poniedziałek, 29 grudnia 2014

Położę się ze śmiercią

Samotny

Ernesto Mejía Sánchez

Samotny jest biegły w przepowiedniach,
w marzeniach sennych, w tajemniczych słowach.
Serce samotnego jest z piasku;
wilgotnieje z deszczem.
Samotny nie choruje na wspomnienia:
buduje przeszłość tak samo jak przyszłość.
Jego sercem jest Klepsydra.
Samotny stworzył miłość
na swój obraz i podobieństwo.
Samotny obywa się bez porównań.
Samotny pokłada się ze śmiercią
i wstaje owdowiały.
Noce go oczyszczają.
Zanurza się w wodach
głębokich i czystych.
Samotny nie zna tożsamości.
Świat mu towarzyszy.

Przełożyła Krystyna Rodowska

piątek, 19 grudnia 2014

Finis fabulae II

Zanim przystąpiłam do sporządzania ostatniego wpisu, zadumałam się głęboko nad tymi słowami Emila Ciorana, które można przeczytać w traktacie „Zły demiurg”: „”Nigdy nie poddawaj się melancholii, bo przeszkadza ona wszelkiemu dobru” – mówi Tauler w swym kazaniu „o dobrym użytku dnia”.
Jakże zły użytek musiałem czynić z każdego swego dnia!”

Cóż, średniowieczny niemiecki mistyk także z Kornelii nie byłbym zadowolony. Zasnuła mnie mgła goryczy, szarooka melancholia ciasno otuliła swoim płaszczem i wzięła ze mną wieczysty ślub. Mój ojciec mówi, że całe życie jestem smutna.

I znowu zamykam blog. Może tym razem zamiar zostanie uwieńczony powodzeniem, ponieważ następuje to jako jedno z Postanowień Noworocznych i zwiastun Początku Nowego Życia. Nie mam zbyt wielkich nadziei, pragnę tylko w Nowym Roku złagodzić nieco targające mną podmuchy rozpaczy i wykreować jeśli nie życzliwe, to przynajmniej obojętne odczucia wobec bliźnich. Ale blog mi szkodzi, odbiera mi oddech przygniata ołowianym ciężarem do ziemi. Innym zapewne również nie pomaga, aczkolwiek wydaje mi się, że niektórzy czują się dowartościowani, czytając, jak dręczę się ze aberracyjnym i pełnym jałowej daremności bytem.

Rozważałam też, czy na listę postanowień nie wpisać zawarcia jakiejś znajomości, ale tego nie jestem pewna. Nie potrafię opisać kokonu całkowitej pustki, połączonej ze śmiertelnym znużeniem, który mnie spowija. Poranne oderwane się do pościeli wymaga każdego dnia coraz większego wysiłku. Podjęłam obłędną próbę wyrwania się z tego transu poprzez sesję z profesjonalną dominą, najlepszą w całym mieście. Od lat nie podejmowałam interakcji seksualnych, z wyjątkiem tej groteskowo-bolesnej z butelką po winie Primitivo 25 grudnia ubiegłego roku, toteż byłam zażenowana i spięta. Umówiłam się z Panią w ten sposób, że najpierw solidnie mnie zbije, a potem zamknie w klatce z młodą, nagą niewolnicą, klatce tak ciasnej, że będziemy musiały mocno się do siebie przyciskać (spodziewałam się, że w ten sposób przerzucę na tę drugą dziewczynę swój ładunek lęku). Potrójna ostra penetracja miała stać się gorącym finałem. Godzina podobnej przyjemności kosztuje 300 zł, ale domina zaproponowała, że jeśli zgodzę się, aby sesji przyglądało się kilku mężczyzn, będę maltretowana za darmo, a nawet coś zarobię. Cytuję, przepraszając za wstrząsające wulgaryzmy: „Będę kurwić cię za kasę, żebyś się poczuła jak rasowa dziwka”. Było mi żal tych 300 złotych, więc odrzekłam, że się zastanowię.

Wzięłam kąpiel, nakremowałam, miejsca intymne skropiłam perfumami, żebym była dla Pani świeża i pachnąca. Niestety, przygoda zakończyła się sromotnym fiaskiem. Przede mną poddawana była sesji inna uległa. Domina zaaplikowała jej tak srogi fisting, że dobrowolna delikwentka nie była w stanie wstać i się ubrać. W konsekwencji musiałam długo czekać na zewnątrz. Zmarzłam, smagał mnie lęk, zmierzch zapadał szybko. Nagle spostrzegłam autobus zatrzymujący się na przystanku. Nadal nie rozumiem dlaczego podbiegłam, wskoczyłam, uciekłam. Domina sierdziła się potwornie, ale wyłączyłam telefon. Po tym akcie haniebnego tchórzostwa byłam na siebie zła, ale tylko trochę. Wciąż nie jestem pewna, czy sesja by mi pomogła i czy post factum, zbita na kwaśne jabłko, nie czułabym się niemądrze. Z pewnością musiałabym wziąć kilka dni zwolnienia, bo domina (u której jestem nieodwołalnie spalona) potrafi mocno uderzyć. Gdyby nie godzinne opóźnienie sesji, to bym się odważyła.

Umówiłam się z inną dominującą, amatorką, na razie tylko werbalnie. Ta niezwykła osoba, znacznie ode mnie starsza, występuje pod pseudonimem Kokaina (sic!) i twierdzi, że jest gorącą teatromanką. Uzgodniłyśmy, że będę ją zabierać do teatru na mój koszt w zamian za sesje BDSM w jej mieszkaniu. Ale przypuszczam, że Kokaina tylko udaje teatromankę, aby mieć darmową dziewczynę do bicia. Nie jestem pewna, czy się zaangażuję w ten „związek”. Musiałabym zrezygnować ze swego statusu manichejki – co prawda i tak fikcyjny, ale się do niego przyzwyczaiłam.

Rozstrzygnę powyższą kwestię już w Nowym Roku. Jutro wyjeżdżam nad morze. Nie jestem w stanie znieść Świąt z rodzicami – w domu cały czas muszę wiedzieć, kim jestem. W oddali uwalniam się od tożsamości, a wraz z nią od trwogi. U rodziców będzie brat z dziećmi, ludzi nie zabraknie. Odczuwam lęk przed podróżą pociągiem, ale podobno będzie już znacznie krótsza. Wieczny remont torów wreszcie dobiegł końca. Podobnie jak w ubiegłym roku, wyobrażam sobie, jak, upojona grzanym winem, siedzę na nocnej zimowej plaży z kolanami pod brodą, wpatruję się w światła dalekich statków i powoli zamarzam. Ale tak się nie stanie – kurczowo trzymam się życia, aby odwlec moment kary i wstąpienia do krainy, której jakże plastyczny opis podesłał mi życzliwie kolega errorous. Liczę bardzo, że świadomość pryśnie wraz ze śmiercią, ale pewności mieć nie mogę. Zresztą nie wolno mi całkowicie odlecieć w alkoholowo-morskim szalonym transie, ponieważ nie mam całkowitego urlopu. W firmie trwa bilans zamknięcia i będę musiała świadczyć pracę na odległość. Praca, której nie cierpię, jest jednak ostoją, która chroni mnie przed pogrążeniem się w bezdennej studni obłędu. Rozmyślam, czy powtórzyć 25 grudnia autoerotyczny hotelowy epizod z butelką w ramach nowej świeckiej tradycji – jak na razie nie mam do tego nastroju.
Nie będę w Święta zamieszczała wpisów, żeby nie wpędzać ludzi w smutek. Ten czas, pozornie świetlisty, rodzinny i magiczny, jest przecież dla wielu bardzo niebezpieczny. Życzę więc domniemanym czytelnikom (w porywach troje) spokojnego, bezpiecznego, kojącego czasu Świąt, wolnego od wszelkich cierpień i udręk. Pragnę zakończyć jakimś pogodnym wierszem, ale z takimi mam kłopoty. Może następujący utwór szwedzkiej poetki okaże się odpowiedni:

W każdym wierszu

Maria Wine

W każdym wierszu
świeci mała lampka
W przestrzeni i czasie
na ziemi i na morzu
w człowieku i zwierzęciu
we wszystkim co stworzyła
natura i ludzka ręka
jest wiersz
który świeci jak lampa
Gdy będziesz szukać
dostatecznie długo
znajdziesz może też lampę
w swoim najgłębszym mroku

Przełożył Zygmunt Łanowski

**
A teraz Kornelia się żegna i odchodzi w mrok.

czwartek, 18 grudnia 2014

Wszystko już za mną, wypalone

Bezimienny

Peter Curman

Budzę się w obcym świecie, bezimienny,
nie wiem nic.
Tylko dalekie wspomnienia czegoś, co było:
zapach
snu albo życia

wszystko już za mną, wypalone
jak prześwietlona taśma
tylko pamięć bólu
a może ból pamięci

niemy
niezdarnie szukam języka
jak szuka się tęczy

Bezdomny w swoim ciele
widzę: Obca dłoń otwiera się i zamyka.
Moja dłoń?
Nie odstępuje mnie cień.
Mój cień?
Widzę: Bezwonnie prześlizguje się po ścianach domów
i bruku ulic.

Jak wrócić do siebie?

Czy cień
może wykrzesać
życie?

Przełożyła ze szwedzkiego Halina Thylwe

środa, 17 grudnia 2014

Nie mogę tu dłużej wytrzymać

Czynsz też jest za wysoki

Charles Bukowski



w solniczce mieszkają bestie
w czajniczku do herbaty jest lotnisko
rękę mojej matki znalazłem w szufladzie na reklamówki
spod łyżek słychać
pisk torturowanych żyjątek

w szafie stoi zamordowany facet
w nowym zielonym krawacie
pod podłogą
słyszę duszącego się anioła z rozszerzającymi się nozdrzami

ciężko tu żyć.
bardzo ciężko tu żyć.

w nocy cienie zamieniają się w nienarodzonych.
pod łóżkiem
pająki zabijają białe ideały.

noce są straszne
noce są okrutne
upijam się, aby zasnąć
muszę upijać się aby zasnąć.

rano
przy śniadaniu
widzę jak po ulicy toczą umarłych
(nigdy nie czytałem o tym w gazecie).

i wszędzie są orły
siedzą na dachu, na trawniku, w moim samochodzie.
orły nie mają oczu i śmierdzą siarką.
bardzo mnie to zniechęca.

przychodzą do mnie ludzie
siadają na krzesłach naprzeciwko mnie
i widzę jak chodzi po nich robactwo -
zielone złote i żółte insekty
których oni z siebie nie strzepują.

mieszkam tu za długo.
muszę niedługo pojechać do Omaha.
mówią że tam wszystko jest z jadeitu
i nic się nie rusza.

mówią że można tam robić ściegi na wodzie
i spać wysoko na drzewach oliwnych.
ciekawe czy to
prawda?

nie mogę tu dłużej wytrzymać.

Przełożył Piotr Madej

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Przygody Kornelii w teatrze

Wczoraj czerpałam obficie z krynicy kultury, byłam w teatrze. Bardzo mi się podobało, wróciłam zadowolona, aczkolwiek rzecz zapowiadała się fatalnie.
Wcześniej udzielałam się jako gorąca teatromanka i zamierzam do tego wrócić. Zawsze kupuję bilety z dużym wyprzedzeniem. O ile w kinie zajmuję relatywnie bezpieczną pozycję w ostatnim rzędzie, to w teatrze – wyłącznie w pierwszym. Nie chcę widzieć przed sobą ludzi, próbuję przenieść się spirytualnie na środek sceny, oderwać się od ciała i świata, stać się częścią dramatu, wejść w swego rodzaju teatralny trans. Niekiedy urzeczywistniam ten zamiar, doznaję orzeźwiającego wstrząsu, swego rodzaju ekstazy.
Tym razem bardzo mi się podobało, wróciłam zadowolona, aczkolwiek rzecz zapowiadała się fatalnie.
Oczywiście nie mogę się przy tym bać. Nie skasowałam więc biletu – pragnąc pozbyć się ładunku lęku już w komunikacji miejskiej. Równie zdeprawowany jak cyniczny magistrat wyznaczył zresztą tak paskarskie ceny przejazdu, że jako obrotna i czujna gapowiczka nie mam wyrzutów sumienia.
Przejechałam szczęśliwie, aczkolwiek lekko już zroszona potem na skutek przejazdowych emocji. Swoim zwyczajem weszłam wcześnie, na samo otwarcie teatru, żeby nie stać w kolejce do szatni. Proces oddawania kurtki zakończył się pomyślnie, ale potem zaczęły się schody – i to dosłownie. Bywałam w tym teatrze, ale nie w małej sali. Trzeba było wdrapać się na czwarte lub piąte piętro po coraz bardziej wąskich i dziwnych schodach. Kilka strategicznie rozstawionych młodych panien teatralnych uprzejmie pokazywało drogę. Schodowa wspinaczka zakończyła się w malej poczekalni, w której panie przygotowywały bufet. Po schodowaniu strużki potu spływały mi już po plecach
Rozejrzałam się z niepokojem – spostrzegłam różne drzwi, ale żadnej toalety. Nie śmiałam zapytać, kręciłam się nerwowo, w końcu dzielnie otworzyłam jedne z drzwi. Znalazłam się w wąskim i raczej mrocznym korytarzu, przypominającym raczej część podupadłego biura, niż świątynię wysokiej muzy.
Ale odważnej sprzyjało szczęście. Znalazłam minimalistyczną łazienkę, zamknęłam się w kabinie, zdjęłam, podwinęłam, przygotowałam się wszechstronnie i z uczuciem błogiej ulgi ostrożnie usiadłam. Wtem przeszedł mnie zimny dreszcz. Z kabiny obok (były tylko dwie) dobiegł kaszel, bez wątpienia męski. Toaleta okazała się koedukacyjna. Aż się zatrzęsłam, stałam się spięta, pojęłam, że w tej żenującej sytacji niczego z siebie nie wycisnę. W takiej sytuacji w domu, gdy słyszę za ścianą sąsiada, odkręcam wodę. Sądząc z dobiegających zza ścianki wilgotno-źródlanych odgłosów dżentelmen nie miał żadnych problemów. Drżącą dłonią sprawdziłam, czy zamek drzwi do kabiny mocno trzyma. Przelękłam, że zaraz nadejdzie cała gromada panów i będę musiała tkwić upokarzająco zamknięta aż do trzeciego dzwonka. Ale los okazał się łaskawy. Teatroman sprawnie spłacił dług naturze i wyszedł. Odważyłam się zaczerpnąć powietrza, skoncentrowałam się, i stopniowo, opanowując drżenie, dopełniłam czynności będącej poniżeniem dla mojej eterycznej duszy (aczkolwiek zdaje się, że lekko zmoczyłam bieliznę). Z uczuciem niebiańskiej satysfakcji wymknęłam się z łazienki.
I kolejne niemiłe zaskoczenie. Para teatromanek przyszła z pieskiem i została wpuszczona. Jak żyję nie widziałam czegoś podobnego. Zdaję sobie sprawę, że nasza dumna ojczyzna bohaterów i świętych jest najbardziej zapsionym krajem Europy, widok zwierzaka w przybytku Melpomeny jednak mnie zaskoczył.
Cierpię na niezliczone fobie – przede wszystkim na antropofobię, ale także agorafobię oraz ostrą kynofobie. Psiak leżał spokojnie, gdyby jednak miał znaleźć się koło mnie, całe przedstawienie okazałoby się stracone. I tym razem pogłaskała mnie hipotetyczna Opatrzność. Czworonóg teatroman zajął pozycję w innym rzędzie. Zastanawiałam się, co zrozumie z Becketta. Byłam pewna, że psie pchły, tasiemce, glisty i inne okropne stworzenia zaraz opadną parę aktorów, a także całą publiczność.
Miałam wrażenie, że grube krople potu przebiły mi się już przez barierę gumki od majtek.
I następne niemiłe spostrzeżenie. Spodziewałam się foteli, a były tylko zwykłe plastikowe krzesła, bardzo ciasno ustawione. Spodziewałam się, że z moją pomyślną gwiazdą znajdę się między dwoma otyłymi i rozwalającymi się jak tureccy bejowie mężczyznami, którzy będą nieustannie będą mnie dotykać i ograniczać moją przestrzeń życiową.
Ale i tym razem uśmiechnęła się do mnie promiennie fortuna. Z lewej strony usiadła szczupła teatrowiczka, z prawej widz płci męskiej o normalnych wymiarach. Dotknął mnie kilka razy, ale się opanowałam. Mimo tak mocnych stresów i straszliwych napięć rozejrzałam się kilkakrotnie gadzim wzrokiem dotkniętej atrofią pozytywnych uczuć schizoidki. Z cichą satysfakcją oceniałam publiczność. Z całą pewnością w teatrach można spotkać szlachetniejszą rasę ludzi, niż niedomyty plebs, zaludniający puby, kina czy tramwaje. Wyrafinowane panie o subtelnych twarzach, nienagannie ubrani dżentelmeni wprawiający wrażenie intelektualistów i ludzi sztuki. Oczywiście nie wszyscy tak wyglądali, niektórzy jednak tak.
W teatrze czuję się młodo – wielu widzów jest ode mnie starszych, podczas gdy w komunikacji czy galeriach handlowych króluje młódź o czółkach nie zmąconych żadną myślą, bezwstydnie zawłaszczająca przestrzeń publiczną. Większość widzów była w parach lub trójkątach, dostrzegłam jednak kilku samotników, wielbicieli wysokiej muzy. Mam wrażenie, że teatralnych singli jest coraz więcej. Czy nie sprawiają tego także zatrważające ceny biletów, czyniące niemożliwym zaproszenie drugiej osoby?
Gdy uniosła się kurtyna, niespodziewanie umknęły wszystkie lęki, magia teatru okazała się potężna. Nie zawsze tak się dzieje. Tym razem byłam skupiona niemal od pierwszej minuty (w kinie zajmuje mi to co najmniej 20 minut, a raz prawie się popłakałam, ponieważ nie mogłam przestać się bać przez cały film i w ogóle nie rozumiałam, co się na ekranie dzieje).
Nie będę opowiadać spektaklu Becketta „Szczęśliwe dni”, załączam recenzję. Powiem tylko, że działa tego irlandzkiego autora można interpretować na wiele sposobów. Dla mnie było to przedstawienie o starości, rozpadzie, zmierzchu nieuchronnym przemijaniu, które nieuchronnie wciąga nas pod ziemię. Zostają strzępy wspomnień, rytuały codziennych czynności, od dawna martwe relacje. Oczywiście Maja Komorowska jako Winnie bardzo się starała, podejmowała próby zachowań i optymistycznych myśli aż do końca. Nie strzeliła sobie w głowę, chociaż w pierwszym akcie miała pod ręką browninga (czy nie jest to zachęta dla nas wszystkich?) Ale w tym słonecznym piekle, będącym zapewne alegorią beznadziejnej ludzkiej egzystencji skazana jest na przegraną.
W niektórych recenzjach można przeczytać, że Willie, mąż, zapewne wciąż kocha Winnie, bo przecież od niej nie odszedł. Dla mnie to osobnik bez wątpienia toksyczny. Przestał się właściwie do żony odzywać zaraz po ślubie. Odpowiada najwyżej półsłówkami, a najczęściej wydaje tylko dźwięki, przypominające odgłosy tuczonej nierogacizny. Nie podjął próbę odkopania, czyli uratowania małżonki, chociażby gołymi rękami. A przecież nawet ja miałam chęć wyciągnięcia udręczonej bohaterki z kopca. Sztukę można interpretować jako alegorię pełnego cierpień ludzkiego istnienia, w której inny człowiek, nawet jeśli jest kochany, kreuje tylko piekło.
Kobieta nie potrafiła znaleźć sobie innego sensu życia, niż to prymitywne, chrząkające indywiduum. Zgubna siła miłości? Uwarunkowania ekonomiczne? Ale w każdym Winnie okazała się dzielna i zapewne powinniśmy pójść za jej przykładem. Czyż nie?
Siedziałam blisko wyjścia, więc kiedy ucichły rzęsiste oklaski, rączo zbiegłam po schodach i jako jedna z pierwszych dotarłam do szatni. Zadowolona jak rzadko poskromiłam węża gnieżdżącego się w mojej kieszeni i dałam młodemu, przystojnemu szatniarzowi całe 2 zł, za co odwdzięczył się szerokim uśmiechem. Wkrótce znowu pójdę do teatru….

I jeszcze odpowiedni wiersz:

Po co jest teatr?

Joanna Kulmowa

To drabina to schody do nieba,
a ta miska to księżyc.
Tamten miecz to zwyczajny pogrzebacz,
A z garnków są hełmy rycerzy.

Ale kto w te czary wierzy?

To jest teatr.
A teatr jest po to, żeby wszystko było inne niż dotąd.
Żeby iść do domu w zamyśleniu,
w zachwycie .
I już zawsze w misce księżyc widzieć.

**
A oto recenzja:

„Szczęśliwe dni” – reż: Antoni Libera – Teatr Dramatyczny w Warszawie

Aby zobaczyć przedstawienie w reżyserii Antoniego Libery „Szczęśliwe dni”, należy najpierw odnaleźć małą scenę w Teatrze Dramatycznym. Nie jest to łatwe zadanie. Zdezorientowani widzowie znajdują schody i niepewnie wspinają się na górę. Nie ma żadnych znaków, czasami pojedyncze osoby zatrzymują się i pytają: „tędy”? Po drodze chłopiec z obsługi widowni bez słów kiwa głową, wskazując, że należy wejść wyżej. Przekrój wiekowy publiczności jest szeroki, od młodzieży po ludzi starszych. Wszyscy idą równym krokiem, nie da się nikogo wyminąć ani cofnąć się. W ten sposób trzeba pokonać kilka pięter. Młodsi idą żwawiej, starsi trochę wolniej, ale nikt się nie zatrzymuje. Gdy stajemy, / na półpiętrze, ktoś zadaje pytanie: „No i co teraz?”

To pytanie przewija się przez cały spekatkl. Zadaje je Winnie, brawurowo grana przez Maję Komorowską. Winnie to kobieta w średnim wieku, jest już na etapie, w którym większość życia ma się za sobą. Od pierwszej sceny widzimy ją uwięzioną po pas na szczycie wielkiego kopca. Kopiec zajmuje prawie całą, półkolistą scenę. Światło rozjaśnia tajemnicze tło, które, imitując horyzont, nie wyjaśnia, gdzie się znajdujemy. Nadal nie wiadomo, co to za miejsce. Z obserwacji odrealnionego obrazu budzi nas rozdzierający powietrze dźwięk dzwonka. Dla Winnie jest to sygnał do rozpoczęcia kolejnego „szczęśliwego dnia”. Pozbawiona wyboru bohaterka musi zapełnić dobę od dzwonka porannego do wieczornego. Pomimo absurdalnej sytuacji, Winnie próbuje cieszyć się dniem. Przekonuje samą siebie do dalszego działania. Zdrobnienie jej imienia („Win”) po angielsku oznacza „wygrywać”.

Co dalej? Dla Winnie codzienne rytuały stają się czynnościami poszarpanymi, wymagającymi nieustannej próby odzyskania ich z pamięci, odgrzebania z „kopca”. Pomagają jej w tym zgromadzone wokół przedmioty: szczoteczka do zębów, parasolka, okulary, czarne pudełko z rzeczami. Każda z tych rzeczy zawiera w sobie jakieś wspomnienia. Winnie czepia się ich resztką pamięci i próbuje odtworzyć zapomniane historie. Rekwizyty te są również w pewien sposób symbolami przemijania, codziennej zabójczej rutyny. Zużyta szczoteczka do zębów z wytartym napisem „niezawodna, czysta, żywa szczeć wieprzowa”, butelka z jakimś lekarstwem, stara parasolka. Przedmioty, które miały dla bohaterki znaczenie zaczynają się zamieniać w śmieci i dołączają powoli do kopca więżącego Winnie kopca.

Jej wspomnienia, historie i ona sama także stopniowo grzęzną w tym wysypisku. Kopiec można interpretować na różne sposoby – jako znak przemijania lub obraz człowieka w zderzeniu z czasem, konfrontację marzeń z realizmem, porównanie naszych planów z młodości z prawdziwymi osiągnięciami. Jest on także grobowcem Winnie. Ona spowiada się nam. Słyszymy urywki jej wspomnień, nagłych przebitek z dawnych lat, z dzieciństwa, z młodości., Bohaterka przywołuje krótkie, wyjątkowe chwile – takiej, jakie każdy z nas zapewne trzyma zamknięte w pamięci „(…) kiedyś…teraz… tamten cień w zieleni… Charlie… pocałunki…(…)”. Rozpamiętuje zaprzepaszczone wybory, jednocześnie zaraz próbując otrząsnąć się z tych wspomnień – odgania je ale one namolnie wracają,Są bowiem przylepione do różnych przedmiotów, na przykład do parasolki, którą mąż dał jej „(…) tamtego dnia… na jeziorze…wśród trzcin”.

W jednej ze scen, mając tę samą starą parasolkę w ręku, Winnie zakłada toczek na głowę. Wygląda jak klaun, świat zadrwił z niej, może już tylko grać do końca rolę błazna. Pomimo tej beznadziejnej, sytuacji Winnie ciągnie swój monolog. Do kogo go kieruje? Kto jej słucha?

Willie (Adam Ferency), jej mąż, jest schowany za plecami żony, za kopcem. Winnie ciągle potwierdzenia jego obecności, zadaje mu pytania, próbuje nawiązać z nim kontakt. Dźga go w głowę parasolką, a on krwawi, wspomnienia powodują już tylko ból i niechęć. Przedmioty nie mają dla Williego wartości, są pozbawione znaczeń, zamieniły się w bezwartościowe śmieci, dlatego bohater broni się przed nimi. Tak samo traktuje Winnie – jako przedmiot, który kiedyś był kobietą. Willie nie widzi w niej już kochanej dawniej osoby,. Czas ją przysypał i zakopał jej, dawniej atrakcyjne, ciało. Willie chwilami czyta tylko gazetę, starą, pożółkłą, mrucząc słowa: „Szansa dla bystrego młodzieńca”, tak jakby to stwierdzenie wyrażało żal i jednocześnie świadczyło o pogodzeniu się z sytuacją. Skrót jego imienia („will””) oznacza po angielsku wolę. Jego wola się już skończyła – w przeciwieństwie do Winnie nie szuka on starych wspomnień, nie czepia się ich. Milczy i biernie czeka na koniec. Podczas gdy Winnie wznosi się na ulotnych oparach wspomnień ,Willie, oglądając pornograficzne zdjęcia, dłubiąc w nosie, tłumacząc, że wieprz to „(…) wytrzebiony samiec świni (…)”, wykrzywia je, ośmiesza i brutalizuje. Na pytania żony odpowiada tylko półsłówkami, w wymuszony sposób. Pomimo tego Winnie jest wniebowzięta, kiedy go słyszy, cieszy się z jego obecności. Dlaczego? Może jest on jedyną słuchającą jej osobą. Tak jak w innych dramatach Becketta, np. w „Czekając na Godota”, Winnie i Willie pełnią role bohaterów , czekających na przyjście Boga, Godota, który nie nadchodzi. Czekającymi na Boga, którego nie ma i który nie słyszy słów Winnie.

Obie postaci są karykaturami człowieka, figurami pozlepianymi ze wspomnień, rutynowych czynności wykonywanych przez każdego z nas. Znajdują się w beznadziejnej sytuacji, na końcu drogi, zawieszone w oczekiwaniu na nienadchodzący koniec. Cała tragedia sytuacji jest dla Winnie niezrozumiała albo specjalnie nie chce zostać zrozumiana w obronie przed smutną prawdą…

W drugim akcie widzimy już tylko głowę wystającą z gigantycznego kopca głowę bohaterki. Czas znowu upłynął i przysypał ją swoimi odpadami. Pomimo tak trudnych warunków do gry dla aktora (rezygnacja z nacisku na cielesność, operowanie tylko słowem), Maja Komorowska w mistrzowski sposób wywiązuje się ze swojego zadania. Swoją grą, zabawą z językiem, , mimiką tworzy ona postać, na długo zapadającą w pamięć. Spełnia swoje założenie. Monolog Winnie to prawdziwe błaganie o zapamiętanie, pożegnanie z niezrozumiałym dla niej światem. Przetykana komizmem tragiczność sytuacji bohaterki przetkana komizmem stanowi dodatkowe wyzwanie dla gry Komorowskiej. Tekst dramatu jest bardzo trudny dla aktora, często zmieniają się w nim tempo i nastrój, występują liczne pauzy. Artystka wywiązuje się świetnie z interpretacji dramatu, choć w niektórych momentach jej wykonanie za bardzo zbliża się do farsy. Generalnie jednak jej świetna gra przykuwa uwagę widza przez cały spektakl.

W końcowej scenie Adam Ferency wychodzi na czworakach zza kopca, niczym przedwojenny gentelman, ubrany w garnitur. Zaczyna powoli wspinać się z boku kopca w stronę Winnie, nie wiemy, jakie ma zamiary. Może chce skrócić ich wspólne męki? Światło gaśnie, widzimy jeszcze czarne sylwetki postaci, zastygłe w bezruchu. Nie mamy pojęcia, co się wydarzy. Widownia pozostaje w bezruchu. Po chwili pojawiają się pierwsze oklaski. Gdy wszyscy opuszczają salę, zarówno młodsi, jak i starsi widzowie, schodzą powoli po schodach, odbierają zimowe kurtki i płaszcze z szatni. Opuszczam teatr razem z nimi i okazuje się, że zamiast odpowiedzi, spektakl pozostawił mi same pytania w głowie, niezbyt wygodne i miłe, zwłaszcza w styczniowy, mroźny wieczór. Do Teatru Dramatycznego warto się wybrać, jeżeli nawet nie dla genialnej kreacji Mai Komorowskiej, to właśnie po to, aby zdać sobie sprawę z tych pytań i poczuć, że nie tylko nas one gnębią. Może wtedy łatwiej nam będzie znaleźć odpowiedź na jedno z nich: „No i co teraz?”.
Bartosz Młynarski
Dziennik Teatralny Warszawa

niedziela, 7 grudnia 2014

Jestem łez moich wielkim czarnym cieniem

Gazela ciemnej śmierci

Federico García Lorca

Pragnę usnąć głębokim snem jabłek,
Z daleka od tłocznego tumultu cmentarzy.
Pragnę usnąć snem owego chłopca,
który na pełnym morzu chciał sobie zadać śmierć.

Nie chcę, by mi mówiono, że krwi nie tracą umarli,
ni że usta gnijące nadal wody pragną.
Ni wiedzieć o tym, jak pracuje o przedświcie
księżyc z węża paszczą zdradną.

Chcę spać przez jedną chwilę,
przez chwilę tylko, minutę, stulecie.
Lecz niechaj wszyscy wiedzą, że ja nie umarłem;
że w ustach mam złotą stajnię;
że jestem przyjacielem zachodniego wiatru;
żem jest łez moich wielkim czarnym cieniem.

Okryj mnie zasłoną, nim nadejdzie zorza,
która garściami mrówek mnie obsypie,
i twardą wodą zamocz moje buty,
żeby się ześliznęły z nich skorpiona szczypce.

Bo pragnę usnąć głębokim snem jabłek,
aby płacz poznać, który mnie z ziemi oczyści.
Bo żyć pragnę razem z owym ciemnym chłopcem,
który na pełnym morzu chciał sobie zadać śmierć.

Przełożyła Irena Kuran-Bogucka

sobota, 6 grudnia 2014

Jeży się pusta twarz

Śnieg, ten nieprzytomny

Zsuzsa Takács

Śnieg, ten nieprzytomny,
pusta twarz, na której widok
zawsze uciekamy, jeży się
przed nami. Prosimy, niech się przystroi,

prosimy, niech nas zwodzi, przecież tak
robimy też my różem lub
uśmiechem, ognistą łuną
brwi naszych węglem

rysowanych, bo widząc twarz
ukazującą się nago nie śmiemy się
nawet poruszyć, bo widzimy w niej, niczym
w lustrze, własną naszą nagość.

Tak, to będzie prawdziwa przyczyna
tego, że jest zima, i
zamykamy okiennice.

Przełożyła Weronika Kasprzak

piątek, 5 grudnia 2014

Ale sanna…

Iiii, ale zjechałam… Dziś zapewne nie zwrócę, nie mam chęci na mycie toalety, która potem okropnie pachnie….

Aiiiiiiii, ale zjechałam…… Świat kolebie się…. dziś pewnie nie zwrócę, nie mam chęci na mycie toalety, która potem okropnie pachnie…..

Ach, jak prymuśnie….

Ale….

 …miłe złego początki….

apewne będzie noc pełna wrażeń, wśród pocałunków strachu (z języczkiem) i średia radość o poranku…..

Aj….

 Jak to pisał Emil Cioran: „… bezimienny pochód doznań…Wyzwolony? Zjawa? Łachman?

 Jeszcze dopiję się likierem…

Śmieci w szybowym grobie

Paul Celan

CHÓRY-ZSYPÓW NA ŚMIECI, srebrzyste:

gorączka prosówkowa
wciąż obiega, obiega szybowy grobowiec,

kto

o tym grudniu pomyśli, temu
spojrzenie zwilża
mówiące czoło.

Przełożył Ryszard Krynicki

**
MÜLLSCHLUCKER-CHÖRE, silbrig:

Das Frieselfieber
läuft und läuft um das Schachtgrab,

wer

diesen Dezember denkt, dem
feuchtet ein Blick
die redende Stirn.

**

Komentarz Kornelii: Jak zazwyczaj w przypadku niełatwych utworów Celana zamieszczam także oryginał. Tematem tego wiersza utworu jest śmierć Wolfganga Amadeusza Mozarta 5 grudnia 1791 roku (czyli dziś mamy tę posępną rocznicę). Według pierwszego orzeczenia, przyczyną zgonu była gorączka porosówkowa (wysoka gorączka z wysypką), obecnie panuje raczej opinia, że twórcę „Don Giovanniego” zabiła gorączka reumatyczna z powikłaniami. Według legendy, Mozart pochowany został w grobie dla ubogich (w rzeczywistości w zwykłym grobie, odpowiednim do jego pozycji społecznej).
Taki tytan muzyki zjawia się raz na kilka stuleci. Jaka potworna strata, że umarł w wieku niespełna 36 lat. Jakie cuda mógłby jeszcze stworzyć!
Ale dla mnie to także wiersz o wszystkim pospolitej śmierci. Każdy skona na jakąś gorączkę i zazwyczaj zostanie złożony w zwykłym grobie (szkoda, że nie szybowym, brzmi romantycznie). Niemal wszyscy wegetują w szarej rzeczywistości, jak w zsypie na śmieci, i to raczej nie srebrzystym. Tylko, że, w przeciwieństwie do Mozarta, nic po nas nie zostanie.
Zamierzałam uczcić pamięć kompozytora, oglądając wieczorem operę w przyjaznym towarzystwie cydru – ale czuję się mocno wyczerpana. Melatonina zadziałała niedobrze – w hiacyntowym jeziorze snu tonęłam zbyt szybko i głęboko, a potem nagle wyskakiwałam na powierzchnię jak korek, dławiąc i krztusząc się jawą. Może po prostu wieczorem od razu pójdę spać.

wtorek, 2 grudnia 2014

Kornelia przyciśnięta do łóżka

Grudniowy wieczór – 72r.

Tomas Tranströmer

Oto nadchodzę ja niewidzialny człowiek, może zatrudniony
przez wielką Pamięć żeby żyć właśnie teraz. I przejeżdżam obok

nieczynnego, białego kościoła – w środku stoi święty z drewna
uśmiechnięty, bezradny – jakby mu zabrano okulary.

Jest sam. Wszystko inne to teraz, teraz, teraz. Prawo ciążenia które nas przyciska
do pracy w dzień i do łóżka w nocy. Wojna.

Przełożył Roman Kaźmierski

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Strzęp stygnącego oddechu

*

Stanislav Denk

Już tylko strzęp
stygnącego oddechu
ciągniętego przez śmierć
pod brzuchem.

Gładka i ciemna struna
dająca pociechę.
Za to ciało
umrzesz tylko raz.
Po raz pierwszy.

Przełożył z czeskiego Franciszek Nastulczyk