Gdy wakacje się skończą na dobre
Mark Strand
Dziwne to będzie uczucie,
Gdy w końcu zrozumiemy, że to nie mogło trwać wiecznie -
Ten pełen pewności głos, co ciągle nam powtarzał,
Że nic się nie zmieni -
I gdy zaczniemy wspominać -
Bo wtedy już będzie po wszystkim – jak to właściwie było,
Jak marnowaliśmy czas, jakbyśmy nic innego
Nie mieli do roboty,
Aż nagle, w jednej chwili,
Zmieniła się pogoda i rozrzedzone powietrze
Stało się strasznie ciężkie, a wiatr niemy jak kamień
I nasze miasta jak popiół,
I zdamy sobie sprawę -
Całkiem niespodziewanie – że to było trochę jak lato,
Lato w sierpniowej pełni, choć noce były cieplejsze,
A chmury zdawały się błyszczeć,
I nawet wtedy – bo przecież
Niewiele się zmienimy – będziemy się zastanawiać,
Co będzie i kto zostanie, by to wszystko powtórzyć
Raz jeszcze od początku,
I będziemy się starać -
Lecz nadal bezskutecznie – zrozumieć, gdzie był błąd,
I co takiego zaszło,
Że pora już umierać.
Przełożyła Agnieszka Kołakowska
Komentarz Kornelii: Wiersz amerykańsko-kanadyjskiego znakomicie generuje gorycz, rozpala płomień smutku, pokazuje kruchość, żałość, bezgraniczny absurd, naszej egzystencji. Minie życie jak krótka pora roku, nasze złudzenia, nadzieje, zamiary, domniemane przyjemności rozsypią się w proch. Pozostanie bezradne pytanie: To już wszystko? Dlaczego my też?
Ale czy błąd został popełniony? Cokolwiek byśmy uczynili, wszystko zostanie zmiażdżone przez czas. Ja nie jestem czcicielką lata, heroiną wakacji. Słońce budzi we mnie odrazę. Każda minuta, którą traci dzień płynący w stronę jesieni, zbliża mnie do kojącego mroku. Jest 31 sierpnia, lato dobiega kresu. niestety, wrzesień zapowiada się słoneczny i gorący, ale może przetrwałam wakacje. Tak, długo przebywałam nad morzem, lecz mechanizm niszczenia przeszłości, najpotężniejszego wyparcia traum, wymknął się spod kontroli i unicestwia każdy przeszły dzień. Nie pamiętam już tych 7 tygodni w kurorcie. Wiem, że tam byłam, lecz anihilacji uległy barwy, smaki, zapachy, pocałunki słonego wiatru. Nie pamiętam niczego, poza falami lęku w pociągu i podczas grzmiącej piorunami burzy. Nie wiem, kim jestem.
Jeśli wyjeżdżam, to przede wszystkim po to, aby zmusić się do jakiejś aktywności, wyjść, spacerów, uciec letniej rozpaczy, wymknąć się szaleństwu.. Nawet ja nie mogłabym przecież spędzać w pokoju hotelowym całych dni, zwłaszcza, że nieustanna słoneczność i skwar odbierały mi sen. Ale za tę aktywność teraz płacę wysoką cenę, wykorzystałam najwidoczniej całą energię, ogłosiłam kapitulację, wypłynęły ze mnie resztki sił. Jeśli nie jestem w pracy, większość czasu spędzam w pozycji horyzontalnej, czy to pogrzebana pod kołdrą, czy też gapiąc się z bezbrzeżną nasyconą rezygnacją goryczą w sufit. Postanowiłam sobie, że odwiedzę klinikę leczenia lęku, lecz złamałam to przyrzeczenie.
Trudno mi czytać. Litery wirują przed zmęczonymi oczyma. Niekiedy targają mną erupcje nienawiści, tak, jak opisał to Emil Cioran: „Kogoś takiego jak ja powinno się wrzucić do kotła pełnego płomieni. Nie rozumiem absolutnie, zupełnie, po co mnie tutaj, w tym świecie. W tej chwili chce mi się krzyczeć, wydać wrzask, którego przeraziłby się cały świat, wszyscy by zadrżeli i rozpadli się na kawałki od obłąkańczej trwogi. Jakiś straszny piorun czai się we mnie i dziwię się, dlaczego nie wybucha, aby w perzynę obrócić ten świat; wówczas na zawsze wchłonęłaby go moja nicość.” („Na szczytach rozpaczy”). Tak leżałam dziś rano w łóżku, kontemplując te słowa, kontenta, jako, że nie muszę wstawać, czesać się i myć.
Postanowiłam, że spędzę cały dzień w pościeli, likwidując okropną rzeczywistość poprzez kreowanie strumieni myśli, majaków i zjaw, tworzenie stanu surrealistycznego transu.
Nagle, podstępnie i nieoczekiwanie zaczęło ze mnie cieknąć. Co najmniej dwa dni przed terminem, bez poprzedzającego syndromu napięcia i bólu. Zmartwiałam pełna obrzydzenia i wstrętu. Przez chwilę miałam zamiar zostać w łóżku, nie troszcząc się o prześcieradło i materac. W końcu jednak stoczyłam się na podłogę, zrzuciłam dolną część pidżamy. Mój plan przewidywał dopełznięcie do łazienki, utknęłam wszakże nieruchomo, ściśle zwinięta w kłębek. Zaraz potem położyłam się na wznak, rozchyliłam mocno kolana, połączyłam stopy podeszwami i zacisnęłam usta, czekając na nieuchronną kaskadę cierpienia, podczas, gdy strużka czerwonoczarnej, niepojętej umysłem obrzydliwości spływała na deskę barlinecką.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz