środa, 30 marca 2016

Zimna żarówka w więzieniu

Późne światła w Minnesota

Ted Kooser

Na końcu towarowego pociągu, który odjechał,
ręka kołysząca latarnię.
Jedyne światła zostawione w miasteczku
to zimno świecąca żarówka w więzieniu
i wysoko w jednym domu
latarka elektryczna na pięć baterii
ciągnąca w dół starą kobietę schodami do klozetu
pośród czerwonych oczu jej kotów.

Przełożył Czesław Miłosz

wtorek, 29 marca 2016

I rozsypię się w pył

Wyzwolenie

Carol Rumens

Kiedy samolot po raz ostatni wzbije się w wilgotne, szare i czułe niebo,
Ponad małymi polami, ponad kształtną spiralą bruzd po sianokosach,
Gdy wzleci nad fryzyjskim bydłem rozsypanym jak kostki domina
Obok rdzawej obory, wezmę gwałtowny oddech
I natychmiast rozsypię się w pył, w proch tysiącletni,
Jak ta wieszczka nareszcie wolna od klątwy, która jej umrzeć nie dała.

Przełożył Jerzy Jarniewicz

****

Komentarz Kornelii: Niezwykły wiersz urodzonej w 1944 roku utalentowanej poetki z Wielkiej Brytanii. Utwór bynajmniej nie mroczny, wręcz przeciwnie, dlatego zamieszczam bez kategorii. Nie licuje z melancholijną czernią mojego blogu, ale także ja mam prawo do chwili słabości. Odczytuję wiersz jako opowieść o kojącej śmierci, przynoszącej wyzwolenie od bezsensownego, nużącego, pełnego cierpień bytu.

Samolot wznosi się po raz ostatni – to ostatni przebłysk sił życiowych, ostatni zryw konającego organizmu, często występujący przed zgonem. Umierający widzi jeszcze całą prozę życia, te fryzyjskie bydło i małe poletka i spirale bruz. Ale w obliczu śmierci wszystko traci znaczenie. Bydło wygląda jak kostki domina – troski i problemy już się nie liczą. I wreszcie następuje upragnione wyzwolenie z okowów ciała, łańcuchów istnienia:

…wezmę gwałtowny oddech
I natychmiast rozsypię się w pył, w proch tysiącletni,
Jak ta wieszczka nareszcie wolna od klątwy, która jej umrzeć nie dała.

Cóż, mam nadzieję, że właśnie tak się odbędzie – bezboleśnie i ostatecznie, bez nowych inkarnacji czy udręk bytu. Liczę, że jaźń po prostu zgaśnie jak wypalony znicz. Wlokę za sobą to koszmarne życie jak skazaniec wypalony znicz, nieustannie marzę o śnie i nie wiem, Jak długo jeszcze wytrzymam, jestem coraz bardziej zmęczona, a wiosna zabiera mi oddech.

poniedziałek, 28 marca 2016

Idzie jak widmo potępione

Anioł Pański

Kazimierz Przerwa-Tetmajer

Na Anioł Pański biją dzwony,
niech będzie Maria pozdrowiona,
niech będzie Chrystus pozdrowiony…
Na Anioł Pański biją dzwony,
w niebiosach kędyś głos ich kona…

W wieczornym mroku, we mgle szarej,
idzie przez łąki i moczary,
po trzęsawiskach i rozłogach,
po zapomnianych dawno drogach,
zaduma polna, Osmętnica…
Idzie po polach, smutek sieje,
jako szron biały do księżyca…
Na wód topiele i rozchwieje,
na omroczone, śpiące gaje,
cień, zasępienie od niej wieje,
włóczą się za nią żal, tęsknica…
Hen, na cmentarzu ciemnym staje,
na grób dziewczyny młodej siada,
w świat się od grobu patrzy blada…

Na Anioł Pański biją dzwony,
niech będzie Maria pozdrowiona,
niech będzie Chrystus pozdrowiony…
Na Anioł Pański biją dzwony,
w niebiosach kędyś głos ich kona…

Na wodę ciche cienie schodzą,
tumany się po wydmach wodzą,
a rzeka szemrze, płynie w mrokach,
płynie i płynie coraz dalej…
A coś w niej wzdycha, coś zawodzi,
coś się w niej skarży, coś tak żali…
Płynie i płynie, aż gdzieś ginie,.
traci się w górach i w obłokach,
i już nie wraca nigdy fala,
co taka smutna stąd odchodzi,
przepada kędyś w mórz głębinie
i już nie wraca nigdy z dala…

Na Anioł Pański biją dzwony,
niech będzie Maria pozdrowiona,
niech będzie Chrystus pozdrowiony…
Na Anioł Pański biją dzwony,
w niebiosach kędyś głos ich kona…

Szare się dymy wolno wleką
nad ciemne dachy, kryte słomą -
wleką się, snują gdzieś daleko,
zawisną chwilę nieruchomo
i giną w pustym gdzieś przestworzu…
Może za rzeczną płynąc falą
polecą kędyś aż ku morzu…
A mrok się rozpościera dalą
i coraz szerzej idzie, szerzej,
i coraz cięższy, gęstszy leży,
zatopił lasy, zalał góry,
pochłonął ziemię do rubieży,
na niebie oparł się ponury…

Na Anioł Pański biją dzwony,
niech będzie Maria pozdrowiona,
niech będzie Chrystus pozdrowiony…
Na Anioł Pański biją dzwony,
w niebiosach kędyś głos ich kona…

Idzie samotna dusza polem,
idzie ze swoim złem i bólem,
po zbożnym łanie i po lesie,
wszędy zło swoje, swój ból niesie
i swoją dolę klnie tułacza,
i swoje losy klnie straszliwe,
z ogromną skargą i rozpaczą

przez zasępioną idzie niwę…
Idzie jak widmo potępione,
gwiżdże koło niej wiatr i tańczy -
w którą się kolwiek zwróci stronę,
wszędzie gościniec jej wygnańczy -
nigdzie tu miejsca nie ma dla niej,

nie ma spoczynku ni przystani…
Idzie przez pola umęczona,
łamiąc nad głową swą ramiona…

Na Anioł Pański biją dzwony,
niech będzie Maria pozdrowiona,
niech będzie Chrystus pozdrowiony…

sobota, 26 marca 2016

Wiosenne odliczanie czasu

Światło się wdziera

Tomas Tranströmer

Za oknem długie zwierzę wiosny
przezroczysty smok-latawiec blasku słonecznego
przelewa się jak kolejka podmiejska
bez końca — nawet nie zdołaliśmy zobaczyć głowy.

Wille nadbrzeżne rozchodzą się na boki
są dumne jak kraby.
Słońce rozmruguje posągi.

Wściekłe morze ognia w przestrzeni
uziemia się w pieszczotę.
Rozpoczęło się odliczanie czasu.

Przełożył Leonard Neuger

piątek, 25 marca 2016

Sztylet w serce godzący

Zaułek

Federico García Lorca

Latarnia
wschodni wiatr nocny,
i sztylet
w serce godzący.
Ulicą
wstrząsa dreszcz
drżenia
struny napiętej,
dreszcz
wielkiego szerszenia.
Gdziekolwiek oczy,
ja
widzę sztylet
w serce godzący.

Przełożyła Irena Kuran Bogucka

niedziela, 20 marca 2016

Ciemność wyciska ciemność

Pole

Alice Oswald

Wielkanoc, zimowe przesilenie myśli

stałam na wielkim polu za domem
w środku całej widzialnej ciemności

cegła ziemi, blok nieba,
tu leżał świat, sklinowany
między swoją przesłanką a konkluzją

jakaś gwiazda puściła drobny dźwięk na nitce

niemal północ – czułam jak ociekająca
ciemność ziemi wyciska i napełnia własną ciemność,
wszystko wiruje ku spazmowi północy

i przez chwilę to wysokie pole bez horyzontu
wisiało na niczym, szczekało, bo właściciela

grzebano, owdowiałe, bezksiężycowe, przesiąkające

szczawiem, trawą, drobnymi zawilcami, odpływami, przewodami

Przełożyła Magda Heydel

sobota, 19 marca 2016

Płacze w otchłani dusz

Wielka jest śmierć

Rainer Maria Rilke

Wielka jest śmierć.
Wciąż z naszych krtani
Słychać jej śmiech.
Gdy w pełni życia mamy ją za nic,
Płakać w otchłani
Dusz naszych śmie.

Przełożył Maciej Froński

środa, 16 marca 2016

Czarny welon legł na ziemię

Kołysanka

Vera Żybul

Śpij synku.
Przebiegł prusak po tynku,
Zaiskrzył kontakt wyrwany
Śpij mój kochany
Sąsiad – schizofrenik
Chce nam wybić szyby
Kamieniami,
Lecz nie martw się, chybi
Odgrodzisz się snami
Z podwórza słychać strzały.
Nie bój się mój mały.
Ktoś się do drzwi dobija.
Ktoś wszedł przez okno.
Morderca zabija.
Lecz to było dawno.
Trup już tam zimny leży.
Śpij jak należy.
Samoloty nad miastami
Z ognistymi ogonami,
Wbijają skrzydła w mogiły.
Skrzydła im będą gniły.
A na ulicach kule – wariaty,
Lecz nie z armaty,
A tak -
Wiatry je przynoszą.
Śpij mój miły nocą.
Czarny welon legł na ziemię.
Śpią ojcowie, matki,
Śpią siostry i bratki.
I tylko ja nie śpię.
Ktoś śpiewa w kąciku,
Zupełnie po cichu,
O tych co piją
Waleriankę,
Zębami dzwoniąc o szklankę
Dla ciebie kołysankę.
Dookoła wszystko się wali.
Las zamarł w czekaniu na drwali.
Dzwoneczek złoty w powietrzu dzwoni
Ktoś ostatnie chwile trwoni
Śpij a a a a
Przyśnię ci się ja

Przełożyła z białoruskiego Katarzyna Kwiatkowska

****

Komentarz Kornelii. Cudownie straszny wiersz urodzonej w 1977 roku białoruskiej poetki i krytyczki literackiej. Vera Żybul, żona wybitnego poety Wiktara Żybula, znana jest także jako Wiera Burlak.
W swych utworach nawiązuje do tradycji awangardy poetyckiej z początków XX wieku – futurystycznej, dadaistycznej, „transracjonalnej. Moim zdaniem to utwór o apokalipsie, rozkładzie porządku społecznego, upadku cywilizacji, końcu świata.

Robactwo, agresywny sąsiad, morderca, wojna, kule, trupy, bombardujące samoloty. Prawie wszyscy już stracili życie.

Czarny welon legł na ziemię.
Śpią ojcowie, matki,
Śpią siostry i bratki.

Nie ma nadziei, nie pomoże picie waleriany.

Dookoła wszystko się wali.
Las zamarł w czekaniu na drwali.

Dziecko zapewne też nie przeżyje. Nadchodzą ciemności.
Cóż, nie mam wątpliwości, że nasza cywilizacja podlega gniciu, przestanie istnieć. Powszechne ogłupienie w dobie mediów elektronicznych, wojny, napływ migrantów, pornografia zalewająca zachodni świat jak niepowstrzymana lawina smoły, wojowniczy islam, można wymieniać bez końca liczne i coraz bliższe zagrożenia. Wydaje mi się jednak, że tak szybko koniec jeszcze nie nastąpi. Świat, jaki znamy, potrwa jeszcze kilka dekad – co będzie później, w ogóle mnie nie obchodzi. Mogę interpretować ten wiersz także jako alegorię szaleństwa, obłędu, rozpadu trapionej przez różne fobie i lęki osobowości. Próbuję stawić czoła obłędowi, zachować integralność coraz bardziej zbolałej psychiki. Uciekam w pustkę i niczego już nie pamiętam. Nie wiem, jak długo to jeszcze może trwać.

wtorek, 15 marca 2016

Oszukują nas wszystkie zegary

Medytacja pierwsza i ostatnia

Federico García Lorca

Czas
ma barwę nocy.
Cichej nocy.

Nad olbrzymimi księżycami
Wieczność
ustawiła się na dwunastce.
A Czas usnął na zawsze
w swej wieży
oszukują nas
wszystkie zegary.

Czas posiada już
horyzonty.

Przełożyła Zofia Szleyen

poniedziałek, 14 marca 2016

Oczywiście, że musimy umrzeć

***

Charles Reznikoff

Oczywiście, że musimy umrzeć.
Jakże inaczej świat by się pozbył
starych numerów telefonicznych
których nie potrafimy zapomnieć?

Numerów
które niemądrze —
zupełnie bez sensu —
byłoby wykręcać.

Przełożył Piotr Sommer

sobota, 12 marca 2016

Wina na ramionach zmarłych

Marie Lundquist

Złożyłam winę
na ramiona zmarłych

przenieśli ją
przez granicę

jak małą
zgubioną rękawiczkę

rozum zamknął
sen drzwiami z liści

na skobel z wikliny

Przełożył Zbigniew Kruszyński

****

Komentarz Kornelii: Pełen melancholii wiersz urodzonej w 1950 znakomitej szwedzkiej liryczki. Marie Lundquist przez 15 lat pracowała jako bibliotekarka, zanim zdecydowała się wysłać do redakcji duńskiego pisma literackiego swoje wiersze.

**

W wywiadzie dla magazynu „Kultura liberalna” Marie tak wyjaśniała swoją twórczość:

Słowo samotność znajduje się w tytułach dwóch moich książek. Nie jestem autorką rzeczy kolektywnych. W moich wierszach jest ja – ewentualnie jakieś ty.

Wina.

Po części posiadam silne, osobiste poczucie winy, ponieważ moja mama popełniła samobójstwo, kiedy byłam nastolatką. Z drugiej strony poczucie winy budzi we mnie współczesność. Wciąż przypomina o sobie, każe mnie – dobrze mającej się mieszkance Europy Zachodniej – porównywać moją sytuację z sytuacją tych, którzy nie są takimi szczęściarzami jak ja.

Śmierć.

Chciałabym wypisać się z tego słowa, ale zdaje się, że wszystko, co piszę, zawsze zwęszy śmierć, nawet jeśli dążę do czegoś innego. Śmierć jest i pozostanie czymś niezrozumiałym, co wciąż pragnę odkryć, na czym chcę się oprzeć, nigdy nie mogąc dotrzeć do jakiejkolwiek jasności w tej kwestii.

Rozmawiała Justyna Czechowska

***

Cóż, nie wiem, jak interpretować ten utwór. Czy złożenie winy na ramiona zmarłych oznacza oczekiwanie, że udzielą nam przebaczenia? A może, że w ogóle będzie nam przebaczone przez jakąś tajemniczą Najwyższą Instancję?

Zapewne właśnie przebaczenie ze strony zmarłych, za których śmierć w jakimś sensie ponosimy odpowiedzialność, oznaczają wersy:

przenieśli ją
przez granicę

jak małą
zgubioną rękawiczkę

zaś rozum powinien zamknąć, zablokować senne koszmary, ponieważ nie można zmienić tego, co się stało. Ale skobel z wikliny jest giętki, a drzwi z listowia delikatne, więc koszmary i wyrzuty sumienia powrócą.

Cóż, ja jestem jeszcze bardziej obciążona, niż Marie Lundquist. Zablokowana i pełna lęku, nie potrafię pisać. Ze strony moich zmarłych nie obawiam się potępienia, byli dobrzy, wielkoduszni, wrażliwi. Sami podjęli decyzję (aczkolwiek mój udział w dramacie jest niezaprzeczalny).
Nie mam poczucia winy wobec żyjących w nędzy Afrykanów czy uchodźców – świat materialny nie jest sprawiedliwy, zresztą, mimo ubóstwa, wielu z nich z pewnością jest szczęśliwszych ode mnie.
Odczuwam trwogę tylko przed końcem, jakimś abstrakcyjnym Sądem, bezsensownym bilansem mojego absurdalnego życia, bólem fizycznym.
Powinnam otrząsnąć się i iść naprzód, zamknąć blog, nie egzaltować się swoim tragizmem, jako, że to wszystko już się dokonało, a mogę mieć przed sobą jeszcze wiele lat (brrrr….).
Niekiedy udaje mi się zapomnieć, nawet na długo, staję się pustką. Ale skobel jest giętki, wciąż i wciąż uwalnia zamykane przez rozum lub mechanizmy obronne dławiące hologramy przeszłości.

piątek, 11 marca 2016

Dogasa ogień życia

Płomyczek

Claude Roy

Skromny jest płomień świecy
w mroku już bez tchu

Palić się prosto Wypalić
Wosk pachnie spokojem

I bez protestu zasnąć
Knot dymi jeszcze przez chwilę

Niczego już nie chłonę
Wszechświat mnie pochłania

3 lipca 1983

Przełożyła z francuskiego Krystyna Rodowska

czwartek, 10 marca 2016

Wstrętne kształty duszy

Na końcu

Marian Milčák

na końcu wszystkiego będzie stało lustro
najpierw nie będziesz się chciał w nim rozpoznać
lecz przed ostatecznym podobieństwem podobno nie można uciec
a prawdziwy obraz demoniczne oczy garb nos skąpca
pożądliwie zwisająca dolna warga toporne rysy twarzy
ohydne i nieopisanie wstrętne kształty duszy
złagodzi tylko odwaga przyznania się do siebie
wstyd i szczere pragnienie żeby coś jeszcze zmienić
lecz przede wszystkim pokora i miłość która będzie się do ciebie
delikatnie przedzierać nawet poprzez najohydniejszą formę

w lustrze za sobą w końcu zobaczysz jednym okiem
jeziora dzieci i kwitnące łąki swoich bliskich
którzy odeszli dawnych przyjaciół i znajomych
śmiejących się śpiewających lub grających dżez
a tym drugim ciche opuszczone pustynie
gdzie z powodu kosmicznych odległości nie ma żywej istoty
tylko pycha tam ożywia pamięć lustra w wiecznym
tchórzostwie

Przełożył ze słowackiego Franciszek Nastulczyk

****

Komentarz Kornelii: Eschatologiczny wiersz znakomitego poety ze Słowacji. Marian Milčák
urodził się w 1960 roku, pracował jako lektor na polskich uniwersytetach. Zdaniem krytyków, jego
twórczość to filozoficzno-medytacyjna poezja, w której wewnętrzny świat autora jest konfrontowany z egzystencjalnymi stanami ludzkiego życia, relatywizacją bycia, sceptycyzmem lub starożytnymi mitami. Wiersz oczywiście o śmierci i Sądzie. Bohater umiera i staje przed bezlitosnym lustrem. Widzi całą brzydotę swej ziemskiej egzystencji, wszystkie swoje występki i przywary, skąpstwo, pożądliwość, egoizm.

demoniczne oczy garb nos skąpca
pożądliwie zwisająca dolna warga toporne rysy twarzy
ohydne i nieopisanie wstrętne kształty duszy

Ale utwór nie jest pełen beznadziejności, dlatego zamieszczam bez kategorii. W wizji poety przed potępieniem mogą ocalić:

wstyd i szczere pragnienie żeby coś jeszcze zmienić
lecz przede wszystkim pokora i miłość która będzie się do ciebie
delikatnie przedzierać nawet poprzez najohydniejszą formę

I nawet po śmierci ma się wybór między kwiecistymi łąkami, szczęściem wśród przyjaciół i bliskich grających dżez, a bezkresnymi pustyniami, na które wypędzi dusze pycha.
Cóż, przewidywanie, że po drugiej stronie każdy zobaczy prawdę o sobie, często występuje w traktatach teologicznych, wierszach („Ustawią tam ekrany”, Miłosza).

Bez wątpienia jak zobaczę wtedy sama siebie, to dostanę mdłości. Ten nos Kory-skąpiradła, i jeszcze te grzechy popełnione ciałem, brak jakiejkolwiek empatii, a już najgorsze to….
Cóż, nie ja jedna zobaczę w tym zaświatowym zwierciadle obrzydliwe monstrum, aczkolwiek wydaje mi się, że tak bezuczuciowych, zimnych potworów na mój wzór nie ma wielu.
Wizja Mariana Milčáka bardzo mi odpowiada – nie ma płomieni i bólu. Bez wątpienia przed ostatnim lustrem będę karminowa ze wstydu. Ale nie wiem, czy potrafiłabym nawet w takim momencie zdobyć się na na pokorę, a zwłaszcza na miłość. Jestem zimna i pusta. Nie mam też pewności, że czy chciałabym znaleźć się na kwiecistych łąkach, wśród śmiejących się ludzi. Nie lubię hałasu. Nie wiem, czy chciałabym spotkać osoby, które były mi jakoś bliskie, chociaż z pewnością wybaczyłyby mi to wszystko, co się stało, ponieważ miały dobry charakter i nie uczyniłam tego w pełni świadomie. Ale te

ciche opuszczone pustynie
gdzie z powodu kosmicznych odległości nie ma żywej istoty

wcale nie są takie straszne. Zawsze byłam trawiona przez pychę, także z powodu swej wyjątkowości. Przez lata odznaczałam się tchórzostwem, uciekałam, kiedy tylko mogłam. Na takiej cichej pustyni wytrzymam bez trudu. Ale mocno liczę i jestem prawie pewna, że nie ma innego życia ani istnienia. Mam dość obecnego – naprawdę wystarczy.

wtorek, 8 marca 2016

Przyjedzie, żeby nas skasować

Gdzie teraz jesteś, Batmanie?

Brian Patten

Gdzie teraz jesteś, Batmanie? Teraz, gdy Ciotka Heriot doniosła o zniknięciu Robina,
A Superman kimnął w sześciopensowym rzędzie dla dzieci?
Gdzie teraz jesteś, gdy SHAZAM! Kapitana Marvella odbija się echem o ściany widowni?
Nie słyszą go magicy, na pewno są głusi… lub martwi…
Purpurowy Potwór, który przybył z Purpurowej Planety przebrany za człowieka,
Wałęsa się bez celu po ulicach,
Nie mając drogi powrotu.
Sir Galahada udusiły Żywe Niebywałe Drzewa,
Zorro zginął od własnej szpady.
Blackhawk pochował ostatniego kompana
Na złomowisku w nieużywanym hangarze.
Rocketmanowi nad Londynem skończyło się paliwo.
Potwór i Małpolud nadal ze sobą walczą
W pokoju, w którym kurczą się ściany,
Choć nikt już nie ogląda ich walki.
Nawet Flash Gordon został na lodzie,
Wędruje po gwiazdach i opłakuje robota, którego pokochał pół wszechświata temu.

Moi celuloidowi towarzysze, minęło raptem kilka lat,
Od kiedy was poznałem, a już w nas coś zgasło.
Zabiliśmy was tym, że przyszło nam dorosnąć?
My, którzyśmy was stworzyli niewymyślną wyobraźnią,
Naszym śmiesznym kieszonkowym,
I sześciopensówkami otrzymanymi w nagrodę, że udawaliśmy aniołków?
Wyciągani z miniaturowych czynszówek w sobotnie poranki
Trzymaliśmy za was kciuki od klęski do klęski,
Nie dopuszczając nawet myśli, że Zły Duch, ten Zażarty Wróg,
O imieniu Starość, złapie was w śmiertelną pułapkę
I przyjdzie, żeby was skasować,
Z karabinem, przeżartym przez czas.

Przełożył Jerzy Jarniewicz

poniedziałek, 7 marca 2016

Świat czarnych żył

Dreszcze przyszłości

László Nagy

Och, sto tysięcy okien pękło dziś,
na bruk firanką każde z nich szasta.
Jadło, napoju, muszę od was iść,
oto świat czarnych żył teraz nastał.

Przyszłość w poczwarkę nie umie się już
związać, gdzie pójdziesz – dygocze drżąca,
słoneczne plecy na pysk padłych muz
chmurne, i topór świeci miast słońca!

Przełożył Bogdan Zadura

****

Komentarz Kornelii: Piołunowy wiersz utalentowanego ulubieńca Muz z węgierskiej puszty. László Nagy (1925-1978) urodził się w rodzinie wieśniaczej. Krytycy chwalą jego bogactwo metafor, wrażliwość moralną, otwarcie na perspektywę metafizyczną. Tłumacz Tadeusz Nowak napisał: „László był przecież całą ogromną instytucją, ostateczną ucieczką, wyrocznią tego wszystkiego, co węgierskie, narodowe, ludowe, najbardziej ludzkie i ludziom przyjazne”.
Jak dla mnie utwór o lęku przed przyszłością, która nie może przynieść niczego dobrego.

Och, sto tysięcy okien pękło dziś

Czyli doszło do smętnego życiowego przełomu, druzgoczącego nieszczęścia.

Jadło, napoju, muszę od was iść,
oto świat czarnych żył teraz nastał.

Czas pożegnać doczesne przyjemności, nadchodzące dni, miesiące i lata będą czarne i ponure.

Przyszłość w poczwarkę nie umie się już
związać, gdzie pójdziesz – dygocze drżąca

Można więc spodziewać się tylko bólu i cierpienia. Wcześniej umiało się jeszcze jakoś przetrwać, obronić, zwinąć w kłębek. Teraz został tylko lęk i drżenie ze strachu.

i topór świeci miast słońca

Metafora jednoznaczna. Nie będzie już świtu, lecz ostrze spadnie na nasze szyje.

Cóż, jak też miałam w życiu kilka niszczących przełomów. Jadła i napoju się nie wyrzekam. Spożyłam ostatnio w restauracji chorwacką zupę rybną, popiłam białym winem.

Ale to tylko próżna ucieczka przed światem czarnych żył. Chowam się pod kołdrą i drżę ze strachu.

Boję się przyszłości – jak pisałam już kilkakrotnie.
Same smoliste wizje.
Rodzice umierają i nie umiem urządzić pogrzebu.
Jeden rodzic umiera i muszę wrócić do domu – nie poradzę sobie z tym domem.
Dostaję wylewu i leżę sparaliżowana, aż w końcu umieram z pragnienia.
Dochodzi do ostatecznej utraty pamięci, wyrzucają mnie z pracy i umieram z głodu – tego lękam się może najbardziej.

Muzy upadły na pysk – nie potrafię osiągnąć dobrodziejstw eskapizmu nawet w teatrze, tylko picie jeszcze jakoś pomaga.

Ech, topór bez wątpienia opadnie na szyję, nie wiadomo tylko, kiedy to się stanie. Przyszłość w poczwarkę nie umie się już związać. Wcześniej radziłam sobie lepiej. Ale bryndza…

sobota, 5 marca 2016

Zatracona w szczelinach dnia

* * *

Valerio Magrelli

A gdyby tak zabrakło mnie samemu sobie,
oto mój niepokój.
Obawiam się, że wyparuję powoli,
zatracę w szczelinach dnia
zapominając własną myśl.
Czasami odkrywam się w ciszy
przedmiotów które mam dokoła,
rzecz wśród innych rzeczy,
zaludniony rzeczami.
Ból jest więc metamorfozą
a jego przyczyny splatają się
niewidoczne ukazują się
tym czym nie są.
To właśnie jest największym strapieniem.
Okulary powinno się więc nosić
pomiędzy okiem a mózgiem,
bo tam właśnie tkwi, wśród gęstwiny
i plantacji nerwów
błąd widzenia.
Tu gubi się wzrok
i w swoim podążaniu do umysłu
psuje się i kończy.
Jak gdyby na swej drodze
płacił co krok
daninę ciała.

Przełożyła Jolanta Dygul

****

Komentarz Kornelii: Przedziwny, ale przecież melancholijny wiersz utalentowanego autora z Italii. Urodzony w 1957 roku w Rzymie poeta, eseista i tłumacz z języka francuskiego Valerio Magrelli pisze utwory precyzyjne i czyste. Jak mówią krytycy, to artysta obserwacji na zewnątrz i do środka, wejrzenia w głąb siebie. Jej dramaturgia rozgrywa się pomiędzy tym, co widziane i odczuwane a fenomenologią odbierania świata. Obraz jest w niej równie ważny, co sytuacja tego, który patrzy: jego stan wewnętrzny, położenie, punkt widzenia i rozpoznanie możliwości percepcyjnych człowieka w ogóle. Magrelli obiera niekiedy za przedmiot swoich wierszy skrajne stany człowieczeństwa – choroba, kruchość, bezbronność, wstręt.

Jak dla mnie utwór o lęku. Poeta obawia się, że utraci osobowość w labiryncie tajemniczego, złożonego świata.

A gdyby tak zabrakło mnie samemu sobie,
oto mój niepokój.
Obawiam się, że wyparuję powoli,
zatracę w szczelinach dnia
zapominając własną myśl.

Człowiek, niedoskonała istota z materii, nie potrafi zrozumieć, pojąć, doświadczyć rzeczywistości. Czuje się zagubiony, jak nonsensowny przedmiot wśród innych aberracyjnych, niepotrzebnych rzeczy.

Ból jest więc metamorfozą
a jego przyczyny splatają się
niewidoczne ukazują się
tym czym nie są.

Zagadka, jaką jest świat, sprawia wszakże ból, niekiedy pozornie bez przyczyny. Dla mnie przyczyną tego cierpienia jest samo bycie, pozbawione jakiegokolwiek sensu czy uzasadnienia, krótki błysk świadomości między dwoma bezkresnymi oceanami czarnej pustki, nicości.
Artysta rozumie absurd cielesności, która zniekształca percepcję otoczenia.

Okulary powinno się więc nosić
pomiędzy okiem a mózgiem,
bo tam właśnie tkwi, wśród gęstwiny
i plantacji nerwów
błąd widzenia.
Tu gubi się wzrok
i w swoim podążaniu do umysłu
psuje się i kończy.

Odwieczny problem filozofów, nie możemy powiedzieć, jaki jest świat. Nie wiemy, czy dwoje spośród nas widzi, doświadcza tego samego. Wzrok przekształca, modeluje zewnętrzność, podobnie jak czynią to inne zmysły. Winą za to jest cielesność, której musimy każdego dnia na różne sposoby składać daninę. Np. skończył mi się dziś papier toaletowy, wypadałoby wyjść, ale znużenie i niechęć wręcz przykuwają do łóżka.

Ech, gdybym nie była senna, napisałaby, że płakać się chce.

Cóż, ja też odczuwam lęk, że wkrótce moja osobowość ostatecznie rozpadnie się, jestestwo Kory przestanie istnieć, nawet, jeśli cielesna powłoka przetrwa jeszcze długo. Nie wiem, dlaczego tracę pamięć i zdolności intelektualne – demencja, wypalenie, wyparcie przeszłości, autodestrukcja umysłu w obronie przed daremnością istnienia? Jeśli aktywizuję myślenie, to tylko w pracy, żeby przetrwać jak najdłużej. Ale nie wiem, jak długo utrzymam integralność jaźni.

Zmobilizuję się i przejadę do mamusi na obiad („niedługo ci się skończą tę obiady, bo wkrótce umrę”). Dostałam sygnał, że kartofle już obrane.

czwartek, 3 marca 2016

Serce bije i krwawi

Zatracona ulica

Heinz Piontek

Noc powleka sadyby
sadzą szarawobiałą.
Koło zajazdu bruzdy
w uliczny lód się wgryzają.

Drzewa – mit i milczenie -
jarzą się w reflektorach,
okiście na starych gałęziach:
kiedyś je Friedrich malował.

Ćmi za zbutwiałą altaną
gościniec do szpitala -
czarnym mrozem rażona
zniknęła z życia wiara,

huczącymi dieslami,
swojskim frachtem wstrząśnięta.
Serce bije i krwawi,
skłębionej nocy się lęka.

Przełożył Andrzej Lam

****

Komentarz Kornelii: Gorzki wiersz urodzonego w Kluczborku niemieckiego poety. Heinz Piontek (1925-2003) przyszedł na świat w rodzinie rolników. Zanim został poetą i krytykiem, walczył w Wehrmachcie, dostał się do amerykańskiej niewoli, potem trudził się jako robotnik w kamieniołomach. W latach siedemdziesiątych krytykowano go za to, że uprawia czystą poezję, analizującą ludzką psychikę, ale unika zaangażowania w sprawy społeczne i polityczne. Cóż, wolę czystą poezję, niż polityczne ody, których autorzy po latach często się wstydzą. Nasza noblistka Wisława Szymborska z pewnością postąpiła by roztropniej, gdyby nie stworzyła tego haniebnego wiersza o Stalinie.
Utwór barda z Kluczborka w oczywisty sposób posępny.

Noc powleka sadyby
sadzą szarawobiałą.

Noc jest alegorią smutku, który przepełnia ludzkie życie. Sadza szarobiała to proza pozbawionego smaku i sensu bytowania.

Friedrich to Caspar David Friedrich, sławny niemiecki artysta-malarz okresu romantyzmu, twórca pełnych melancholii obrazów.

Altana jest zbutwiała – nasze życiowe osiągnięcia są nic nie warte. Gościniec prowadzi do szpitala, wszelkie wysiłki i poczynania ludzi-marionetek skończą się chorobą i śmiercią. Sam Heinz Piontek przez ostatnie lata swego życia wegetował w domu opieki.

czarnym mrozem rażona
zniknęła z życia wiara,

huczącymi dieslami,
swojskim frachtem wstrząśnięta.

Swojski fracht to trudy codziennego życia, które w końcu prowadzą do znużenia i poczucia beznadziejności. Huczące diesle, czyli zgiełk społeczeństwa przemysłowego zagłusza muzykę duszy i zew natury. Czarny mróz to także depresja. Pod takim ciężarem nie można wierzyć w szczęście, lepszą przyszłość czy zbawienie.

Pozostał tylko lęk, egzystencjalny, przed bezsensem życia, przemijaniem, śmiercią, Sądem Ostatecznym.

Serce bije i krwawi,
skłębionej nocy się lęka.

Tak naprawdę całe nasze życie to zatracona ulica.

Cóż, stworzony przez poetę krajobraz perfekcyjnie licuje ze światem moich myśli. Nie boję się już tak bardzo, jak dwa lata temu, ale i tak porywy trwogi są straszne. Gdyby nie to, że mam pracę, nie wychodziłabym z domu. W ramach egzorcyzmowania własnych demonów mam wybrać się dziś do kina, ale nie wiem, czy się odważę.

Nie mogę zwalczyć infekcji. Nie leżę wprawdzie tygodniami, jak bohaterka poprzedniego wiersza „Grypa”, nie byłam w pracy tylko przez dwa dni. Ale w mojej głowie błyskają pulsary bólu. Mozolę się za biurkiem z posępną zaciekłością, podnosząc swoim wysiłkiem zyski nienasyconej korporacji tudzież produkt krajowy brutto naszej udręczonej ojczyzny Tyle mnie cieszy, że zima wróciła, jest ponuro, wilgotno i ciemno. Wczesna wiosna przyprawiłaby mnie o bezdenną rozpacz. Do zmiany czasu na letni będzie w miarę dobrze, potem trudno sobie to wszystko wyobrazić.