Pustynia miłości
János Pilinszky
Most i rozgrzana betonowa droga,
dzień już opróżnia kieszenie,
wyjmuje wszystko po kolei.
Sam jesteś, wkoło zmierzchu osłupienie.
Krajobraz – wyrwa wyszarpana z ziemi,
w cieniu blizny jarzące zastygły.
Już zmierzch. Jeszcze w blaskach sztywnieją kontury,
słońce oślepia jeszcze. Lato, nie zapomnę nigdy.
Jest lato migotliwym upałem objęte:
Stoją, wiem, skrzydło nawet nie drgnie,
obraz zastygł, drób, jak niebiańskich cherubinów stado,
w klatkach z desek drzazg pełnych kuli się, pierzasty.
Pamiętasz jeszcze? Najpierw wiatr się zjawił;
po nim się objawiła ziemia, potem klatka.
Żar i łajno. I jakieś refleksy ostatnie, daremny
łopot skrzydeł podrywa się z rzadka.
I pragnienie. Ja wtedy prosiłam o wodę.
Jeszcze brzmi w uszach łapczywe łykanie,
i po kolei gaszę stygnące złudzenia,
i trwam bezwładnie, cierpliwa jak kamień.
Mija lato i lata biegną, a nadzieje -
pusty kubek, co w słomę rzucony rdzewieje.
Przełożył Jerzy Ficowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz