piątek, 18 września 2015

Połamana urna, zgniłe liście

Błąd

Mark Strand

Popłynęliśmy w dół pod rozgwieżdżonym niebem
i spaliśmy do świtu. W zrujnowanej stolicy
rozpaliliśmy ogień z porozrzucanych wokół
szczątków krzeseł i stołów. Żar był tak silny, że ptaki
zapalały się w locie i płonąc spadały na ziemię.
Zjadłszy je, szliśmy dalej, w w rejony, gdzie morze zamarzło
a ziemia jest usiana księżycowymi głazami.
Nie było wtedy za późno, by się zatrzymać i cofnąć,
powrócić do ogrodu, z któregośmy wyruszyli,
do połamanej urny i kupy gnijących liści,
i tam patrzeć na dom, i tylko śledzić, jak słońce
odbija się w jego oknach – i to by wystarczyło,
nawet gdyby wiatr jęczał i chmury sunęły ku morzu
jak przewracane kartki niezapisanej księgi.

Przełożyła Agnieszka Kołakowska

***

Komentarz Kornelii: Zatrważająco mroczny wiersz mojego ulubionego poety z USA . W tle utworów Marka Stranda czyhają groza i nicość. Jak dla mnie opowieść o nędzy ludzkiej egzystencji – możemy tylko tkwić w naszym żałosnym, szarym życiu, w „kupie gnijących liści”, albo też podjąć próbę wyrwania się z tego bagniska – próbę skazaną na klęskę. Stolica jest zrujnowana, czyli nie osiągniemy niczego. Nie uratujemy się, a tylko niszczymy marzenia i nadzieje innych, symbolizowane przez płonące ptaki. Jeśli pójdziemy dalej, trafimy najwyżej w lodową, uczuciową pustynię (morze zamarzło). Księżycowe głazy oznaczają jałowość i próżnię. Możemy jeszcze zawrócić do naszej codziennej zgnilizny, zadowolić się pustym, absurdalnym życiem, pogodzić z porządkiem natury, który symbolizuje słońce. Możemy naprawić ten błąd. ale, jak sugeruje utwór, już tego nie uczynimy. Nie ma nadziei.
Cóż, ja sobie siedzę w mojej kupie zgniłych liści, obok urn z prochami zmarłych. Nie pamiętam, czy w ogóle gdzieś wyruszyłam albo wypłynęłam. Ogarnia mnie nieprzespana, żelazna senność. Od dawna już mnie nie ma. Moja zewnętrzna powłoka kąpała się wczoraj w morzu. Jednodniowy powrót lata zasmucił mnie głęboko (aczkolwiek dziewczęta odsłoniły nadobne stopki) Bałtyk zimny, ale jeszcze nie zamarza. Od mojej duszowej lodowatości temperatura wody z pewnością spadła dramatycznie.

Lubię tę porę roku, liście powoli żółkną lub czerwienieją, zaczynają opadać. Każdy opadający, niesiony przez wiatr liść to kropla miodu na moje serce. Czekam niecierpliwie na bezlistne gałęzie.I na zmianę czasu też.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz