Statek widmo
Mark Strand
Płynie
Ulicą wśród tłumów,
Nieuchwytny
Jak wiatr.
Przesuwa się
Przez smutek
Ruder na skraju miasta
aż do odległych pól.
Mijając woły,
Wiatraki,
Powoli
Sunie dalej.
Przepływa
Bezszelestnie
Nocą
Jak wizja śmierci
Skrada się
Pod gwiazdami.
Załoga, pasażerowie
Spoglądają przed siebie;
Ich oczy
bielsze niż kość
Nie odwracają się nigdy
I nigdy nie zamykają.
Przełożyła Agnieszka Kołakowska
******
Komentarz Kornelii: Pojący czytelników gorzką melancholią wiersz zmarłego w ubiegłym roku znakomitego poety ze Stanów Zjednoczonych. W utworach Marka Stranda, wśród onirycznych krajobrazów, zazwyczaj czai się coś nieokreślonego, jakaś groza czy też pustka, która za chwilę się na nas rzuci. Jak dla mnie statek-widmo to okręt życia, którym wszyscy, na skutek kaprysu lodowato obojętnej natury czy też obdarzonego złośliwym poczuciem humoru Nieruchomego Poruszyciela, wszyscy musimy płynąć. Dokąd? Do nicości śmierci? Do Krainy Nieubłaganej Zapłaty? Żegluga nie napawa rozkoszą. Rudery na skraju miasta to symbol trudów, a woły są świadectwem otępiającej prozaiczności naszej egzystencji. Wiatraki nieubłaganie mielą czas. Gwiazdy, oznaczające pomyślność, nie dadzą światła, statek chce je ominąć, skrada się z daleka od potencjalnego szczęścia. Płynie wśród tłumów, ale bez interakcji – rzeczywiste kontakty między ludzkimi monadami nie są możliwe. Oczy pasażerów bielsze, niż kość – wiedzą, że umrą i nie mają nadziei. Każdego zdolnego do myślenia ta okrutna oczywistość nasyca destrukcyjnym lękiem. Nie sposób usunąć tragicznego stanu rzeczy ze zbolałej świadomości. Nie można zamknąć oczu ani odwrócić wzrok od bliższego z każdym dniem Portu Thanatosa. Cóż, wiersz naprawdę bajeczny. Zamieściłam utwór ze statkiem, ponieważ jestem nad morzem. Kiedy widzę radosnych plażowiczów, przypomina mi się podpis pod pewnym przestawiającym letnie nadmorskie igraszki obrazem: „Oni umrą i o tym wiedzą, ale wydają się nie przejmować”. Miotają mną fale lęku. Wydaje mi się, że przeprowadzka nad Bałtyk okaże się pomyłką. Tak naprawdę chcę wrócić do rodziców, zamknąć w pokoju na piętrze i schować pod kołdrę. W tym roku mój poziom lęku samoistnie się zmniejszył. Miałam nadzieję, że tak pozostanie. Ale nad morzem trwoga wróciła. Budzę się dziesięć razy podczas jednej nocy. Mam zatyczki w uszach, ale drżę w pozycji embrionalnej. Czy muszę wciąż sobie udowadniać, że potrafię być aktywna i udawać, że sprawia mi to przyjemność? Tylko się męczę w tej koszmarnej porze roku bez ciemności, parzy mnie słonce. Dziś tłukłam się ponad cztery godziny rowerem po morenowym lesie zdolnym pogruchotać kości, chciałam uciec od tłumów, ale nawet ten trudno dostępny las okazał się zaludniony jak nigdy. Wszędzie pełno wyczynowców-rowerzystów w kolorowych kostiumach, którzy przypominają mi nieprzyjazne wielobarwne balerony uwieńczone kaskami. Trudno o samotność. Liczę, że dziś, znużona, wreszcie zasnę. Ogarnia mnie chęć wyskoczenia za burtę burtę statku widma. Nie odważę się, ale pomarzyć można.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz