Jak chłodzący rozpalone gorączką czoło okład ukojenia nadciągnęły wreszcie marcowe chmury z gradem i deszczem. Nie miałam żadnych wątpliwości – jeszcze jeden dzień nie znającego miłosierdzia jaskrawego słońca, to wyjdę na balkon i zawyję z rozpaczy.
Słońce obnaża, podsyca i jeszcze bardziej rozpala mój strach. Boję się nawet wyjść do kina czy wsiąść na rower. Wczesne nadejście wiosny napełnia mnie bezgraniczną grozą. Zazwyczaj od połowy października do początków kwietnia, osłonięta łaskawą zasłoną granitowych obłoków i długich nocy, czuję się w miarę bezpiecznie. Ale kaprysy pogody sprawiły, że ten okres litości został drastycznie skrócony.
A wygląda, że wszyscy wokół radują się z tych ciepłych, świetlistych dni.
Młodzi śmigają na rowerach, rolkach, kupują kolorowe tulipany.
Nie, z pewnością nie wszyscy. Jak wiadomo, najwięcej śmierci z własnej ręki zdarza się w kwietnym, pachnącym bzem maju. Czytałam w książce Ala Alvareza „Bóg Bestia. Studium samobójstwa”, że bezbrzeżna rozpacz, prowadząca do kroków ostatecznych wynika z palącego poczucia kontrastu między własnym posępnym nastrojem, pozbawionym wszelkiej nadziei, a cudnym pięknem budzącej się do życia natury. Wiedziałam to zresztą już wcześniej.
Przejęta lękiem przed słońcem i wiosną bez entuzjazmu odwiedziłam psychiatrkę i wyjednałam sobie nowe tabletki szczęścia. Te różnorakie z zapasów są już mocno przeterminowane. Nawet wykupiłam, ale jeszcze nie wzięłam. Przetrwałam bez ratowniczej alchemii 20 długich miesięcy. Jeśli powrócę do tego środka ocalenia, czyż nie będzie to świadectwem klęski? Ale też dlaczego mam walczyć i się dręczyć? Jeśli nie obniżę poziomu lęku, przestanę w ogóle wychodzić.
Jeśli uda mi się wyjść, rozglądam się z bolesnym niedowierzaniem, jak kosmiczny rozbitek na wrogiej wobec życia planecie. – „Gdzie ja jestem? Jak się w ogóle tu znalazłam? Kim są ci inni? DOKĄD UCIEC? ”
Podobno antydepresanty likwidują hamulce moralne. Ale gdyby chroniła mnie tarcza farmakologii, nie sporządziłabym tych skandalicznych wpisów, menstruacyjno-masturbacyjnych szkaradzieństw. Patrzę na tabletki i umysł wypełnia mi pustka.
Dzięki chmurom, wiatrowi i gradobiciom nieco łatwiej przechodzę te zasługujące tylko na słony, pogardliwy śmiech tortury. Skronie mi pulsują, nie mogę ustać na drżących nogach i leje się ze mnie strumieniami. Zamiast ratować się tamponem i apapem, stałam bez ubrania w łazience, kontemplując z masochistycznym koktajlem odrazy, abominacji i potępieńczej rozkoszy czerwone pasemka spływające po gładkiej, ponad śnieg białej skórze nóg.
Podjęłam próbę nadania metafizycznego sensu tej niemożliwej do ogarnięcia wyobraźnią krwawej ohydzie poprzez piękno poezji:
Przypowieść o dwudziestym ósmym dniu
I przychodzi dwudziesty ósmy dzień, i ciała ich biorą na nich odwet, za to, że nie pozwoliły, by je zapłodniono. I przychodzi dwudziesty ósmy dzień, i one biorą na nas odwet, za to, że nie zostały przez nas zapłodnione. Każdego dwudziestego ósmego dnia przebywają golgotę nieudałego macierzyństwa i każą nam przebywać drogę krzyżową nieudałego ojcostwa.
Inaczej zwą się miesiące w ich kalendarzach, a obroty ich ciał posłuszne są nie doczesnym przypadkom naszej chrześcijańskiej chronologii, lecz pogańskiej precyzji księżyca.
Mały, ukryty księżyc, który razem z tamtym, prawdziwym, dojrzewa w ich enigmatycznej kosmogonii, wyrywa się z nich skrwawiony, niczym rozpęknięty meteoryt.
I przychodzi dwudziesty ósmy dzień, i odnawia w ich ciałach ranę, która nigdy się nie zasklepia. Żyjąc z otwartą raną, jakże by mogły nie ranić? One są tymi, które czystość brudzi, a brud oczyszcza.
I przychodzi dwudziesty ósmy dzień, i na powrót wydane są dziewictwu w całej jego ohydzie.
Wszystkie istoty żywe zamykają szczelnie krew w komórkach swych organizmów, przyglądając się jedynie czasami jej podskórnym pulsacjom i buntom.
Żeby tylko nie wyciekła, żeby tylko nie chciała zdawać sprawy z tego, co się tam w głębi dzieje.
One jedne odważają się na swobodne jej upuszczanie, one jedne odważają się, każdego dwudziestego ósmego dnia, stawać oko w oko z wstydliwą tajemnicą: oto czym jesteśmy.
I przychodzi dwudziesty ósmy dzień, i nie ma ucieczki.
Dają one świadectwo temu, co w każdym z nas codziennie się odbywa.
A są nieubłagane dla nas jak wszyscy męczennicy, którzy dają świadectwo swą przelaną krwią.
György Somlyó
(przełożył Jerzy Lisowski)
Ale te poetyckie popisy węgierskiego twórcy nie znalazły mojego uznania. Rzeczywiście nie ma ucieczki, ale jako dziewicza Kornelia żyłam wprost cudownie w porównaniu z tym, co dzieje się teraz. Jestem szczęśliwa, że mimo intensywnej erotycznej eksploatacji mojego ciała, która miała miejsce w przeszłości, nie dałam się zapłodnić. Ale żeby płacić za to co miesiąc tak boleśnie wysoką cenę? Materia zwycięża, gnicie obwieszcza swój triumf, robaki już czują łup.
Po tej mroczno-krwawej łazienkowej kontemplacji i szybkiej kąpieli uszczelniłam się podwójnie i za kilka chwil znajdę się w łóżku z kołdra na głowie. Mam nadzieję, że dokładna hermetyzacja się powiodła i prześcieradło nie ucierpi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz