Gdy wakacje się skończą na dobre
Mark Strand
Dziwne to będzie uczucie,
Gdy w końcu zrozumiemy, że to nie mogło trwać wiecznie -
Ten pełen pewności głos, co ciągle nam powtarzał,
Że nic się nie zmieni -
I gdy zaczniemy wspominać -
Bo wtedy już będzie po wszystkim – jak to właściwie było,
Jak marnowaliśmy czas, jakbyśmy nic innego
Nie mieli do roboty,
Aż nagle, w jednej chwili,
Zmieniła się pogoda i rozrzedzone powietrze
Stało się strasznie ciężkie, a wiatr niemy jak kamień
I nasze miasta jak popiół,
I zdamy sobie sprawę -
Całkiem niespodziewanie – że to było trochę jak lato,
Lato w sierpniowej pełni, choć noce były cieplejsze,
A chmury zdawały się błyszczeć,
I nawet wtedy – bo przecież
Niewiele się zmienimy – będziemy się zastanawiać,
Co będzie i kto zostanie, by to wszystko powtórzyć
Raz jeszcze od początku,
I będziemy się starać -
Lecz nadal bezskutecznie – zrozumieć, gdzie był błąd,
I co takiego zaszło,
Że pora już umierać.
Przełożyła Agnieszka Kołakowska
Komentarz Kornelii: Wiersz amerykańsko-kanadyjskiego znakomicie generuje gorycz, rozpala płomień smutku, pokazuje kruchość, żałość, bezgraniczny absurd, naszej egzystencji. Minie życie jak krótka pora roku, nasze złudzenia, nadzieje, zamiary, domniemane przyjemności rozsypią się w proch. Pozostanie bezradne pytanie: To już wszystko? Dlaczego my też?
Ale czy błąd został popełniony? Cokolwiek byśmy uczynili, wszystko zostanie zmiażdżone przez czas. Ja nie jestem czcicielką lata, heroiną wakacji. Słońce budzi we mnie odrazę. Każda minuta, którą traci dzień płynący w stronę jesieni, zbliża mnie do kojącego mroku. Jest 31 sierpnia, lato dobiega kresu. niestety, wrzesień zapowiada się słoneczny i gorący, ale może przetrwałam wakacje. Tak, długo przebywałam nad morzem, lecz mechanizm niszczenia przeszłości, najpotężniejszego wyparcia traum, wymknął się spod kontroli i unicestwia każdy przeszły dzień. Nie pamiętam już tych 7 tygodni w kurorcie. Wiem, że tam byłam, lecz anihilacji uległy barwy, smaki, zapachy, pocałunki słonego wiatru. Nie pamiętam niczego, poza falami lęku w pociągu i podczas grzmiącej piorunami burzy. Nie wiem, kim jestem.
Jeśli wyjeżdżam, to przede wszystkim po to, aby zmusić się do jakiejś aktywności, wyjść, spacerów, uciec letniej rozpaczy, wymknąć się szaleństwu.. Nawet ja nie mogłabym przecież spędzać w pokoju hotelowym całych dni, zwłaszcza, że nieustanna słoneczność i skwar odbierały mi sen. Ale za tę aktywność teraz płacę wysoką cenę, wykorzystałam najwidoczniej całą energię, ogłosiłam kapitulację, wypłynęły ze mnie resztki sił. Jeśli nie jestem w pracy, większość czasu spędzam w pozycji horyzontalnej, czy to pogrzebana pod kołdrą, czy też gapiąc się z bezbrzeżną nasyconą rezygnacją goryczą w sufit. Postanowiłam sobie, że odwiedzę klinikę leczenia lęku, lecz złamałam to przyrzeczenie.
Trudno mi czytać. Litery wirują przed zmęczonymi oczyma. Niekiedy targają mną erupcje nienawiści, tak, jak opisał to Emil Cioran: „Kogoś takiego jak ja powinno się wrzucić do kotła pełnego płomieni. Nie rozumiem absolutnie, zupełnie, po co mnie tutaj, w tym świecie. W tej chwili chce mi się krzyczeć, wydać wrzask, którego przeraziłby się cały świat, wszyscy by zadrżeli i rozpadli się na kawałki od obłąkańczej trwogi. Jakiś straszny piorun czai się we mnie i dziwię się, dlaczego nie wybucha, aby w perzynę obrócić ten świat; wówczas na zawsze wchłonęłaby go moja nicość.” („Na szczytach rozpaczy”). Tak leżałam dziś rano w łóżku, kontemplując te słowa, kontenta, jako, że nie muszę wstawać, czesać się i myć.
Postanowiłam, że spędzę cały dzień w pościeli, likwidując okropną rzeczywistość poprzez kreowanie strumieni myśli, majaków i zjaw, tworzenie stanu surrealistycznego transu.
Nagle, podstępnie i nieoczekiwanie zaczęło ze mnie cieknąć. Co najmniej dwa dni przed terminem, bez poprzedzającego syndromu napięcia i bólu. Zmartwiałam pełna obrzydzenia i wstrętu. Przez chwilę miałam zamiar zostać w łóżku, nie troszcząc się o prześcieradło i materac. W końcu jednak stoczyłam się na podłogę, zrzuciłam dolną część pidżamy. Mój plan przewidywał dopełznięcie do łazienki, utknęłam wszakże nieruchomo, ściśle zwinięta w kłębek. Zaraz potem położyłam się na wznak, rozchyliłam mocno kolana, połączyłam stopy podeszwami i zacisnęłam usta, czekając na nieuchronną kaskadę cierpienia, podczas, gdy strużka czerwonoczarnej, niepojętej umysłem obrzydliwości spływała na deskę barlinecką.
niedziela, 31 sierpnia 2014
sobota, 30 sierpnia 2014
Zmieniony apel do prezydenta Trumana
Podobno w latach 50-tych ubiegłego wieku przerażeni beznadziejnością ustroju polscy młodzieńcy śpiewali pieśń, zawierającą apel do dysponującego broną nuklearną prezydenta Stanów Zjednoczonych, Harry’ego Trumana. Pozwolę sobie nieco uaktualnić treść. Następujące wezwanie zamieszczam wyłącznie we własnym imieniu:
Putin, Putin, spuść ta bania, bo to jest nie do wytrzymania…
Putin, Putin, spuść ta bania, bo to jest nie do wytrzymania…
czwartek, 28 sierpnia 2014
Żałobne wiadomości
Czego jeszcze chcę
Petr Hruška
W wiadomościach powiesiła się
polska uczennica.
Nie mogę tam dotrzeć
z powodu następnych przychodzących wiadomości,
żeby objąć ją pod kolanami.
I troszkę podnieść.
Przełożył Franciszek Nastulczyk
*****
Komentarz Kornelii (w formie białego wiersza)
Łzy perlą się po nastolatce
która uciekła ze świata
W pobliżu mojego domu
gimnazjalistka skoczyła z budynku
tak wysokiego, że bały się go ptaki
Przedtem zasłoniła sobie twarz chustą.
I może po pełnym grozy locie
jest jej nieco lepiej
aczkolwiek nikt nie może wiedzieć.
Gdyby nie to, co się kiedyś stało
Zapewne też bym się zabiła
Strzaskała głową bruk
aby napełnić czarkę wodą już na drugim brzegu.
Ale ponieważ stało się to, co się stało
Muszę trwać
Chociaż jest to tylko oczekiwanie na wyrok.
Jest mi trumiennie na świecie i dławi mnie lęk.
Lecz nie mogę stąd uciec.
Gdy nosiłam w tornistrze kolorowe kredki, nie wiedziałam,
że zatrzasnę się w takiej pułapce bez drzwi.
Petr Hruška
W wiadomościach powiesiła się
polska uczennica.
Nie mogę tam dotrzeć
z powodu następnych przychodzących wiadomości,
żeby objąć ją pod kolanami.
I troszkę podnieść.
Przełożył Franciszek Nastulczyk
*****
Komentarz Kornelii (w formie białego wiersza)
Łzy perlą się po nastolatce
która uciekła ze świata
W pobliżu mojego domu
gimnazjalistka skoczyła z budynku
tak wysokiego, że bały się go ptaki
Przedtem zasłoniła sobie twarz chustą.
I może po pełnym grozy locie
jest jej nieco lepiej
aczkolwiek nikt nie może wiedzieć.
Gdyby nie to, co się kiedyś stało
Zapewne też bym się zabiła
Strzaskała głową bruk
aby napełnić czarkę wodą już na drugim brzegu.
Ale ponieważ stało się to, co się stało
Muszę trwać
Chociaż jest to tylko oczekiwanie na wyrok.
Jest mi trumiennie na świecie i dławi mnie lęk.
Lecz nie mogę stąd uciec.
Gdy nosiłam w tornistrze kolorowe kredki, nie wiedziałam,
że zatrzasnę się w takiej pułapce bez drzwi.
środa, 27 sierpnia 2014
Zjadanie cząsteczek śmierci
Żyć
Robert Bly
„Życie” to zjadanie cząsteczek śmierci, tak jak dziecko, które zbiera
[okruchy wokół stołu.
„Unoszenie się” to okruchy, którym pozwalamy spadać za nami na ścieżkę.
Żyć – to pędzić przed siebie, połykając własną śmierć jak ostateczną
[bramę, otwartą, spieszącą ku nocy.
Przełożyli Tadeusz Rybowski i Zofia Prele
Komentarz Kornelii: Nie, to nie pomyłka. Ten wiersz ma taką osobliwą strukturę. Sprawdzałam nawet oryginał. Czuję, jak każdego dnia wdziera się we mnie cząsteczka śmierci, wolne rodniki niszczą komórkowe organelle, tkanki toczą skazaną na klęskę rozpaczliwą walkę z rozkładem. Ale zapewne to osobowość ulegnie wcześniej destrukcji. Lęk miażdży mnie, nawet gdy siedzę w pracy za biurkiem, a to przecież wczesna godzina. Ach, dotrwać do wieczora…. Kołdra na głowę….
Robert Bly
„Życie” to zjadanie cząsteczek śmierci, tak jak dziecko, które zbiera
[okruchy wokół stołu.
„Unoszenie się” to okruchy, którym pozwalamy spadać za nami na ścieżkę.
Żyć – to pędzić przed siebie, połykając własną śmierć jak ostateczną
[bramę, otwartą, spieszącą ku nocy.
Przełożyli Tadeusz Rybowski i Zofia Prele
Komentarz Kornelii: Nie, to nie pomyłka. Ten wiersz ma taką osobliwą strukturę. Sprawdzałam nawet oryginał. Czuję, jak każdego dnia wdziera się we mnie cząsteczka śmierci, wolne rodniki niszczą komórkowe organelle, tkanki toczą skazaną na klęskę rozpaczliwą walkę z rozkładem. Ale zapewne to osobowość ulegnie wcześniej destrukcji. Lęk miażdży mnie, nawet gdy siedzę w pracy za biurkiem, a to przecież wczesna godzina. Ach, dotrwać do wieczora…. Kołdra na głowę….
wtorek, 26 sierpnia 2014
Nie być, nie być!!!!!!!
***
Rudolf Jurolek
. . .
Tak mi smutno,
że chciałbym objąć
pustkę
Tak mi smutno,
że nie wiem, co począć
i gdzie się podziać.
Tak mi smutno,
że nie utrzymam w ustach
żadnego słowa.
Tak mi smutno,
że musiałem rozniecić ogień:
niech płonie i pieści.
. . .
Czasami już nie daję rady: najchętniej
położyłbym się w trawie i zjednoczył
z ziemią i niebem.
Nie być – jak boskie by to było!
Być jest ludzkie.
Fragment utworu, przełożył ze słowackiego Franciszek Nastulczyk
Rudolf Jurolek
. . .
Tak mi smutno,
że chciałbym objąć
pustkę
Tak mi smutno,
że nie wiem, co począć
i gdzie się podziać.
Tak mi smutno,
że nie utrzymam w ustach
żadnego słowa.
Tak mi smutno,
że musiałem rozniecić ogień:
niech płonie i pieści.
. . .
Czasami już nie daję rady: najchętniej
położyłbym się w trawie i zjednoczył
z ziemią i niebem.
Nie być – jak boskie by to było!
Być jest ludzkie.
Fragment utworu, przełożył ze słowackiego Franciszek Nastulczyk
niedziela, 24 sierpnia 2014
Słyszę śmiertelny szept
widok zza parawanu
Charles Bukowski
przechodzę przez pokój
do ostatniej ściany
ostatniego okna
ostatniego różowego słońca
którego ramiona obejmują świat
obejmują mnie
słyszę śmiertelny szept czapli
słyszę skostniałe myśli zwierząt morskich
które tak bardzo przypominają skały;
tej parawan jest zdeformowany jak dusza
i zabrudzony przez muchy,
moje nerwy i potępienie
przypominają uczucia świni,
różowe słońce różowe słońce
gardzę twoją świętością
twoim wspinaniem się na pozłacany krzyż życia
gdy moje palce stopy i twarz
ledwo do niego sięgają
sypiając ze swoją ślubną luksusową kurwą
musisz pewnego dnia umrzeć za nic
tak jak ja
za nic
żyłem.
Przełożył Piotr Madej
Charles Bukowski
przechodzę przez pokój
do ostatniej ściany
ostatniego okna
ostatniego różowego słońca
którego ramiona obejmują świat
obejmują mnie
słyszę śmiertelny szept czapli
słyszę skostniałe myśli zwierząt morskich
które tak bardzo przypominają skały;
tej parawan jest zdeformowany jak dusza
i zabrudzony przez muchy,
moje nerwy i potępienie
przypominają uczucia świni,
różowe słońce różowe słońce
gardzę twoją świętością
twoim wspinaniem się na pozłacany krzyż życia
gdy moje palce stopy i twarz
ledwo do niego sięgają
sypiając ze swoją ślubną luksusową kurwą
musisz pewnego dnia umrzeć za nic
tak jak ja
za nic
żyłem.
Przełożył Piotr Madej
sobota, 23 sierpnia 2014
Zwykły strach przed strachem
Niepotrzebne skreślić
Hans Magnus Enzensberger
To co czyni twój głos tak płaskim
tak cienkim i tak bezdźwięcznym
to strach
że powiesz nie to co trzeba
albo ciągle to samo
albo że powiesz to co mówią wszyscy
albo coś nieważnego
albo bezbronnego
albo coś co mogłoby zostać zrozumiane opacznie
albo spodobać się nie tym co trzeba
albo coś głupiego
albo coś co już było
coś przestarzałego
Czy nie masz dość ze zwykłego strachu
ze zwykłego strachu przed strachem
że powiesz nie to co trzeba
mówić ciągle nie to co trzeba?
Przełożył Jacek St. Buras
Hans Magnus Enzensberger
To co czyni twój głos tak płaskim
tak cienkim i tak bezdźwięcznym
to strach
że powiesz nie to co trzeba
albo ciągle to samo
albo że powiesz to co mówią wszyscy
albo coś nieważnego
albo bezbronnego
albo coś co mogłoby zostać zrozumiane opacznie
albo spodobać się nie tym co trzeba
albo coś głupiego
albo coś co już było
coś przestarzałego
Czy nie masz dość ze zwykłego strachu
ze zwykłego strachu przed strachem
że powiesz nie to co trzeba
mówić ciągle nie to co trzeba?
Przełożył Jacek St. Buras
piątek, 22 sierpnia 2014
Życie, którego nie było
Moja codzienna praca
Anonim
Dzień za dniem pracuję ciężko,
by pogrzebać siebie.
Cierpliwie uczę swoje ręce
stawiać kamienie.
Na marzeniach – jeden na drugim
aż duszy tchu zabraknie.
By przygnieść serce
stosuję granit.
Żyły zatykam piachem.
Tak więc rośnie nade mną wzgórze
godzina za godziną
Aż wszystko stanie się pomnikiem życia
Którego wcale nie było.
Przełożyła z niemieckiego Liliana Barańska
***
Z książki: Erwin Ringel, Gdy życie traci sens. Rozważania o samobójstwie.
Anonim
Dzień za dniem pracuję ciężko,
by pogrzebać siebie.
Cierpliwie uczę swoje ręce
stawiać kamienie.
Na marzeniach – jeden na drugim
aż duszy tchu zabraknie.
By przygnieść serce
stosuję granit.
Żyły zatykam piachem.
Tak więc rośnie nade mną wzgórze
godzina za godziną
Aż wszystko stanie się pomnikiem życia
Którego wcale nie było.
Przełożyła z niemieckiego Liliana Barańska
***
Z książki: Erwin Ringel, Gdy życie traci sens. Rozważania o samobójstwie.
czwartek, 21 sierpnia 2014
Gaszę stygnące złudzenia
Pustynia miłości
János Pilinszky
Most i rozgrzana betonowa droga,
dzień już opróżnia kieszenie,
wyjmuje wszystko po kolei.
Sam jesteś, wkoło zmierzchu osłupienie.
Krajobraz – wyrwa wyszarpana z ziemi,
w cieniu blizny jarzące zastygły.
Już zmierzch. Jeszcze w blaskach sztywnieją kontury,
słońce oślepia jeszcze. Lato, nie zapomnę nigdy.
Jest lato migotliwym upałem objęte:
Stoją, wiem, skrzydło nawet nie drgnie,
obraz zastygł, drób, jak niebiańskich cherubinów stado,
w klatkach z desek drzazg pełnych kuli się, pierzasty.
Pamiętasz jeszcze? Najpierw wiatr się zjawił;
po nim się objawiła ziemia, potem klatka.
Żar i łajno. I jakieś refleksy ostatnie, daremny
łopot skrzydeł podrywa się z rzadka.
I pragnienie. Ja wtedy prosiłam o wodę.
Jeszcze brzmi w uszach łapczywe łykanie,
i po kolei gaszę stygnące złudzenia,
i trwam bezwładnie, cierpliwa jak kamień.
Mija lato i lata biegną, a nadzieje -
pusty kubek, co w słomę rzucony rdzewieje.
Przełożył Jerzy Ficowski
János Pilinszky
Most i rozgrzana betonowa droga,
dzień już opróżnia kieszenie,
wyjmuje wszystko po kolei.
Sam jesteś, wkoło zmierzchu osłupienie.
Krajobraz – wyrwa wyszarpana z ziemi,
w cieniu blizny jarzące zastygły.
Już zmierzch. Jeszcze w blaskach sztywnieją kontury,
słońce oślepia jeszcze. Lato, nie zapomnę nigdy.
Jest lato migotliwym upałem objęte:
Stoją, wiem, skrzydło nawet nie drgnie,
obraz zastygł, drób, jak niebiańskich cherubinów stado,
w klatkach z desek drzazg pełnych kuli się, pierzasty.
Pamiętasz jeszcze? Najpierw wiatr się zjawił;
po nim się objawiła ziemia, potem klatka.
Żar i łajno. I jakieś refleksy ostatnie, daremny
łopot skrzydeł podrywa się z rzadka.
I pragnienie. Ja wtedy prosiłam o wodę.
Jeszcze brzmi w uszach łapczywe łykanie,
i po kolei gaszę stygnące złudzenia,
i trwam bezwładnie, cierpliwa jak kamień.
Mija lato i lata biegną, a nadzieje -
pusty kubek, co w słomę rzucony rdzewieje.
Przełożył Jerzy Ficowski
poniedziałek, 18 sierpnia 2014
sobota, 16 sierpnia 2014
Jestem winna
Sarah Kane
Psychoza (fragment)
Przyszłość jest beznadziejna
i nic tego nie zmieni
Jestem znudzona i zniechęcona wszystkim
Jestem nieudolna, wszystko robię źle
Jestem winna, spotyka mnie kara
Pragnę odebrać sobie życie
Kiedyś potrafiłam płakać lecz teraz nie jestem już w stanie
Straciłam zainteresowanie innymi ludźmi
Nie jestem w stanie podejmować decyzji
Nie mogę jeść
Nie mogę spać
Nie mogę myśleć
Nie potrafię poradzić sobie ze swoja samotnością, strachem,
obrzydzeniem Jestem gruba
Nie mogę pisać
Nie potrafię kochać (…)
Zmierzam w kierunku śmierci
Panicznie boję się leków
Nie mogę się kochać
Nie mogę się pieprzyć
Nie potrafię być sama
Nie potrafię być wśród ludzi
Moje biodra są zbyt szerokie
Nienawidzę
moich organów płciowych
Psychoza (fragment)
Przyszłość jest beznadziejna
i nic tego nie zmieni
Jestem znudzona i zniechęcona wszystkim
Jestem nieudolna, wszystko robię źle
Jestem winna, spotyka mnie kara
Pragnę odebrać sobie życie
Kiedyś potrafiłam płakać lecz teraz nie jestem już w stanie
Straciłam zainteresowanie innymi ludźmi
Nie jestem w stanie podejmować decyzji
Nie mogę jeść
Nie mogę spać
Nie mogę myśleć
Nie potrafię poradzić sobie ze swoja samotnością, strachem,
obrzydzeniem Jestem gruba
Nie mogę pisać
Nie potrafię kochać (…)
Zmierzam w kierunku śmierci
Panicznie boję się leków
Nie mogę się kochać
Nie mogę się pieprzyć
Nie potrafię być sama
Nie potrafię być wśród ludzi
Moje biodra są zbyt szerokie
Nienawidzę
moich organów płciowych
poniedziałek, 11 sierpnia 2014
Nie ma nadziei czyli ohyda śmierci
Alba
Philip Larkin
Tyram cały dzień, potem piję, żeby zasnąć.
O czwartej budzę się w bezgłośny mrok i patrzę.
Za jakiś czas firanki ponakłuwa jasność.
Na razie widzę to co jest właściwie zawsze:
Nie znającą spoczynku śmierć, w tej chwili bliższą
O cały jeden dzień, śmierć, która poza myślą
O tym, jak, gdzie i kiedy będę sam umierał.
Nie pozwala na inne. Jałowe pytania,
Lecz groza śmierci, groza umierania
Ciągle na nowo błyska, dech w piersi zapiera.
Oślepia myśli ten błysk. Wyrzuty sumienia?
Nie, rzecz nie w żalu, że się wyrządziło mało
Dobra, skąpiło się komuś serca, bez zmrużenia
Oka trwoniło czas – i nie w tym, że się miało
Jedno życie, a całe zeszło na naprawach
Błędnych początków; nie to; raczej – ta jaskrawa
Pewność zupełnej pustki, tam, u kresu zniszczeń
I zniedołężnień: to, że tak totalnie człowiek
Nieobecnieje – tutaj, tam, gdziekolwiek -
I już wkrótce; nic nie jest straszliwsze, prawdziwsze.
Nie ma magicznych sztuczek, które by rozwiały
Ten jeden strach. Religia wmawiała jak mogła -
Rozsnuwając zmurszałe brokaty, chorały -
Że wcale nie umrzemy, a cała rzecz w modłach;
Z drugiej strony – ta słuszna na oko piosenka:
„Kto myśli racjonalnie, nie może się lękać
Czegoś, czego i tak nie będzie czuł” – jak gdyby
Brak dźwięku, woni, smaku, kontaktu, nadziei -
Narkoza, z której się nie przytomnieje -
Nie był właśnie istotą całej tej ohydy!
I tak to trwa, na samym skraju naszej wizji:
Rozmazana, nieostra plamka, która zwarzy
Chłodem każdy nasz impuls, zmrozi w brak decyzji.
Większość rzeczy nie zdarza się: lecz ta się zdarzy,
I zdanie sobie z tego sprawy jest tym ogniem,
Który buzuje w piecu naszych osamotnień,
Gdzie zmory widzi każdy, abstynent czy opój.
Nie straszyć innych – tyle znaczy odwaga.
Tobie – uniknąć grobu nie pomaga:
Śmierć jest śmiercią, czy skomlesz, czy stawiasz jej opór.
Z wolna wzmacnia się światło, pokój wyraźnieje.
To, co wiemy, co zawsze wiedzieliśmy, stoi
Przed oczami jak szafa: że nie ma nadziei
Ucieczki. Nikt nie przyjmuje tego jako swojej
Prawdy. Lecz będzie musiał. Tymczasem w uśpionych
Biurach przysiadły już do skoku telefony
I świat, ten wynajęty, zawiły kłąb zdarzeń
Ruszy zaraz, nie dbając, że kogoś z nas straci.
Niebo jest białe jak glina. Do pracy.
Listonosze już krążą jak czujni lekarze.
Przełożył Stanisław Barańczak
Komentarz Kornelii. Zazwyczaj unikam długich wierszy, w moim przekonaniu poeta powinien przedstawić absurd i żałość istnienia lakonicznie, Zbyt obszerne utwory zniechęcają zresztą do czytania. To dzieło posępnego luminarza Philipa Larkina jest wszakże tak zatrważające, że uczyniłam wyjątek. Nie zgadzam się z autorem – dla mnie nie-bycie, anihilacja osobowości byłoby błogosławieństwem. Wszelako przemijanie, śmierć, to jednoznaczna i bezlitosna ohyda. Nie wiem, czy będę przed śmiercią skomleć czy stawiać opór, zapewne jedno i drugie.
***
Przejechałam w oparach lęku do domu, okazało się wszakże, że wolno mi przedłużyć quasi-urlop o tydzień z powodu długiego weekendu. Wróciłam zatem nad morze, żywiąc nadzieję, że na Wybrzeżu będzie chłodniej (rzeczywiście niebo zasnuły opiekuńcze, granatowe chmury).
W pociągu jak zazwyczaj torturował mnie lęk, aczkolwiek w przedziale były prawie same kobiety – zazwyczaj trafiam na nieogolonych, stroniących od dezodorantów mężczyzn w letnich spodniach z ogromnymi, włochatymi łydami – najbardziej dotkliwa zniewaga dla wszelkiej estetyki, triumf materii w odrażająco karykaturalnej formie.
Jakoś przetrwałam, ale już w hotelu dopadła mnie lękowa biegunka – przechodziłam cykl niewiarygodnych katuszy, siedząc w toalecie. Jak potem wyglądało wnętrze muszli, to temat na osobną epopeję. Byłam pewna, że zostanie ze mnie tylko skóra. To tyle w kwestii duchowego odrywania się od ciała…
Philip Larkin
Tyram cały dzień, potem piję, żeby zasnąć.
O czwartej budzę się w bezgłośny mrok i patrzę.
Za jakiś czas firanki ponakłuwa jasność.
Na razie widzę to co jest właściwie zawsze:
Nie znającą spoczynku śmierć, w tej chwili bliższą
O cały jeden dzień, śmierć, która poza myślą
O tym, jak, gdzie i kiedy będę sam umierał.
Nie pozwala na inne. Jałowe pytania,
Lecz groza śmierci, groza umierania
Ciągle na nowo błyska, dech w piersi zapiera.
Oślepia myśli ten błysk. Wyrzuty sumienia?
Nie, rzecz nie w żalu, że się wyrządziło mało
Dobra, skąpiło się komuś serca, bez zmrużenia
Oka trwoniło czas – i nie w tym, że się miało
Jedno życie, a całe zeszło na naprawach
Błędnych początków; nie to; raczej – ta jaskrawa
Pewność zupełnej pustki, tam, u kresu zniszczeń
I zniedołężnień: to, że tak totalnie człowiek
Nieobecnieje – tutaj, tam, gdziekolwiek -
I już wkrótce; nic nie jest straszliwsze, prawdziwsze.
Nie ma magicznych sztuczek, które by rozwiały
Ten jeden strach. Religia wmawiała jak mogła -
Rozsnuwając zmurszałe brokaty, chorały -
Że wcale nie umrzemy, a cała rzecz w modłach;
Z drugiej strony – ta słuszna na oko piosenka:
„Kto myśli racjonalnie, nie może się lękać
Czegoś, czego i tak nie będzie czuł” – jak gdyby
Brak dźwięku, woni, smaku, kontaktu, nadziei -
Narkoza, z której się nie przytomnieje -
Nie był właśnie istotą całej tej ohydy!
I tak to trwa, na samym skraju naszej wizji:
Rozmazana, nieostra plamka, która zwarzy
Chłodem każdy nasz impuls, zmrozi w brak decyzji.
Większość rzeczy nie zdarza się: lecz ta się zdarzy,
I zdanie sobie z tego sprawy jest tym ogniem,
Który buzuje w piecu naszych osamotnień,
Gdzie zmory widzi każdy, abstynent czy opój.
Nie straszyć innych – tyle znaczy odwaga.
Tobie – uniknąć grobu nie pomaga:
Śmierć jest śmiercią, czy skomlesz, czy stawiasz jej opór.
Z wolna wzmacnia się światło, pokój wyraźnieje.
To, co wiemy, co zawsze wiedzieliśmy, stoi
Przed oczami jak szafa: że nie ma nadziei
Ucieczki. Nikt nie przyjmuje tego jako swojej
Prawdy. Lecz będzie musiał. Tymczasem w uśpionych
Biurach przysiadły już do skoku telefony
I świat, ten wynajęty, zawiły kłąb zdarzeń
Ruszy zaraz, nie dbając, że kogoś z nas straci.
Niebo jest białe jak glina. Do pracy.
Listonosze już krążą jak czujni lekarze.
Przełożył Stanisław Barańczak
Komentarz Kornelii. Zazwyczaj unikam długich wierszy, w moim przekonaniu poeta powinien przedstawić absurd i żałość istnienia lakonicznie, Zbyt obszerne utwory zniechęcają zresztą do czytania. To dzieło posępnego luminarza Philipa Larkina jest wszakże tak zatrważające, że uczyniłam wyjątek. Nie zgadzam się z autorem – dla mnie nie-bycie, anihilacja osobowości byłoby błogosławieństwem. Wszelako przemijanie, śmierć, to jednoznaczna i bezlitosna ohyda. Nie wiem, czy będę przed śmiercią skomleć czy stawiać opór, zapewne jedno i drugie.
***
Przejechałam w oparach lęku do domu, okazało się wszakże, że wolno mi przedłużyć quasi-urlop o tydzień z powodu długiego weekendu. Wróciłam zatem nad morze, żywiąc nadzieję, że na Wybrzeżu będzie chłodniej (rzeczywiście niebo zasnuły opiekuńcze, granatowe chmury).
W pociągu jak zazwyczaj torturował mnie lęk, aczkolwiek w przedziale były prawie same kobiety – zazwyczaj trafiam na nieogolonych, stroniących od dezodorantów mężczyzn w letnich spodniach z ogromnymi, włochatymi łydami – najbardziej dotkliwa zniewaga dla wszelkiej estetyki, triumf materii w odrażająco karykaturalnej formie.
Jakoś przetrwałam, ale już w hotelu dopadła mnie lękowa biegunka – przechodziłam cykl niewiarygodnych katuszy, siedząc w toalecie. Jak potem wyglądało wnętrze muszli, to temat na osobną epopeję. Byłam pewna, że zostanie ze mnie tylko skóra. To tyle w kwestii duchowego odrywania się od ciała…
niedziela, 10 sierpnia 2014
Pieśń słonego całunu
Leż cicho, śpij spokojnie
Dylan Thomas
Leż cicho, śpij spokojnie, cierpiący od rany
W krtani, płonąc i tonąc. W nocy, co płynęła
Po cichym morzu, słyszeliśmy od rana
Dźwięk idący od rany skrytej w słoną płachtę.
O milę od księżyca drżeliśmy słuchając
Dźwięku morza, co tryskał jak krew z głośnej rany;
Gdy słona płachta pękła w nawałnicy śpiewu,
Głosy wszystkich topielców wiatr uniósł z otchłani.
Otwórz Ścieżkę na wskroś przez rząd żałobnych żagli,
Rozrzuć na wiatr szeroko bramy łodzi wędrownej,
Abym mógł ruszyć w podróż do dna mojej rany;
Pieśń słonego całunu, dźwięk morza spadł na nas nagle.
Leż cicho, ukryj usta w krtani, śpij spokojnie,
Lub poprowadź nas, popłyń przez utopionych wraz z nami.
Przełożył Stanisław Barańczak
Dylan Thomas
Leż cicho, śpij spokojnie, cierpiący od rany
W krtani, płonąc i tonąc. W nocy, co płynęła
Po cichym morzu, słyszeliśmy od rana
Dźwięk idący od rany skrytej w słoną płachtę.
O milę od księżyca drżeliśmy słuchając
Dźwięku morza, co tryskał jak krew z głośnej rany;
Gdy słona płachta pękła w nawałnicy śpiewu,
Głosy wszystkich topielców wiatr uniósł z otchłani.
Otwórz Ścieżkę na wskroś przez rząd żałobnych żagli,
Rozrzuć na wiatr szeroko bramy łodzi wędrownej,
Abym mógł ruszyć w podróż do dna mojej rany;
Pieśń słonego całunu, dźwięk morza spadł na nas nagle.
Leż cicho, ukryj usta w krtani, śpij spokojnie,
Lub poprowadź nas, popłyń przez utopionych wraz z nami.
Przełożył Stanisław Barańczak
czwartek, 7 sierpnia 2014
Lęk przed podróżą i życiem
Czytałam Listy (nie Pamiętniki) Katherine Mansfield. Książkę nabyłam za symboliczny 1 zł w bibliotece, pozbywającej się dzieł, których nikt nie czyta. Ten stan rzeczy potwierdza mój pogląd, że żyjemy w wiekach ciemnych, czasie powszechnego upadku kultury i obyczajów. 3 lutego 1918 roku wybitna autorka z Nowej Zelandii napisała do swego narzeczonego J.M. Murry’ego:
„Boję się dziś wieczorem pracować. Miewam tu straszliwe ataki bezsenności, a w nocy ogarnia mnie lęk”.
Mnie także paraliżują uderzenia trwogi, przede wszystkim nad ranem. Dręczą mnie koszmarne sny i wstaję, a raczej wypełzam z pościeli zlana zimnym potem. Może jednak odwiedzę klinikę leczenia lęku, w przeciwnym razie prędzej niż później rozsypię się w proch.
Jutro opuszczam nadmorski świat. Muszę wracać, świadczenie pracy na odległość staje się niemożliwe. I tak ludzie cyniczni i podli w korporacji szerzą złośliwe plotki, że wyjednałam sobie ten przywilej, bowiem zadość ustami uczyniłam wiceprezesowi w „erotycznym kąciku” koło kopiarki.
Nie zniżam się do odpierania tak absurdalnych zarzutów. Czasy, w których sprawiałam mężczyznom oralną przyjemność (a fu!), bezpowrotnie minęły.
A teraz boję się podroży pociągiem i tego, co zastanę na miejscu. Obawiam się, że strach spęta mnie ciężkimi łańcuchami, że przestanę sporządzać spisy.
I jeszcze stosowny utwór:
Strach
Stefan Jurkowski
w mieszkaniu twoim drżą meble dywan jeży sierść
pulsuje światło lampy
drętwieją drzwi
książki szeleszczą kartkami wysypują litery
przeciągły wiatr – jakby ktoś obcy zaraz miał tutaj wejść
noc zjawia się podstępnie i niepostrzeżenie
napina czarny łuk
słowa świszczą jak strzały – ściszany głos
jakbyśmy chcieli ukryć się nawet przed sobą
za ścian paruje wilgoć zła
o szyby tłuką ćmy
na twoim piętrze z hukiem zatrzymuje się winda
sprężony strach rozsadza od środka ściany
chwila zimna jak nóż –
słychać kroki
zaraz czyjeś stukanie przebije drzwi – -
„Boję się dziś wieczorem pracować. Miewam tu straszliwe ataki bezsenności, a w nocy ogarnia mnie lęk”.
Mnie także paraliżują uderzenia trwogi, przede wszystkim nad ranem. Dręczą mnie koszmarne sny i wstaję, a raczej wypełzam z pościeli zlana zimnym potem. Może jednak odwiedzę klinikę leczenia lęku, w przeciwnym razie prędzej niż później rozsypię się w proch.
Jutro opuszczam nadmorski świat. Muszę wracać, świadczenie pracy na odległość staje się niemożliwe. I tak ludzie cyniczni i podli w korporacji szerzą złośliwe plotki, że wyjednałam sobie ten przywilej, bowiem zadość ustami uczyniłam wiceprezesowi w „erotycznym kąciku” koło kopiarki.
Nie zniżam się do odpierania tak absurdalnych zarzutów. Czasy, w których sprawiałam mężczyznom oralną przyjemność (a fu!), bezpowrotnie minęły.
A teraz boję się podroży pociągiem i tego, co zastanę na miejscu. Obawiam się, że strach spęta mnie ciężkimi łańcuchami, że przestanę sporządzać spisy.
I jeszcze stosowny utwór:
Strach
Stefan Jurkowski
w mieszkaniu twoim drżą meble dywan jeży sierść
pulsuje światło lampy
drętwieją drzwi
książki szeleszczą kartkami wysypują litery
przeciągły wiatr – jakby ktoś obcy zaraz miał tutaj wejść
noc zjawia się podstępnie i niepostrzeżenie
napina czarny łuk
słowa świszczą jak strzały – ściszany głos
jakbyśmy chcieli ukryć się nawet przed sobą
za ścian paruje wilgoć zła
o szyby tłuką ćmy
na twoim piętrze z hukiem zatrzymuje się winda
sprężony strach rozsadza od środka ściany
chwila zimna jak nóż –
słychać kroki
zaraz czyjeś stukanie przebije drzwi – -
środa, 6 sierpnia 2014
Niebo miesza się z mrokiem
Nauka o jeziorach
Werner Aspenström
Wypłynęli łodzią na jezioro,
a było ono głębokie.
Chciała się upewnić:
Prawda, że jeziora mają dno?
Sprawdź!
Wychylił się,
zobaczył, jak niebo miesza się
z mrokiem.
Odpowiedział szczerze:
Nie mam odwagi sondować
takich otchłani!
Szczerze ją to rozgniewało,
jakie rozczarowanie!
Zawrócili do brzegu,
uwiązali łódź.
Lecz stały ląd
nie był już stały.
Równa równina
zaczęła falować.
I wszystkie jeziora, wszystkie jeziora
były bez dna.
Przełożyła Anna Topczewska
Werner Aspenström
Wypłynęli łodzią na jezioro,
a było ono głębokie.
Chciała się upewnić:
Prawda, że jeziora mają dno?
Sprawdź!
Wychylił się,
zobaczył, jak niebo miesza się
z mrokiem.
Odpowiedział szczerze:
Nie mam odwagi sondować
takich otchłani!
Szczerze ją to rozgniewało,
jakie rozczarowanie!
Zawrócili do brzegu,
uwiązali łódź.
Lecz stały ląd
nie był już stały.
Równa równina
zaczęła falować.
I wszystkie jeziora, wszystkie jeziora
były bez dna.
Przełożyła Anna Topczewska
wtorek, 5 sierpnia 2014
Kostnica czeka na Kornelię
W kostnicy
Craig Raine
Przelewają się jak miękkie sery
na obie strony marmurowych płyt,
bezradnie czekając na umycie.
Kosmyki waty przywierają
do szczypców pielęgniarza,
szeleszczące zadanie mają już za sobą…
On ją nazywa „panią”,
na czole ma koraliki
potu, pomimo zimna.
A ona jest zwykłą kobietą -
dwie ceglaste sutki
jak łątki do klejenia dętek,
zakłopotane kolana, sieć
zmarszczek wokół oczu
i jej żołądek – jak znak wodny
oglądany pod światło.
Znaki szczególne: brak.
Kolor oczu: zamknięte.
Gdzieś, w jakiejś kopercie
w szufladzie, są jej okulary…
gdzie indziej, nie tutaj, ktoś
wie, że ma krzywy przedziałek
i są mu drogie te pajęczyny
w zakamarkach jej ciała
Przełożył Piotr Sommer
Craig Raine
Przelewają się jak miękkie sery
na obie strony marmurowych płyt,
bezradnie czekając na umycie.
Kosmyki waty przywierają
do szczypców pielęgniarza,
szeleszczące zadanie mają już za sobą…
On ją nazywa „panią”,
na czole ma koraliki
potu, pomimo zimna.
A ona jest zwykłą kobietą -
dwie ceglaste sutki
jak łątki do klejenia dętek,
zakłopotane kolana, sieć
zmarszczek wokół oczu
i jej żołądek – jak znak wodny
oglądany pod światło.
Znaki szczególne: brak.
Kolor oczu: zamknięte.
Gdzieś, w jakiejś kopercie
w szufladzie, są jej okulary…
gdzie indziej, nie tutaj, ktoś
wie, że ma krzywy przedziałek
i są mu drogie te pajęczyny
w zakamarkach jej ciała
Przełożył Piotr Sommer
poniedziałek, 4 sierpnia 2014
Kości zmarłych jak kości żywych
Przejrzeć ziemię na wylot
Tomas Tranströmer
Przejrzeć ziemię na wylot
Białe słońce wycieka w smog.
Światło kapie, zmierza w dół
ku moim najniższym oczom co spoczywają
głęboko pod miastem spoglądając w górę
i widzą miasto od spodu: ulice, fundamenty domów –
podobne do zdjęć lotniczych miasta w czasie wojny
lecz na odwrót – krecia fotografia:
ciche czworokąty w zgaszonych kolorach.
Tam podejmuje się decyzje. Kości zmarłych
nie da się odróżnić od kości żywych.
Słoneczne światło wzbiera, wlewa się strugą
w kabiny pilotów i strąki grochu.
Przełożyła Magdalena Wasilewska-Chmura
Tomas Tranströmer
Przejrzeć ziemię na wylot
Białe słońce wycieka w smog.
Światło kapie, zmierza w dół
ku moim najniższym oczom co spoczywają
głęboko pod miastem spoglądając w górę
i widzą miasto od spodu: ulice, fundamenty domów –
podobne do zdjęć lotniczych miasta w czasie wojny
lecz na odwrót – krecia fotografia:
ciche czworokąty w zgaszonych kolorach.
Tam podejmuje się decyzje. Kości zmarłych
nie da się odróżnić od kości żywych.
Słoneczne światło wzbiera, wlewa się strugą
w kabiny pilotów i strąki grochu.
Przełożyła Magdalena Wasilewska-Chmura
niedziela, 3 sierpnia 2014
Nic w wiatrołomie
Sprawozdanie z lata
Paul Celan
Ten już nienachodzony, ten
obchodzony dywan tymianku.
Pusta linia, ukośnie
przeciągnięta przez wrzośce bagienne.
Nic, niesione do wiatrołomu.
Znów spotkania z
oddzielnymi słowami, jak:
osuwisko, suchotrawy, czas.
Przełożył Ryszard Krynicki
Komentarz Kornelii: Wiersz nie wydaje się posępnie smutny, ale to tylko pozory – z domniemanych uroków lata pozostała pustka, nicość. Wiatrołom to miejsce mroczne, nikt dobrowolnie nie pójdzie do tej części lasu, którą zniszczył wiatr. Osuwisko – kamienie zagrażają wędrowcowi, suchotrawy kaleczą mu stopy – letniego wędrowca i wszystkich innych unicestwi bezlitosny czas.
Tym niemniej załączam oryginał.
Sommerbericht
Der nicht mehr beschrittene, der
umgangene Thymianteppich.
Eine Leerzeile, quer
durch die Glockenheide gelegt.
Nichts in den Windbruch getragen.
Wieder Begegnungen mit
vereinzelten Worten wie:
Steinschlag, Hartgräser, Zeit.
Paul Celan
Ten już nienachodzony, ten
obchodzony dywan tymianku.
Pusta linia, ukośnie
przeciągnięta przez wrzośce bagienne.
Nic, niesione do wiatrołomu.
Znów spotkania z
oddzielnymi słowami, jak:
osuwisko, suchotrawy, czas.
Przełożył Ryszard Krynicki
Komentarz Kornelii: Wiersz nie wydaje się posępnie smutny, ale to tylko pozory – z domniemanych uroków lata pozostała pustka, nicość. Wiatrołom to miejsce mroczne, nikt dobrowolnie nie pójdzie do tej części lasu, którą zniszczył wiatr. Osuwisko – kamienie zagrażają wędrowcowi, suchotrawy kaleczą mu stopy – letniego wędrowca i wszystkich innych unicestwi bezlitosny czas.
Tym niemniej załączam oryginał.
Sommerbericht
Der nicht mehr beschrittene, der
umgangene Thymianteppich.
Eine Leerzeile, quer
durch die Glockenheide gelegt.
Nichts in den Windbruch getragen.
Wieder Begegnungen mit
vereinzelten Worten wie:
Steinschlag, Hartgräser, Zeit.
sobota, 2 sierpnia 2014
Najbardziej żałosna bezradność
Rozterka
Dora Gabe
Otwarta tarcza zegara
patrzy na mnie dwunastoma
podkrążonymi oczami
jak na winowajczynię.
Czy to ja chciałam,
by świat ten zwariował?
Co mam robić?
Otulić kokonem
i jak jedwabnik
nić miękką i delikatną
snuć by
świat ten poskromić?
Czy też dłoń
w pięść żelazną zacisnąć?
A jeżeli delikatność
na nic się nie zda,
a ręka moja
nie pomocna,
co mam robić?
Dora Gabe
Otwarta tarcza zegara
patrzy na mnie dwunastoma
podkrążonymi oczami
jak na winowajczynię.
Czy to ja chciałam,
by świat ten zwariował?
Co mam robić?
Otulić kokonem
i jak jedwabnik
nić miękką i delikatną
snuć by
świat ten poskromić?
Czy też dłoń
w pięść żelazną zacisnąć?
A jeżeli delikatność
na nic się nie zda,
a ręka moja
nie pomocna,
co mam robić?
piątek, 1 sierpnia 2014
Obłęd – jedyny przyjaciel Kornelii
Jak to powiedzieć
Samuel Beckett
obłęd –
obłęd żeby –
żeby –
jak to powiedzieć
–
obłęd żeby to –
z tego –
obłęd z tego –
obłęd z tego co –
zważywszy –
obłęd zważywszy na to –
w obliczu –
obłęd w obliczu tego –
tego –
jak to powiedzieć –
tego tu –
tego co tu –
tego co tu –
wszystkiego tego co tu –
obłęd zważywszy na to –
w obliczu –
obłęd w obliczu wszystkiego tego co tu żeby –
żeby –
jak to powiedzieć –
widzieć –
widzieć niewyraźnie –
wierzyć że widzi się niewyraźnie –
chcieć wierzyć że widzi się niewyraźnie –
obłęd żeby chcieć wierzyć że widzi się niewyraźnie co –
co –
jak to powiedzieć
–
i gdzie –
obłęd chcieć wierzyć że widzi się niewyraźnie co gdzie –
gdzie –
jak to powiedzieć
–
tam –
tam dalej –
w dali –
tam dalej w dali –
bardzo słabo –
tam dalej w dali bardzo słabo co –
co –
jak to powiedzieć
–
w obliczu tego wszystkiego –
wszystkiego tego co tu –
obłęd widzieć co –
widzieć niewyraźnie –
wierzyć że widzi się niewyraźnie –
chcieć wierzyć że widzi się niewyraźnie –
tam dalej w dali bardzo słabo co –
obłęd chcieć wierzyć że widzi się w tym niewyraźnie co –
co –
jak to powiedzieć
–
jak to powiedzieć
Przełożył Marek Kędzierski
Samuel Beckett
obłęd –
obłęd żeby –
żeby –
jak to powiedzieć
–
obłęd żeby to –
z tego –
obłęd z tego –
obłęd z tego co –
zważywszy –
obłęd zważywszy na to –
w obliczu –
obłęd w obliczu tego –
tego –
jak to powiedzieć –
tego tu –
tego co tu –
tego co tu –
wszystkiego tego co tu –
obłęd zważywszy na to –
w obliczu –
obłęd w obliczu wszystkiego tego co tu żeby –
żeby –
jak to powiedzieć –
widzieć –
widzieć niewyraźnie –
wierzyć że widzi się niewyraźnie –
chcieć wierzyć że widzi się niewyraźnie –
obłęd żeby chcieć wierzyć że widzi się niewyraźnie co –
co –
jak to powiedzieć
–
i gdzie –
obłęd chcieć wierzyć że widzi się niewyraźnie co gdzie –
gdzie –
jak to powiedzieć
–
tam –
tam dalej –
w dali –
tam dalej w dali –
bardzo słabo –
tam dalej w dali bardzo słabo co –
co –
jak to powiedzieć
–
w obliczu tego wszystkiego –
wszystkiego tego co tu –
obłęd widzieć co –
widzieć niewyraźnie –
wierzyć że widzi się niewyraźnie –
chcieć wierzyć że widzi się niewyraźnie –
tam dalej w dali bardzo słabo co –
obłęd chcieć wierzyć że widzi się w tym niewyraźnie co –
co –
jak to powiedzieć
–
jak to powiedzieć
Przełożył Marek Kędzierski
Subskrybuj:
Posty (Atom)