Marie Lundquist
Zmarli mówią do mnie językiem, którego
nie rozumiem. Sądzą że jestem jedną z nich.
Ich doświadczenie ma tę samą barwę co moje
wnętrzności, niedostępna część mnie. Z torebek
wyjmują obrzmiałe serca i scyzoryki z mosiężnym
okuciem. Skórki spadają w długich pasmach
i układają się wokół ich stóp jak wieńce.
Przełożył Zbigniew Kruszyński
****
Komentarz Kornelii: Zatrważający wiersz szwedzkiej poetki, mistrzyni liryzmu, niełatwy do interpretacji. Jak się zdaje, pokazuje niemożliwą do przekroczenia granice między krainą żywych a światem umarłych. Zmarli usiłują komunikować się z żywymi – daremnie. Może dlatego, że tak naprawdę nie istnieją. A może istnieją, tylko nie potrafią już połączyć się z życiem?
Ale wydaje mi się, że te duchy to tylko emanacje naszego umysłu, który je tworzy, aby złagodzić lęk przed ostatecznym końcem.
Sądzą że jestem jedną z nich.
Zmarli poznali już prawdę i wiedzą, że życie to iluzja. Prędzej niż później każdy, pozornie żywy, dołączy do martwej większości.
Ich doświadczenie ma tę samą barwę co moje wnętrzności
Jak widzimy, (domniemane) bytowanie zmarłych jest mało przyjemne – barwa wnętrzności jest jednoznacznie negatywna, mówiąc otwarcie – okropna.
Obieranie nabrzmiałych serc – może to próba uwolnienia umysłu od złych wspomnień albo wyrzutów sumienia z powodu popełnionych występków. Być może taka jest kara wymierzona zmarłym za ich nikczemności i zaniechania. Albo też bohaterka miała tragiczne przeżycia i usiłuje stłumić negatywne uczucia, wyobrażając sobie to wszystko. W każdym razie wymowa utworu jednoznacznie mroczna.
Cóż mogę powiedzieć? Wiersz równie znakomicie jak wstrząsająco opisuje też moje „bliskie spotkania trzeciego stopnia”.
Po jesiennej zmianie czasu doznaję bardziej intensywnych, oszołamiających, niekończących się snów. Wcześniej były to doświadczenia pozytywne, magiczne, pełne czarów. Obecnie jednak przychodzą do mnie zmarli, konkretnie CI ZMARLI.
Ostatniej nocy śniłam przez długie godziny, jak jestem z TĄ OSOBĄ (obecnie pod granitowym pomnikiem za 24 tysiące złotych). Razem stoimy na płytkiej morskiej mieliźnie w przesmyku między dwoma brzegami. Nie wiemy, czy płynąć, a jeśli tak, to do którego brzegu – czy też czekać. W pobliżu przepływają łodzie, ale nas nie zabierają.
Jestem bezwarunkowo pewna, że te majaki to tylko wytwory mojego udręczonego umysłu – wszystko zapomniałam, a jednak jakaś część mnie pamięta. Zmarli istnieją tylko w naszej pamięci, a jeżeli, w co stanowczo i zdecydowanie nie wierzę – egzystują w jakimś innym wymiarze, nie przybywaliby mnie dręczyć. Powinni przecież wiedzieć, że ja też cierpię i że sami podjęli decyzje.
Ale tak czy inaczej nie wiem, jak długo to jeszcze wytrzymam, jeśli nie uspokoją się te sny. Co powinnam uczynić? Nawrócić się na chrześcijaństwo? Poddać psychoterapii? Ratować farmakologią? Jestem tak znużona, że nawet wino nie chce mi przejść przez usta.
Listopad, mój ulubiony miesiąc – a jednak w tym roku to pogodowa katastrofa – słońce mnie pali, liście wciąż nie chcą spadać – podobno opóźnienie w tej materii wynosi 5 dni, mi się jednak wydaje, że co najmniej dziesięć. Jeśli nie nadciągną chmury, może być bardzo niedobrze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz