wtorek, 18 sierpnia 2015

Nadzieja na koniec świata

Katalog zaginionych miast

Lavinia Greenlaw

Zaczęło się od polarnych czap lodowych.
Niezauważalny wzrost temperatury, i już było
po ciszy. Australijski obszar Antarktydy
sunął po norweskim terytorium zależnym.
Fragmenty gór płynęły chybotliwie,
jęcząc jak pokład z mahoniowych desek.

A potem zaczęły dryfować kontynenty:
Ameryka nacierała ze wszystkich stron.
Cieplejszy klimat sprowadził epidemie i rewolucje.
Narody poznikały, albo zmieniły nazwy,
kiedy granice przesuwały się, to w te, to we w te,
z uporem morskiego przypływu i tak samo groźnie.

Kartografowie zajęli się pocztówkami.
Niewykorzystane płyty drukarskie ostatniego wydania atlasu
skierowano od razu do archiwum. Nieistotne już
kontury, pokryte kurzem, zamknięto w skarbcu,
żeby chronić społeczność przed minioną epoką
i ryzykiem obrania błędnego kierunku.

Morze wzbierało cal po calu, niweczyło linię brzegową,
rozlewało się po dolinach, oblizywało podnóża gór,
gdzie gromadzili się ludzie na wspólne wypominki:
Kalkuta, Tokio, San Francisco,
Wenecja, Amsterdam, Baku,
Aleksandria, Santo Domingo…

Przełożył Jerzy Jarniewicz

***

Komentarz Kornelii: Apokaliptyczny wiersz urodzonej w 1962 roku brytyjskiej poetki. Daję bez kategorii, ponieważ mnie nie zasmucił. Oczywiście jako sceptyczka w globalne ocieplenie nie wierzę. Zamieściłam, albowiem chciałam pokazać, jakie to lęki trapią współczesne twórczynie Albionu, a także, ponieważ, jak wielokrotnie już tu pisałam, pomarzyć zawsze wolno. Marzenia najczęściej kończą się rozczarowaniem. W 2012 roku nadaremnie czekałam na koniec świata, zapisany w kalendarzu Majów. Wygląda na to, że na atomówki niemrawego Putina liczyć nie można. Asteroidy jakoś omijają tę obrzydliwą planetę. Ospałe superwulkany nie chcą wybuchać. Wirus Ebola grasuje tylko w Afryce. Oczywiście każdy może powiedzieć: „Powieś się, Kornelio, i przestań wreszcie marudzić”, tylko, że nie mam odwagi.

Kilka tygodni temu wybitny amerykański klimatolog James Hansen, profesor Uniwersytetu Columbia w Nowym Jorku, wieszczył, że w czasie najbliższych 50 lat poziom mórz i oceanów podniesie się o co najmniej 3 metry, przy czym zalane zostanie także polskie wybrzeże. Cóż, oto motywacja, żeby te pół wieku jeszcze potrwać i zobaczyć. Niestety, mam wrażenie, że profesor Hansen opowiada bajki, klimat Ziemi jest nieprzewidywalny, niektórzy zapowiadają nawet nową epokę lodowcową. Ale cóż, moja bujna imaginacja kreuje następującą scenę zagłady: Siedzę sobie w plażowej tawernie i sączę trzecią, nie, może lepiej czwartą, szklankę cydru. Jestem kontenta, ponieważ udało mi się dostać do toalety i nikt mi w tym czasie nie zajął stolika. Piękny, słoneczny dzień, ludzie się opalają za kolorowymi parawanami. Nagle kassandryczna przepowiednia Jamesa Hansena błyskawicznie zaczyna się spełniać. Niebo ciemnieje, zrywa się wichura, na horyzoncie pojawia się czarna ściana wody, która z ogłuszającym rykiem nieubłaganie sunie w stronę lądu. Plażowicze przez chwilę patrzą z niedowierzaniem, po czym, wśród wrzasków i dzikiej paniki, rzucają się do daremnej już ucieczki. Ja po raz ostatni sięgam po szklankę z chłodnym cydrem i zanoszę się srebrnym śmiechem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz