poniedziałek, 8 grudnia 2014

Przygody Kornelii w teatrze

Wczoraj czerpałam obficie z krynicy kultury, byłam w teatrze. Bardzo mi się podobało, wróciłam zadowolona, aczkolwiek rzecz zapowiadała się fatalnie.
Wcześniej udzielałam się jako gorąca teatromanka i zamierzam do tego wrócić. Zawsze kupuję bilety z dużym wyprzedzeniem. O ile w kinie zajmuję relatywnie bezpieczną pozycję w ostatnim rzędzie, to w teatrze – wyłącznie w pierwszym. Nie chcę widzieć przed sobą ludzi, próbuję przenieść się spirytualnie na środek sceny, oderwać się od ciała i świata, stać się częścią dramatu, wejść w swego rodzaju teatralny trans. Niekiedy urzeczywistniam ten zamiar, doznaję orzeźwiającego wstrząsu, swego rodzaju ekstazy.
Tym razem bardzo mi się podobało, wróciłam zadowolona, aczkolwiek rzecz zapowiadała się fatalnie.
Oczywiście nie mogę się przy tym bać. Nie skasowałam więc biletu – pragnąc pozbyć się ładunku lęku już w komunikacji miejskiej. Równie zdeprawowany jak cyniczny magistrat wyznaczył zresztą tak paskarskie ceny przejazdu, że jako obrotna i czujna gapowiczka nie mam wyrzutów sumienia.
Przejechałam szczęśliwie, aczkolwiek lekko już zroszona potem na skutek przejazdowych emocji. Swoim zwyczajem weszłam wcześnie, na samo otwarcie teatru, żeby nie stać w kolejce do szatni. Proces oddawania kurtki zakończył się pomyślnie, ale potem zaczęły się schody – i to dosłownie. Bywałam w tym teatrze, ale nie w małej sali. Trzeba było wdrapać się na czwarte lub piąte piętro po coraz bardziej wąskich i dziwnych schodach. Kilka strategicznie rozstawionych młodych panien teatralnych uprzejmie pokazywało drogę. Schodowa wspinaczka zakończyła się w malej poczekalni, w której panie przygotowywały bufet. Po schodowaniu strużki potu spływały mi już po plecach
Rozejrzałam się z niepokojem – spostrzegłam różne drzwi, ale żadnej toalety. Nie śmiałam zapytać, kręciłam się nerwowo, w końcu dzielnie otworzyłam jedne z drzwi. Znalazłam się w wąskim i raczej mrocznym korytarzu, przypominającym raczej część podupadłego biura, niż świątynię wysokiej muzy.
Ale odważnej sprzyjało szczęście. Znalazłam minimalistyczną łazienkę, zamknęłam się w kabinie, zdjęłam, podwinęłam, przygotowałam się wszechstronnie i z uczuciem błogiej ulgi ostrożnie usiadłam. Wtem przeszedł mnie zimny dreszcz. Z kabiny obok (były tylko dwie) dobiegł kaszel, bez wątpienia męski. Toaleta okazała się koedukacyjna. Aż się zatrzęsłam, stałam się spięta, pojęłam, że w tej żenującej sytacji niczego z siebie nie wycisnę. W takiej sytuacji w domu, gdy słyszę za ścianą sąsiada, odkręcam wodę. Sądząc z dobiegających zza ścianki wilgotno-źródlanych odgłosów dżentelmen nie miał żadnych problemów. Drżącą dłonią sprawdziłam, czy zamek drzwi do kabiny mocno trzyma. Przelękłam, że zaraz nadejdzie cała gromada panów i będę musiała tkwić upokarzająco zamknięta aż do trzeciego dzwonka. Ale los okazał się łaskawy. Teatroman sprawnie spłacił dług naturze i wyszedł. Odważyłam się zaczerpnąć powietrza, skoncentrowałam się, i stopniowo, opanowując drżenie, dopełniłam czynności będącej poniżeniem dla mojej eterycznej duszy (aczkolwiek zdaje się, że lekko zmoczyłam bieliznę). Z uczuciem niebiańskiej satysfakcji wymknęłam się z łazienki.
I kolejne niemiłe zaskoczenie. Para teatromanek przyszła z pieskiem i została wpuszczona. Jak żyję nie widziałam czegoś podobnego. Zdaję sobie sprawę, że nasza dumna ojczyzna bohaterów i świętych jest najbardziej zapsionym krajem Europy, widok zwierzaka w przybytku Melpomeny jednak mnie zaskoczył.
Cierpię na niezliczone fobie – przede wszystkim na antropofobię, ale także agorafobię oraz ostrą kynofobie. Psiak leżał spokojnie, gdyby jednak miał znaleźć się koło mnie, całe przedstawienie okazałoby się stracone. I tym razem pogłaskała mnie hipotetyczna Opatrzność. Czworonóg teatroman zajął pozycję w innym rzędzie. Zastanawiałam się, co zrozumie z Becketta. Byłam pewna, że psie pchły, tasiemce, glisty i inne okropne stworzenia zaraz opadną parę aktorów, a także całą publiczność.
Miałam wrażenie, że grube krople potu przebiły mi się już przez barierę gumki od majtek.
I następne niemiłe spostrzeżenie. Spodziewałam się foteli, a były tylko zwykłe plastikowe krzesła, bardzo ciasno ustawione. Spodziewałam się, że z moją pomyślną gwiazdą znajdę się między dwoma otyłymi i rozwalającymi się jak tureccy bejowie mężczyznami, którzy będą nieustannie będą mnie dotykać i ograniczać moją przestrzeń życiową.
Ale i tym razem uśmiechnęła się do mnie promiennie fortuna. Z lewej strony usiadła szczupła teatrowiczka, z prawej widz płci męskiej o normalnych wymiarach. Dotknął mnie kilka razy, ale się opanowałam. Mimo tak mocnych stresów i straszliwych napięć rozejrzałam się kilkakrotnie gadzim wzrokiem dotkniętej atrofią pozytywnych uczuć schizoidki. Z cichą satysfakcją oceniałam publiczność. Z całą pewnością w teatrach można spotkać szlachetniejszą rasę ludzi, niż niedomyty plebs, zaludniający puby, kina czy tramwaje. Wyrafinowane panie o subtelnych twarzach, nienagannie ubrani dżentelmeni wprawiający wrażenie intelektualistów i ludzi sztuki. Oczywiście nie wszyscy tak wyglądali, niektórzy jednak tak.
W teatrze czuję się młodo – wielu widzów jest ode mnie starszych, podczas gdy w komunikacji czy galeriach handlowych króluje młódź o czółkach nie zmąconych żadną myślą, bezwstydnie zawłaszczająca przestrzeń publiczną. Większość widzów była w parach lub trójkątach, dostrzegłam jednak kilku samotników, wielbicieli wysokiej muzy. Mam wrażenie, że teatralnych singli jest coraz więcej. Czy nie sprawiają tego także zatrważające ceny biletów, czyniące niemożliwym zaproszenie drugiej osoby?
Gdy uniosła się kurtyna, niespodziewanie umknęły wszystkie lęki, magia teatru okazała się potężna. Nie zawsze tak się dzieje. Tym razem byłam skupiona niemal od pierwszej minuty (w kinie zajmuje mi to co najmniej 20 minut, a raz prawie się popłakałam, ponieważ nie mogłam przestać się bać przez cały film i w ogóle nie rozumiałam, co się na ekranie dzieje).
Nie będę opowiadać spektaklu Becketta „Szczęśliwe dni”, załączam recenzję. Powiem tylko, że działa tego irlandzkiego autora można interpretować na wiele sposobów. Dla mnie było to przedstawienie o starości, rozpadzie, zmierzchu nieuchronnym przemijaniu, które nieuchronnie wciąga nas pod ziemię. Zostają strzępy wspomnień, rytuały codziennych czynności, od dawna martwe relacje. Oczywiście Maja Komorowska jako Winnie bardzo się starała, podejmowała próby zachowań i optymistycznych myśli aż do końca. Nie strzeliła sobie w głowę, chociaż w pierwszym akcie miała pod ręką browninga (czy nie jest to zachęta dla nas wszystkich?) Ale w tym słonecznym piekle, będącym zapewne alegorią beznadziejnej ludzkiej egzystencji skazana jest na przegraną.
W niektórych recenzjach można przeczytać, że Willie, mąż, zapewne wciąż kocha Winnie, bo przecież od niej nie odszedł. Dla mnie to osobnik bez wątpienia toksyczny. Przestał się właściwie do żony odzywać zaraz po ślubie. Odpowiada najwyżej półsłówkami, a najczęściej wydaje tylko dźwięki, przypominające odgłosy tuczonej nierogacizny. Nie podjął próbę odkopania, czyli uratowania małżonki, chociażby gołymi rękami. A przecież nawet ja miałam chęć wyciągnięcia udręczonej bohaterki z kopca. Sztukę można interpretować jako alegorię pełnego cierpień ludzkiego istnienia, w której inny człowiek, nawet jeśli jest kochany, kreuje tylko piekło.
Kobieta nie potrafiła znaleźć sobie innego sensu życia, niż to prymitywne, chrząkające indywiduum. Zgubna siła miłości? Uwarunkowania ekonomiczne? Ale w każdym Winnie okazała się dzielna i zapewne powinniśmy pójść za jej przykładem. Czyż nie?
Siedziałam blisko wyjścia, więc kiedy ucichły rzęsiste oklaski, rączo zbiegłam po schodach i jako jedna z pierwszych dotarłam do szatni. Zadowolona jak rzadko poskromiłam węża gnieżdżącego się w mojej kieszeni i dałam młodemu, przystojnemu szatniarzowi całe 2 zł, za co odwdzięczył się szerokim uśmiechem. Wkrótce znowu pójdę do teatru….

I jeszcze odpowiedni wiersz:

Po co jest teatr?

Joanna Kulmowa

To drabina to schody do nieba,
a ta miska to księżyc.
Tamten miecz to zwyczajny pogrzebacz,
A z garnków są hełmy rycerzy.

Ale kto w te czary wierzy?

To jest teatr.
A teatr jest po to, żeby wszystko było inne niż dotąd.
Żeby iść do domu w zamyśleniu,
w zachwycie .
I już zawsze w misce księżyc widzieć.

**
A oto recenzja:

„Szczęśliwe dni” – reż: Antoni Libera – Teatr Dramatyczny w Warszawie

Aby zobaczyć przedstawienie w reżyserii Antoniego Libery „Szczęśliwe dni”, należy najpierw odnaleźć małą scenę w Teatrze Dramatycznym. Nie jest to łatwe zadanie. Zdezorientowani widzowie znajdują schody i niepewnie wspinają się na górę. Nie ma żadnych znaków, czasami pojedyncze osoby zatrzymują się i pytają: „tędy”? Po drodze chłopiec z obsługi widowni bez słów kiwa głową, wskazując, że należy wejść wyżej. Przekrój wiekowy publiczności jest szeroki, od młodzieży po ludzi starszych. Wszyscy idą równym krokiem, nie da się nikogo wyminąć ani cofnąć się. W ten sposób trzeba pokonać kilka pięter. Młodsi idą żwawiej, starsi trochę wolniej, ale nikt się nie zatrzymuje. Gdy stajemy, / na półpiętrze, ktoś zadaje pytanie: „No i co teraz?”

To pytanie przewija się przez cały spekatkl. Zadaje je Winnie, brawurowo grana przez Maję Komorowską. Winnie to kobieta w średnim wieku, jest już na etapie, w którym większość życia ma się za sobą. Od pierwszej sceny widzimy ją uwięzioną po pas na szczycie wielkiego kopca. Kopiec zajmuje prawie całą, półkolistą scenę. Światło rozjaśnia tajemnicze tło, które, imitując horyzont, nie wyjaśnia, gdzie się znajdujemy. Nadal nie wiadomo, co to za miejsce. Z obserwacji odrealnionego obrazu budzi nas rozdzierający powietrze dźwięk dzwonka. Dla Winnie jest to sygnał do rozpoczęcia kolejnego „szczęśliwego dnia”. Pozbawiona wyboru bohaterka musi zapełnić dobę od dzwonka porannego do wieczornego. Pomimo absurdalnej sytuacji, Winnie próbuje cieszyć się dniem. Przekonuje samą siebie do dalszego działania. Zdrobnienie jej imienia („Win”) po angielsku oznacza „wygrywać”.

Co dalej? Dla Winnie codzienne rytuały stają się czynnościami poszarpanymi, wymagającymi nieustannej próby odzyskania ich z pamięci, odgrzebania z „kopca”. Pomagają jej w tym zgromadzone wokół przedmioty: szczoteczka do zębów, parasolka, okulary, czarne pudełko z rzeczami. Każda z tych rzeczy zawiera w sobie jakieś wspomnienia. Winnie czepia się ich resztką pamięci i próbuje odtworzyć zapomniane historie. Rekwizyty te są również w pewien sposób symbolami przemijania, codziennej zabójczej rutyny. Zużyta szczoteczka do zębów z wytartym napisem „niezawodna, czysta, żywa szczeć wieprzowa”, butelka z jakimś lekarstwem, stara parasolka. Przedmioty, które miały dla bohaterki znaczenie zaczynają się zamieniać w śmieci i dołączają powoli do kopca więżącego Winnie kopca.

Jej wspomnienia, historie i ona sama także stopniowo grzęzną w tym wysypisku. Kopiec można interpretować na różne sposoby – jako znak przemijania lub obraz człowieka w zderzeniu z czasem, konfrontację marzeń z realizmem, porównanie naszych planów z młodości z prawdziwymi osiągnięciami. Jest on także grobowcem Winnie. Ona spowiada się nam. Słyszymy urywki jej wspomnień, nagłych przebitek z dawnych lat, z dzieciństwa, z młodości., Bohaterka przywołuje krótkie, wyjątkowe chwile – takiej, jakie każdy z nas zapewne trzyma zamknięte w pamięci „(…) kiedyś…teraz… tamten cień w zieleni… Charlie… pocałunki…(…)”. Rozpamiętuje zaprzepaszczone wybory, jednocześnie zaraz próbując otrząsnąć się z tych wspomnień – odgania je ale one namolnie wracają,Są bowiem przylepione do różnych przedmiotów, na przykład do parasolki, którą mąż dał jej „(…) tamtego dnia… na jeziorze…wśród trzcin”.

W jednej ze scen, mając tę samą starą parasolkę w ręku, Winnie zakłada toczek na głowę. Wygląda jak klaun, świat zadrwił z niej, może już tylko grać do końca rolę błazna. Pomimo tej beznadziejnej, sytuacji Winnie ciągnie swój monolog. Do kogo go kieruje? Kto jej słucha?

Willie (Adam Ferency), jej mąż, jest schowany za plecami żony, za kopcem. Winnie ciągle potwierdzenia jego obecności, zadaje mu pytania, próbuje nawiązać z nim kontakt. Dźga go w głowę parasolką, a on krwawi, wspomnienia powodują już tylko ból i niechęć. Przedmioty nie mają dla Williego wartości, są pozbawione znaczeń, zamieniły się w bezwartościowe śmieci, dlatego bohater broni się przed nimi. Tak samo traktuje Winnie – jako przedmiot, który kiedyś był kobietą. Willie nie widzi w niej już kochanej dawniej osoby,. Czas ją przysypał i zakopał jej, dawniej atrakcyjne, ciało. Willie chwilami czyta tylko gazetę, starą, pożółkłą, mrucząc słowa: „Szansa dla bystrego młodzieńca”, tak jakby to stwierdzenie wyrażało żal i jednocześnie świadczyło o pogodzeniu się z sytuacją. Skrót jego imienia („will””) oznacza po angielsku wolę. Jego wola się już skończyła – w przeciwieństwie do Winnie nie szuka on starych wspomnień, nie czepia się ich. Milczy i biernie czeka na koniec. Podczas gdy Winnie wznosi się na ulotnych oparach wspomnień ,Willie, oglądając pornograficzne zdjęcia, dłubiąc w nosie, tłumacząc, że wieprz to „(…) wytrzebiony samiec świni (…)”, wykrzywia je, ośmiesza i brutalizuje. Na pytania żony odpowiada tylko półsłówkami, w wymuszony sposób. Pomimo tego Winnie jest wniebowzięta, kiedy go słyszy, cieszy się z jego obecności. Dlaczego? Może jest on jedyną słuchającą jej osobą. Tak jak w innych dramatach Becketta, np. w „Czekając na Godota”, Winnie i Willie pełnią role bohaterów , czekających na przyjście Boga, Godota, który nie nadchodzi. Czekającymi na Boga, którego nie ma i który nie słyszy słów Winnie.

Obie postaci są karykaturami człowieka, figurami pozlepianymi ze wspomnień, rutynowych czynności wykonywanych przez każdego z nas. Znajdują się w beznadziejnej sytuacji, na końcu drogi, zawieszone w oczekiwaniu na nienadchodzący koniec. Cała tragedia sytuacji jest dla Winnie niezrozumiała albo specjalnie nie chce zostać zrozumiana w obronie przed smutną prawdą…

W drugim akcie widzimy już tylko głowę wystającą z gigantycznego kopca głowę bohaterki. Czas znowu upłynął i przysypał ją swoimi odpadami. Pomimo tak trudnych warunków do gry dla aktora (rezygnacja z nacisku na cielesność, operowanie tylko słowem), Maja Komorowska w mistrzowski sposób wywiązuje się ze swojego zadania. Swoją grą, zabawą z językiem, , mimiką tworzy ona postać, na długo zapadającą w pamięć. Spełnia swoje założenie. Monolog Winnie to prawdziwe błaganie o zapamiętanie, pożegnanie z niezrozumiałym dla niej światem. Przetykana komizmem tragiczność sytuacji bohaterki przetkana komizmem stanowi dodatkowe wyzwanie dla gry Komorowskiej. Tekst dramatu jest bardzo trudny dla aktora, często zmieniają się w nim tempo i nastrój, występują liczne pauzy. Artystka wywiązuje się świetnie z interpretacji dramatu, choć w niektórych momentach jej wykonanie za bardzo zbliża się do farsy. Generalnie jednak jej świetna gra przykuwa uwagę widza przez cały spektakl.

W końcowej scenie Adam Ferency wychodzi na czworakach zza kopca, niczym przedwojenny gentelman, ubrany w garnitur. Zaczyna powoli wspinać się z boku kopca w stronę Winnie, nie wiemy, jakie ma zamiary. Może chce skrócić ich wspólne męki? Światło gaśnie, widzimy jeszcze czarne sylwetki postaci, zastygłe w bezruchu. Nie mamy pojęcia, co się wydarzy. Widownia pozostaje w bezruchu. Po chwili pojawiają się pierwsze oklaski. Gdy wszyscy opuszczają salę, zarówno młodsi, jak i starsi widzowie, schodzą powoli po schodach, odbierają zimowe kurtki i płaszcze z szatni. Opuszczam teatr razem z nimi i okazuje się, że zamiast odpowiedzi, spektakl pozostawił mi same pytania w głowie, niezbyt wygodne i miłe, zwłaszcza w styczniowy, mroźny wieczór. Do Teatru Dramatycznego warto się wybrać, jeżeli nawet nie dla genialnej kreacji Mai Komorowskiej, to właśnie po to, aby zdać sobie sprawę z tych pytań i poczuć, że nie tylko nas one gnębią. Może wtedy łatwiej nam będzie znaleźć odpowiedź na jedno z nich: „No i co teraz?”.
Bartosz Młynarski
Dziennik Teatralny Warszawa

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz