poniedziałek, 30 września 2013

Jak zostałam zdeflorowana V

Dziś wczesnym świtem szary, niemal nocny jeszcze świat otuliła mgła. Zasnute mgielnymi pasmami drzewa wyglądały jak błędne widma. Domy w gęstych obłokach straciły swą zwyczajność, stały się fantomami z przedziwnego snu, w których znalazły schronienie umarłe dusze. Postanowiłam, że wejdę w mgłę, rozproszę się wraz z nią, zagubię w mlecznej poświacie i nikt mnie więcej nie zobaczy. Ale bezlitosne słońce szybko uniosło się wysoko i wypaliło mgielny całun. Kornelia stworzona z mocniejszej, mniej subtelnej substancji okazała się odporna na promienie.





Wczoraj przeczytałam do końca Dzienniki Katherine Mansfield. Zapisały mi się w pamięci te słowa (bez daty): „Nie ma granic ludzkiego cierpienia. Gdy ktoś pomyśli: „Osiągnąłem dno morza – nie zatonę już głębiej”, tonie dalej. I tak jest zawsze”.



K.M. utrwaliła też wiele pogodnych impresji, uczuć i wrażeń. Ja zbieram te najbardziej mroczne.



Może dzięki wejściu we mgłę poczułam się dziś lepiej. Czas więc na następną część defloracyjnej opowieści.





Grzechy zostały zapisane, a długi muszą być spłacone.



**



W jednej chwili oblałam się karminem wstydu. Paląca czerwień z policzków spłynęła na szyję, sparzyła żarem piersi, wydało mi się, że nawet moje stopy płoną. Jak spłoszona łania wskoczyłam do łóżka i zasłoniłam kołdrą aż po oczy.



Sebastian włączył muzykę. Zamierzałam wcześniej go poprosić, aby dokonał defloracji przy dźwiękach jazzu czy może „Czterech pór roku” Vivaldiego. Nie zdobyłam się wszakże na to, uznałam, że muzyka poważna może odebrać mojemu junakowi męską krzepę, bowiem zapewne nigdy przedtem nie słyszał czegoś takiego.



Obecnie jestem zdania, że mojemu rozstaniu z hymenem powinno towarzyszyć Requiem Mozarta. Defloracja wprawiła przecież w ruch lawinę wszystkich moich nieszczęść.



Powinnam była też okazać się bardziej asertywna. Jurny deflorator zgodziłby się na wszystko, bylebym tylko okazała się gotowa mu ulec.



Nowoczesny Sebastian włączył jakieś techno. Pokój wypełniło łomotanie jak z fabryki traktorów nad Kamą, której pracownicy, zagrożeni wysyłką do łagru, mozolą się, by wykonać plan. Przemknęło mi przez umysł, że to stosowne do mojego położenia pseudomuzyczne hałasy. Defloracja ma wiele wspólnego z łomotaniem, młotkowaniem, walcowaniem, trasowaniem, wierceniem, zaś jeśli nie uda mi się powstrzymać westchnień, skarg i narzekań, spowodowanych przez ból penetracji, bębny i wrzaski z głośnika zagłuszą je nader skutecznie.



Ale mimo tej tragikomicznej sytuacji zachowałam resztki godności i dumy. Głosem brzmiącym jak z sarkofagu, tym niemniej stanowczym, przypomniałam pośpiesznie zrzucającemu przyodziewek „partnerowi”, że umówiliśmy się tylko na inwazję waginalną. Gdyby podjął próbę defloracji także moich ust, z całą pewnością w obronie posłużę się zębami. Nie miałam jednak pojęcia, co uczynię, gdyby mój żwawy pitekantrop oszalał i spróbował sforsować także analny pasaż.



Lubieżny niewolnik zmysłów Sebastian ściągnął bokserki i stanął w całej swojej glorii. Jestem pewna, że umyślnie zajął pozycję w świetle lampki, żebym mogła podziwiać i drżeć w oczekiwaniu na cud spełnienia. Męską chwałę nieco minimalizował fakt, że deflorator nie zdjął jednej ze skarpetek.



Podczas przygotowań do dziewczęcego rytuału przejścia przezornie obejrzałam nieco zdjęć i kilka filmów pornograficznych, tak, że mniej więcej wiedziałam, co mnie oczekuje. Mimo to widok, który ujrzałam, wprawił mnie w wielkie osłupienie. Męskość Sebastiana prężyła się, butna i groźna, opleciona żyłami, w których pulsowały zwierzęce moce. Penis zwiastował rozdzieranie, przebijanie i ból, mimo to wydawał mi się groteskowy, pretensjonalny i śmieszny.

Hymenofobia ustąpiła, miałam ochotę wybuchnąć perlistym śmiechem.



Zamiast tego powtórzyłam w umyśle teorie pryncypialnych feministek, zgodnie z którymi penis ukształtowany jest jak broń, przeznaczona do krzywdzenia i maltretowania kobiety, zaś prawdziwa wyznawczyni feministycznej ideologii powinna uprawiać lesbizm. Wyszeptałam zza kołdry głosem przepojonym rezygnacją:



NAJPIERW ZAŁÓŻ GUMKĘ!





Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że dzięki „szczęściu”, które tak wiernie towarzyszy mi w życiu, mogę nie tylko stracić kwiat dziewictwa, ale także otrzymać w darze jakże zjadliwe wirusy HIV lub podobne destrukcyjne drobnoustroje. Wybrałam defloratora czystego i zadbanego, ale w końcu któż to może wiedzieć? Sebastian z pewnością nie był adeptem cnót czystości i umiarkowania.



Równie złowieszczą alternatywą było to, że podczas erotycznej inicjacji zajdę w ciążę – w mojej macicy zagnieździ się wygłodniały embrion. Macica rozedmie się jak balon, będę wymiotować i walczyć z dręczącymi atakami mdłości przez całe dziewięć miesięcy oczekiwania na radości macierzyństwa. Nie potrzeba dodawać, że nie dopuściłabym do tego – wolałabym umrzeć, niż wydać na świat kolejnego niewolnika materii.





Sebastian okazał się pod tym względem człowiekiem godnym zaufania, chociaż jemu od virgo intacta nie groziła złowroga infekcja. Zręcznie nałożył prezerwatywę, cały czas spoglądając na mnie jak lew na konającą ze strachu gazelę.

Prezerwatywa miała znakomicie odzwierciedlający moją sytuację kolor żółty – żółty to barwa zdrady i hańby…





Młodzieniec stał tak, z naprężoną i ogumioną męskością, w jednej skarpetce, jak inkarnacja absurdu. Twarz jego przybrała barwę dobrze ugotowanego buraka, Z kącika ust pociekł mu strumyczek śliny (Może tylko sobie to wyobrażałam, ale jestem gotowa przysiąc, że tak było!). Spostrzegłam w mojej imaginacji, jak szare komórki, inteligencja, umysł, intelekt Sebastiana błyskawicznie wypłynęły z jego mózgu, zostawiając pustą skorupę – wszystkie skupiły się w penisie. Czy powinnam tu powtórzyć banalną prawdę, że w niektórych sytuacjach mężczyzna myśli organem seksualnym?



Ze szczerym żalem muszę wyznać, że deflorator zapewne nigdy nie słyszał o męskiej depilacji czy chociażby kosmetycznych postrzyżynach. Muskularne nogi, klatkę piersiową, a nawet górną część stóp, o miejscu intymnym nie wspomnę, pokrywała mu gęsta szczecina. Mój chwat byłby dumą każdej farmy zwierząt futerkowych. Przypominał pełnego seksualnego zapału szympansa, którym w 97 procentach genetycznie w rzeczy samej był. Jeszcze chwila, a zacznie uderzać się pięściami w piersi i rzuci mi gestem dominującego samca kiść dorodnych bananów…

niedziela, 29 września 2013

Cummings

Dziś będzie prawdziwy wieczór poezji…..

***

Jeśli nie możesz jeść…

Jeśli nie możesz jeść powinnaś

zapalić ale nie mamy
nic do palenia: kochanie
pora już spać
jeśli nie możesz palić powinnaś
Zaśpiewać ale nie mamy
o czy śpiewać: kochanie
pora już spać
jeśli nie możesz śpiewać powinnaś
umrzeć ale nie mamy
Żadnych umierań:

kochanie
pora już spać
jeśli nie możesz umrzeć powinnaś
marzyć ale nie mamy
już o czym marzyć (kochanie
Pora już spać)

*** E.E.Cummings, tłum. Artur Międzyrzecki

Samobójstwo

Z przyczyn, których nie potrafię rozpoznać, nie czuję się dziś dobrze. Nie doświadczam bólu, ale jakiś słony smutek nie pozwala zaczerpnąć oddechu. Zapewne wysokie fale złej energii wznoszą się irracjonalnie.Wyszłam na spacer, ale w ogóle nie miałam siły dostrzec tego, co się wokół mnie dzieje.

Zamieszczę tylko wiersz, który mi się podoba. Kolejną część opowieści defloracyjnej napiszę może wieczorem, albo najpewniej jutro, jak mi będzie lepiej. A oto wiersz:

**

Stewart Conn

Samobójstwo

Mogła rzucić się
Pod pociąg
Na najbliższej stacji, i mógł ją zdjąć
Z toru “człowiek z żelazną sztabą”.

Do wyboru miała gaz,
Zbyt dużą dawkę, nóż
Wbity w żyłę w przypływie pasji.
Zamiast tego samotnie przyleciała

Samolotem, kupiła bilet
Na wyspę i wyruszyła
Na spacer po karłowatym wrzosie
W kierunku Rackwick. Gdzie nagie

Skały najbardziej strome, przekroczyła je.
Znaleziono ją: wszystkie kości
Połamane, miednica wbita w ramiona.
Po co tyle zachodu

Jeśli inne sposoby wydają się prostsze?
Skąd ten nieludzki spokój?
Czy nieuchronnie musiała się tu
Znaleźć czy też, jak u Kareniny, było to sprawą

Nakładania się błędu na błąd
Aż po kres męczarni -
Błaganiem, kiedy spadała,
By można jej było wybaczyć?

sobota, 28 września 2013

Ćwiczę się w umieraniu II

Spacerowałam po jesiennym parku. Miałam na sobie czarne nowe rajstopy, śliczne czarne botki, czarny płaszczyk i czapeczkę w tym samym kolorze. Czarne rajstopy sympatycznie otulały moją bladą skórę. Co chwila zza chmur przedzierało się słońce. Ale byłam bezpieczna. Mam dobry okulary fotochromatyczne, które po dotknięciu promieni słonecznych natychmiast się zaciemniają.



Patrzyłam na drzewa – niektóre już ozłocił wrzesień – inne stały jeszcze w zieleni, leczy była to zieleń ciemniejąca już i sucha, gotowa do umierania. Z niektórych gałęzi opadały liście, jak strącone przez los marzenia.



Przypomniałam sobie słowa Haliny Poświatowskiej:



„„Drzewa umierają inaczej niż ludzie. Drzewa wyglądają tak, jak gdyby cieszyły się własną śmiercią. Wprawdzie potem będzie wiosna i one odkwitną znowu, ale ty wiesz, że nigdy nie można mieć pewności. No i skąd mogą o tym wiedzieć drzewa? Dla nich na pewno każda jesień jest ostatnia…”





Oczywiście widziałam rzeczywistość jak przez taflę wody zamkniętą w szybach akwarium. Jako nierealną, niepoznawalną, tajemniczą. Przez akwarium nie przenikają uczucia.



Ale nie miałam zawrotów głowy, kłopotów z utrzymaniem równowagi i tego uczucia unoszenia się w powietrzu. Kiedy skończyłam 25 lat, przebadano mnie tomografem. Dokonano też punkcji. Obawiałam się, że mam guza mózgu, ale nic nie wykryto. Może mój cichy obłęd i zanik empatii to wynik zaburzeń w chemii mózgu, blokad i błędnych drogowskazów na szlakach neuronów.



W parku szła młoda dziewczyna z pieskiem – była w niebieskich dżinsach, tak mocno pociętych, że spostrzegłam rozległe fragmenty nóg. Zastanawiałam się, jakie ma stopki, starannie ukryte jak przedziwne sekrety w bucikach i skarpetkach.



Wieczorem spokojna, sama  w mieszkaniu. Virginia Woolf pisała, że kobieta jest tylko wtedy wyzwolona, jeśli ma własny pokój. Pokój to symbol własnej przestrzeni do działania i tworzenia. Ja mam własne mieszkanie składające się z jednego pokoju, kuchni i łazienki. To królestwo Kornelii, kupione na kredyt we frankach.

Zamówiłam potężne antywłamaniowe drzwi, stalowe, z łańcuchem, nikt nich nie sforsuje.

Na oknach żaluzje tak gęste, że mogę w każdej chwili zmienić nasycony słońcem dzień w środek grudniowej nocy. Zaczekałam jeszcze, aż zajdzie słońce. Zmęczona nieco pracą, ale rada z bezbólowego dnia, wzięłam długą kąpiel. Po moich okrągłych, prześlicznych kolanach, które wznosiły się z odmętów piany jak czarodziejskie wyspy, spływała kropla po kropli.



Potem skok w pidżamkę i do łóżeczka. Dziś również zamierzałam  ćwiczyć się w umieraniu. Pidżama zakrywa całe ciało, ale nałożyłam też skarpety, aby impulsy odbierane przez gołe stopy nie odbierały mi koncentracji.



Przygotowałam się bardzo starannie – muzyka relaksacyjna – morskie fale. Wprawiłam się w odpowiedni nastrój. Przeczytałam fragment Dzienników K.M.

W 1920 (bez dokładnej daty) autorka „In the German Pension” napisała: …zobaczyłam tęczę. Pociemniała, przejrzała się w morzu, zbladła i znikła. Drobny, przyjemny deszczyk padał po tamtej stronie świata – słaby – słabiutki. Czułam, że życie nie jest niczym więcej”.             

 

Potem przywołałam w myślach krótkie wiersze japońskich poetów o śmierci:



SAIKAKU (1660-1730)

Pożyczę sobie promyk księżyca

na tę podróż

tysiąca mil



SHUSKIKI (1668-1725)

Budzę się i widzę

kolorowy irys

z mego snu





Przemądry Platon nawoływał do ćwiczeń intelektualno-duchowych, mających przygotować człowieka do śmierci. Nauczał, że uprawianie filozofii to tylko troska o to, „aby umrzeć i nie żyć”. Śmierć bowiem jest wyzwoleniem duszy z okowów ciała, śmierć pozwoli nam wreszcie zobaczyć idealne powszechniki i wszelkie rzeczy takimi, jakie naprawdę są. Według Tołstoja, śmierć jest przebudzeniem, które zniszczy egoizm i unicestwi automistyfikację. Ale czy zniszczy także mój bezgraniczny egoizm i przypominający chorobę solipsyzm? Chciałabym, aby tak było. Właściwie już nie chcę żyć.



Moje ćwiczenia w umieraniu są skromniejsze, niż trudy, które w tej materii podjęli filozofowie. Szkolę się tylko w spokojnym, bezbolesnym gaszeniu strumienia świadomości, z jednoczesną absolutną pewnością, że więcej jej nie odzyskam. Nie zobaczę blasku jutrzni, nie umyję więcej zębów i nie usiądę w toalecie, czekając, aż opróżni się pęcherz nabrzmiały zgromadzonym w nocy płynem.



Wyłączyłam światło i muzykę, zagrzebana pod kołdrą, zaczęłam zawężać potok myśli, umiejętnie i stopniowo. Wyobraziłam sobie, jak unoszę się w zielonej wodzie morza, widzę biały piasek plaży i pas niskiego lasu – sosen, których gałęzie fantastycznie poskręcał wiatr. Taki krajobraz, jak na Helu, między miastem Hel a Jastarnią, tylko bardziej bajeczny i nieziemski. Seledynowa woda kołysała mnie do snu, pod chmurą przemknęła mewa, łagodnie szumiały fale. Coraz ciszej i ciszej… I nagle światła zgasły.

Mimo tak wyrafinowanej metody obudziłam się jednak w sobotni poranek i musiałam podążyć do łazienki… 

czwartek, 26 września 2013

Biegnąca narzeczona


Artist: Odd Nerdrum

Style: Neo-baroque

Jak zostałam zdeflorowana IV

Ból złagodniał i odpłynął. Kojący dzień pełen chmur. Jest spokojnie i dobrze. Jaką to inwokację wzniósł do Boga Juliusz Słowacki?





Zapal przynajmniej na śmierć naszą – słońce!



Niechaj dzień wyjdzie z jasnéj niebios bramy,



Niechaj nas przecie widzą – gdy konamy!



**



Ja bym ujęła to inaczej:



Ześlij przynajmniej na śmierć moją – burzę!

Niech ciemna mgła wypłynie z mrocznych niebios bram

Niech nikt nie widzi, jak sama umieram!

Wszystko jedno, w którym mam stąd odejść roku

Chcę skonać samotnie w ciemnych chmur obłoku!!



**

Na początku 1914 roku Katherine Mansfield zapisała: „Wydaje mi się, że gdyby Bóg, otworzywszy dłoń, pozwolił nam na niej trochę potańczyć, a potem zacisnął ją mocno, tak mocno, że nikt nie zdążył nawet krzyknąć…”



**

Wypada przyznać, że K.M. wcześnie została ściśnięta i nie wirowała w tańcu zbyt długo. Zastanawiające, kiedy mnie to spotka. Czekać na zacisk Dłoni czy zeskoczyć z własnej inicjatywy?



**



Nic to! Nieugięta Kornelia przedstawi kolejny odcinek defloracyjnej opowieści.



***

Czułam się, jakby tamponowano mi pochwę kwasem siarkowym. Powietrze wypełnił zapach smażącego się mięsa połączony z dławiącym odorem męskiego potu i taniego wina. Przez ułamek sekundy mój torturowany impulsami udręki mózg wysyłał groteskową myśl: Jak to dobrze, że jestem tak starannie zdepilowana, w przeciwnym razie kwas siarkowy z pewnością wypaliłby mi także włosy.



Zapach mięsa (ale nie potu!!), a także sam żrący związek chemiczny okazały tylko wynikiem mojej napędzanej lękiem imaginacji, lecz koszmarny paroksyzm cierpienia, którzy przeszywał mnie wciąż i wciąż od stóp do głów, był prawdziwy. Rozciągnięta na łóżku daremnie usiłowałam się miotać i wypchnąć z siebie niosącego męczarnie intruza. Deflorator Sebastian przytłaczał jak bezlitosny głaz. Opadał wciąż i wciąż, miażdżył, uderzał, bezlitośnie przygniatał, jak użyty do egzekucji młot pneumatyczny. Za każdym razem fala udręki narastała. Delikatny, nietknięty do tej pory pasaż waginy, brutalnie rozpychany, przewiercany, kaleczony, jakby traktowany kwasem zmienił się w ognisko niewysłowionego bólu.



Próbowałam zrzucić mężczyznę, ból zwielokrotnił moje siły, lecz równie dobrze mogłabym zrzucić hipopotama, ogarniętego szałem rui. Nogi miałam ohydnie rozsunięte tak szeroko, że słyszałam, jak trzeszczą stawy.



Kilka chwil wcześniej mój jurny młodzieniec wciągnął mnie do pokoju. Spostrzegłam przygotowane do umówionej operacji łóżko. Pod nim oczekiwały prania niedbale ukryte bokserki, przypuszczałam, że niezbyt świeże. Na ścianie wisiał plakat Madonny: Just like a Virgin. Pojęłam, że jeśli deflorator okaże krzepę i siłę przebicia, za kilka mrugnięć powieką, po kilku westchnieniach, ja również będę mogła tylko udawać dziewicę.

Kolejna absurdalna myśl jak błyskawice rozświetliła mój umysł: Dlaczego moje imiona nie brzmią KORNELIA WIRGINIA??!





W tym momencie strużki potu przedarły mi się przez majtki i spływały po udach aż do miękkich zgięć za kolanami. Pomyślałam, że konieczna okaże się ucieczka do łazienki. Zamknięta w toalecie, umieszczę jeszcze w mojej drżącej leciutko od trwogi dziewczęcości nieco nawilżacza. A może też wezmę prysznic, aby spłukać pokrywające mnie jeziora potu. Ale wypadki potoczyły się zbyt szybko.



Zgodnie z umową Sebastian przygotował szampana, abym mogła się rozluźnić i łatwiej otworzyć przed jego szturmującą zuchwale męskością. Kieliszki znalazł odpowiednie, szerokie. Poczułam wdzięczność, że nie nalał perlistego trunku do szklanek do piwa czy też nie do końca czystych musztardówek. Skosztowałam i poziom wdzięczności wyraźnie się obniżył. Byłam niemal pewna, że moje pożegnanie z niewinnością ma uczcić Sowietskoje Igristoje z marketu za jakieś godne szacunku 10 zł.



Wychyliłabym zresztą duszkiem nawet wino owocowe, ale nie było mi dane oszołomić się alkoholem. Deflorator tak się śpieszył, aby zobaczyć mą niewinną krew, że wyrwał mi kieliszek z dłoni, zanim naprawdę zdążyłam skosztować. Próbował postawić kieliszek na stole, lecz szkło przewróciło się z brzękiem.





Sowietskoje Igristoje szeroko jak Amazonka rozlało się po szarym obrusie, lecz na nim nie pozostało. Krople wina, które miało ułatwić mi gorzki rytuał przejścia, kapały jak łzy na drewnopodobny panel podłogi.



Sebastian sięgnął po mnie. Zaczął mnie rozbierać. W obawie o całość ubrania nie mogłam na to pozwolić. Chciałam uczynić to sama. W ten sposób oszczędzę sobie obłapiania, dotykania, szczypania, kontaktów z żywą męską materią, których i tak już za chwilę będę miała aż zanadto.



Jestem Kornelia, Pani Lodowców. Na mgnienie oka wyzwoliłam się ze szponów obezwładniającego paraliżu. Odepchnęłam próbujące zrywać ze mnie biały strój ramiona – niestety, wcześniej na podłogę potoczyło się kilka guzików. Rzekłam hardo mniej więcej takie słowa: „Zostaw! Rozbiorę się sama! I natychmiast wyłącz światło, chłopaku! Umawialiśmy się tylko na deflorację, nie na jakiś obłędny striptease!”



Pokazałam heroiczną odwagę, lecz moje wzburzone lękiem serce

kołatało się jak szalone. Piersi skurczyły mi się ze strachu niemal do rozmiaru zerowego, co bynajmniej mnie nie speszyło, albowiem nigdy nie chciałam mieć biustu.



Rozumiałam, że tryskający animalną energią młodzieniec ma przewagę fizyczną. Jeśli zechce się ze mną szarpać i użyje przemocy, będę zdana na jego łaskę. Nie ośmielę się wydać krzyku.



Opiekuńcze duchy dziewic ostatni raz okazały się przychylne. Sebastianek zawahał się, zabrał ręce. Wyłączył główne światła, mruknął z niechęcią coś w rodzaju: „Lampkę zostawię włączoną. Nie mogę, k…, rozdziewiczać takiej przejrzałej dziewczyny po ciemku”.



Na mgnienie oka poraziły mnie jak piorun te obrzydliwe słowa. Sprawnie jednak zrzuciłam buciki, rajstopki, wilgotne w wielu miejscach od potu i żelu, który miał ułatwić penisowi wejście. Rozbierałam się pośpiesznie, żeby deflorator nie miał czasu udzielenia mi w tym pomócy. Po chwili nie miałam już nic, a nic, na sobie. Pierwszy raz życiu stałam obnażona przed mężczyzną.

Ja, prawie 30-latka!



Wcześniej przez wiele lat udało mi się uniknąć tej sytuacji, krępującej, absurdalnej, oznaczającej dla Kory skrajne upokorzenie. Korzystałam wyłącznie z pomocy ginekolożek, a i to bardzo rzadko. Po wyłączeniu światła w pokoju na szczęście panował półmrok, lecz i tak zadrżałam, przejęta palącym jak ogień piekła wstydem…

środa, 25 września 2013

Hochhuth wiedział

bez pracy

bez uczucia

bez siły

bez odwagi

bez potrzeb

bez nadziei

bez woli

bez pragnień

bez marzeń

bez litości

bez oddechu

bez radości

*** Rolf Hochhuth, Śmierć myśliwego

****

Pracę mam, poza tym wszystko się zgadza.

wtorek, 24 września 2013

Jak zostałam zdeflorowana III

Jestem więźniarką bólu głowy, tak palącego, jakby korona cierniowa oplotła moją skroń. Jednego dnia menstruacyjna gehenna, drugiego – jesienne odwiedziny migrenopodobnego cierpienia. Skafander z materii, w którym tkwi moje jestestwo, daleki jest od doskonałości. Nadejdzie czas, gdy wyrwę się z tego zamknięcia i uniosę jak świetlista iskra ku wysokim sferom nieba.



Przedtem jednak wezmę tabletkę i napiszę kilka słów.

 **

Katherine Mansfield jest niezawodna na polu budzącego współczucie cierpiętnictwa. 8 stycznia 1920 roku zwierzyła się dziennikowi:

****



„Dzień spędzony w piekle. Nie mogę absolutnie nic robić. Piłam wódkę. Postanowiłam nie płakać, ale pomimo to płakałam. … Mdło mi, słabo i zimno.”

 **

 Ja nie piję wódki i nie płaczę. Czy mam powód do dumy?

 **

 Dotrzymuję obietnicy – przynajmniej w pewnym zakresie.

 ***

Gdy tylko nacisnęłam dzwonek, bezdźwięcznie otworzyły się drzwi. Deflorator Sebastian bez wątpienia już czekał w pogotowiu. Wkroczyłam  nawilżona starannie i zapobiegliwie. Ku swojemu żalowi nie mogłam umieścić nawilżacza na odpowiedniej głębokości, aby nie rozerwać hymenu. Niestety, chwile tego ostatniego były już policzone.



W jakimś zakątku duszy miałam nadzieję, że mój krzepki młodzieniec pojmie absurdalność sytuacji. Weźmie mnie za rękę, posadzi przy przy stole, poczęstuje gorącą herbatą i z braterską czułością powie, że defloracja dokonana przez obcego jest czymś niemoralnym, niemądrym, nagannym i niewskazanym. Powinnam raczej oddać się pierwszy raz temu, którego obdarzę miłością. Potem wypijemy herbatę, rozmawiając o jesiennych radościach i smutkach. Wypijemy herbatę, może pogramy w szachy. Potem nietknięta i szczęśliwa z ocalonej niewinności wrócę do bezpiecznego domu.



Ta przesłodka nadzieja rozwiała się jak dym w wichurze.

Wysoki, kipiący animalną energią deflorator nawet nie zaczął rozmowy. Od razu chwycił mnie w objęcia, mocno przycisnął swoje wilgotne wargi do moich ust. Zacisnęłam je, skutecznie udaremniając inwazję natarczywego języka. Zadrżałam od stóp do głów. Czułam się, jakbym dotykała kanalizacyjnego szczura.

Moje serce zaczęło bić gwałtownie jak u zaszczutego królika, zaczęłam szybko oddychać. Zimny pot perlił się na moim czole, blada skóra pokryła wilgocią. Strużki potu spłynęły po plecach między napięte półkule pośladków. Przemknęło mi przez umysł, że z pewnością mam mokrą dolną część bielizny. Nie zapominałam przy tym, że mam białe rajstopki obficie „upiększone” nawilżaczem.

 Mimo przejmującego  nie podjęłam próby ucieczki, porzuciłam niewczesny opór. To przecież ja zainicjowałam ten surrealistyczny stan rzeczy i nie zamierzałam splamić się tchórzostwem. Dziewictwo nie było dla mnie kulą u nogi, jak dla bohaterki „Szklanego klosza” Sylvii Plath. W tej chwili, gdy pełen samczej ekscytacji deflorator wepchnął mnie do pokoju, z druzgoczącą mocą uświadomiłam sobie, że hymen jest dla mnie nie tylko delikatną błonką, kłopotliwym nieco anatomicznym detalem, lecz ulotnym, uświęconym stanem dziewczęcej czystości, który powinien nawet za najwyższą cenę zostać zachowany.

 Nie uczyniłam jednak nic, aby zmienić bieg prowadzących do nieuchronnej katastrofy wydarzeń. Byłam Kornelią z posępną odwagą gotową poddać się najbardziej dotkliwej karze za swą podłość, miałkość, kompletny i absolutny brak uczuć, perfekcyjną niezdolność do empatii, przyjaźni, miłości, za lodowatą obojętność mroźnego wydma, jakiej daremnie szukać wśród śmiertelnych.

Listopadowy wieczór miał stać się świadkiem upodlenia, zdeptania i upadku niedostępnej Królowej Śniegu.

 **

 Już nie mogę dłużej. Ale historia zostanie opowiedziana do końca.

sobota, 21 września 2013

Ćwiczę się w umieraniu

Wieczorem znów przeczytałam fragment dzienników Katherine Mansfield. 21 stycznia 1915 roku autorka dokonała zapisu: „…niespokojne serce pożera moje ciało, moje nerwy i mój mózg. Czuję, jak ta trucizna powoli dostaje się do moich żył – każda komórka jest nią w końcu objęta… Nie mam spokoju nigdy, nawet na chwilę.”

****

Zdumiewające, jak mimo upływu lat, zmiany pokoleń i epok, pewne barwy cierpienia pozostają niezmienne. Wydaje mi się, że napisałam to ja.

Potem wyłączyłam światło, otuliłam kołdrą, schowałam głowę pod poduszkę i zaczęłam ćwiczyć się w umieraniu. Niełatwa to przecież sztuka, a przecież wszyscy będziemy musieli przejść tę czarną granicę. Więc jakże to – bez żadnych prób generalnych, bez żadnego przygotowania, tak ułańską szarżą?. Zamykam oczy, staram się kontrolować proces zapadania sen, przekonuję sama siebie, że tym razem bierze mnie w ramiona nie Hypnos, lecz jego brat Thanatos, gaszący pochodnie znicze. Zasypiam z mocnym  przekonaniem, że tym razem przebudzenia nie będzie i nie ujrzę już blasku poranka.
W ostatnim przebłysku świadomości przypomniałam sobie jeszcze wiersz Emily Dickinson, w którym gasnące światło w oknie jest symbolem umierania:
****
Umarła, muchy słyszałam brzęk;
cisza dokoła trupa
była jak cisza powietrznych stref
pośród wichury wybuchów.
Oczy obecnych wyschły od łez,
już spokoju nabierał oddech,
bo miał się zacząć szturmu kres,…
co twierdzę królowi podda.

Zleciłam była wszelki mój skarb,
zapisałam wszystko, co moje,
i wtedy nagły urwany brzęk
konającą zaniepokoił.

Wdał się niepewny muszy lot
pomiędzy mnie a światło
i nie widziałam więcej nic
przez okna, które zgasły.

****
Oczywiście przez cały czas mam wypalony rozpalonym żelazem w pamięci wiersz, który napisał Rene Char:
    *****
Kołysanka na każdy dzień aż do ostatniego

  Ile to razy,ile to razy
Człowiek zasypia,ciało go budzi;
Później raz jeden,jeden jedyny,
Człowiek zasypia i gubi ciało.
******

Podobno pobożni Żydzi zapadanie śmierć za umieranie, oddawania Bogu duszy, a Bóg, jeśli okaże łaskę, zwróci tchnienie życia nad ranem.
Niestety, gdy otworzyłam oczy, zobaczyłam złote światło jutrzni. ? Czy Bóg oddał mi duszę? Czy powinnam Mu za to podziękować?

Długo wydawało mi się, że tylko ja wdarłam się na takie szczyty obłędu, że ćwiczę się w umieraniu. Ale kilka lat temu poznałam, jak zawsze tylko w Internecie, osobę, która również wieczorami oddawała się takim praktykom. Moja potępieńcza i absolutnie naganna duma unikalnej ofiary szaleństwa została zasłużenie ukarana. Przez wiele zmierzchów rozważałam potem następującą sprawę: Jeśli ja, Kora, nie utrzymująca zasługujących na uwagę kontaktów z ludźmi – natrafiłam na jednostkę, przecież młodą, która ćwiczy się w umieraniu, to ile jeszcze takich śmiertelnie znużonych osób musi kołatać się po tym świecie? Czy nie jest tak, że egzystencja istot, zdających sobie sprawę ze swojej śmiertelności, może budzić w nich tylko lodowatą grozę??

Podejmę próbę dokończenia opowieści o mojej defloracji w najbliższych dniach. Rozpoczęte dzieło musi zostać doprowadzone do końca. Długi będą spłacone. Nie ma przebaczenia i nie ma zbawienia.

piątek, 20 września 2013

Lady Łazarz

Dalszy ciąg historii defloracyjnej opowiem później, jak się trochę lepiej poczuję. Nawet rowerowa przejażdżka do jesiennego lasu nie doprowadziła do detoksykacji mojego umysłu. Dziś zamieszczę tylko wiersz Sylvii Plath, odzwierciedlający stan mojego umysłu:

Lady Łazarz

——————————————————————————–

Znów to zrobiłam
Co dziesięć lat
Udaje mi się -

Żywy cud, skóra lśni się
Jak hitlerowski abażur,
Prawa stopa

Przycisk,
Twarz bez rysów, żydowskie
Cienkie płótno.

Wrogu mój
Zedrzyj sobie ze mnie ręcznik.
Czyżbym wzbudzała strach?

Nos, oczodoły, zębów pełny garnitur?
Jutro
Nie będzie mi już czuć z ust.

Wkrótce, wkrótce
Ciało, które żarła czarna jama
Poczuje się na mnie jak w domu,

Uśmiechnę się jak dama.
Mam niespełna trzydzieści lat.
I jak kot muszę umrzeć dziewięć razy.

To był Trzeci Raz.
Co za bezsens
Unicestwiać tak każdą dekadę.

Milion włókien.
Pogryzając fistaszki tłum
Pcha się, by

Patrzeć jak mnie odwijają starannie.
Strip – tease monstr.
Panowie, panie

Oto moje ręce
Moje uda. Tak
Może i zostały ze mnie tylko skóra i kości,

Niemniej jestem tą samą kobietą.
Pierwszy raz miałam dziesięć lat.
Był to wypadek.

Za drugim razem
Chciałam wytrwać po kres i już nie wrócić.
Kołysałam się

Zamknięta w sobie jak muszla.
Musieli wołać i wołać.
Wygrzebywać ze mnie robaki jak lepkie perły.

Umieranie
Jest sztuką tak jak wszystko.
Jestem w niej mistrzem.

Umiem robić to tak, że boli
Że wydaje się diablo rzeczywiste.
Można by to nazwać powołaniem.

Dosyć łatwo jest to zrobić w celi.
Dosyć łatwo jest to zrobić i w tym trwać.
To teatralny

Powrót w dzień
Na to samo miejsce i w tę samą twarz, by usłyszeć
ten sam krzyk:

„Cud”!
Jakby mi dano w pysk.
Proszę płacić,

Za oglądanie moich blizn proszę płacić
I za słuchanie serca –
Ono znów stuka w ciszy.

Proszę płacić, drogo płacić
Za każde słowo i dotyk
Lub kroplę krwi,

Za włosów kosmy, strzęp ubrania.
Tak, tak Herr Doktor.
Tak, tak Herr Wróg.

Jestem pańskim dziełem.
Pańską chlubą.
Dziecięciem ze szczerego złota,

Które roztapia byle krzyk.
Miotam się jak opętana.
Proszę nie myśleć, że nie doceniam pańskich starań.

Popiół, popiół –
Pan go rozgrzebuje, ogląda.
Ciałą i kości już nie ma –

Mydło,
Ślubna obrączka,
Złota plomba,

Herr Got, Herr Lucyfer,
Strzeżcie się
Strzeżcie.

Z popiołu
Wstanę płomiennowłosa
By połknąć mężczyzn jak powietrze.

środa, 18 września 2013

Jak zostałam zdeflorowana II

…i pomyślałam sobie nagle, jak osobliwy, żałosny widok sobą przedstawiam – w windzie, sama, przerażona, cała w trupiej bieli, pochylona z dłonią pod majtkami, nawilżająca sobie wrażliwą, boleśnie delikatną różę kobiecości….

Jeśli kiedyś sama zobaczę siebie w tym upodlającym położeniu, z pewnością hańba mnie zabije, zamrozi, unicestwi.  Ale przecież wtedy już będę martwa.

Czyż Czesław Miłosz nie pisał:

Ustawią tam ekrany i nasze życie

Będzie się ukazywać od początku do końca

Ze wszystkim, co zdołaliśmy zapomnieć,

jak się zdawało, na zawsze,

****

Czy więc powinnam się bać, że zobaczę siebie, jeszcze-dziewicę w windzie, kiedy już znajdę się na drugim brzegu Styksu? Nie, Miłosz nie może mieć racji!. Po śmierci, która oby nadeszła jak najszybciej, wszystko zgaśnie jak ekran wyłączonego telewizora. Ogarnie mnie nicość z której wyszłam i do której coraz bardziej zdecydowanie i skwapliwie zmierzam.

Ale jeśli wizja poety się spełni? Jeśli moje upadki, występki i windowe nawilżanie zostaną wyświetlone na ekranach? Wciąż i wciąż, bez przerwy, a będę to widzieć nie tylko ja, ale całe gromady zanoszących się szyderczym śmiechem demonów?

Ach, to już stało się i nie zmienię przeszłości. Tego dnia moje anatomiczne dziewictwo uległo anihilacji. Dziewictwo spirytualne lekkomyślnie i niefrasobliwie utraciłam już wcześniej.

Gdy winda, wioząca mnie na obfitą w krew egzekucję, już dojeżdżała (na szczęście nikt nie wsiadł), uzmysłowiłam sobie, że działam nieco tak, jak Esther Greenwood, bohaterka powieści „Szklany klosz” genialnej samobójczyni Sylvii Plath. Zdanie, która w niej napisała, w przeważającej części odnosi się także do mnie:

****

Dla człowieka siedzącego pod szklanym kloszem, znieczulonego na wszystko, zatrzymanego w rozwoju jak embrion w spirytusie, całe życie jest jednym wielkim, złym snem.

****

Ale gdy drzwi windy już miały się otworzyć, przyszedł mi na myśl inny cytat z tej noweli: Oto pragnąca uwolnić się od brzemienia dziewictwa dziewczyna wyznaje:

…żeby nie zaplątać się w coś poważniejszego, chciałam to załatwić z zupełnie nieznajomym człowiekiem, z którym nie musiałabym utrzymywać w przyszłości żadnych towarzyskich stosunków. Jednym słowem, ze stworem bezosobowym, podobnym do kapłana, który odprawiłby na mnie ceremonialny rytuał, jak w opowieściach o obyczajach prymitywnych szczepów”…

Doszłam to przekonania, że właśnie Sebastian spełnia warunki na kapłana-defloratora. Nagle w falującą podnieceniem i lękiem wciąż dziewiczą pierś wbiła mi się rozpalona igła wyrzutów sumienia. Traktuję przecież Sebastiana-człowieka, jak narzędzie do swoich celów, a tego z żadną jednostką ludzką nie powinno się czynić. Zamarłam, kaskada myśli przemknęła mi przez mózg – może powinnam zawrócić i sforsować wąskie, wciąż nietknięte przejście wibratorem? Czyż autodefloracja nie była najbardziej odpowiednia dla tak introwertycznej i niedostępnej istoty, jak Kornelia Królowa Śniegu?

W tej chwili poczułam, jak zbyt obficie zaaplikowany nawilżacz spływa z kwiatu mojej dziewczęcości i szuka drogi po pokrytej gęsią skórką powierzchni uda, z pewnością zostawiając na białej rajstopie wilgotny szlak…

Zrozumiałam, że za późno jest ucieczkę. Dziś Kornelia poddana zostanie rytuałowi i złożona w bolesnej ofierze.

Znowu wstrząsnęła mną erupcja lęku. Przypomniałam sobie, że podczas utraty dziewictwa Esther Greenwood poczuła tylko przykry ból, a potem krew płynęła z niej tak obficie, że wypełniła pantofelki i dopiero w szpitalu lekarz powstrzymał wzbierający strumień młodej krwi. Wcześniej Esther i jej przyjaciółka musiały wzywać pogotowie. Ciekawe, czy Sebastian odważyłby się na to? Wprawdzie lekarz w noweli „Szklany klosz” mówił, że to przypadek jeden na milion, ale byłam niemal pewna, że stanę się tą „wybraną”.

Już miałam zwrócić się do ucieczki. Zamiast tego śmiałym krokiem wyszłam z windy i zadzwoniłam. Byłam niezłomna jak Maria Antonina na widok kata czekającego przy gilotynie….

Tak, może dokończenie nastąpi innym razem. Dziś ogarnia mnie zmęczenie i smutek z powodu tragizmu życia, kompletnej atrofii uczuć  i pasma  popełnionych błędów. Na szczęście menstruacyjna burza ucichła. Tylko z oddali słyszę ostatnie jej odgłosy, coraz słabsze i mniej niebezpieczne. Poczułam się jak po kąpieli w odmładzającym źródle. Ale za trzy tygodnie czeka mnie kolejny seans tortur. Może by tak usunąć atrybuty mojej kobiecości operacyjnie???

Jak zostałam zdeflorowana – część I


Przed snem znów czytałam dziennik Katherine Mansfield. Pomagał mi zapomnieć o nieustannych napływach dotkliwego chłodu i uderzeniach obezwładniających mdłości.



3 lutego 1915 roku autorka Garden Party napisała: „Głowę mam tak gorącą, a ręce zimne. Może już umarłam i udaję tylko, że tu żyję. W każdym razie nie ma we mnie ani śladu życia”.

Zdaje mi się, że we mnie także ani jedna iskierka życia nie została. Chodzę po świecie jak zombie. Zastanawiam się, kiedy ktoś to spostrzeże. Zrozumie, że tylko udaję, że żyję. A może wszyscy udajemy tylko życie, lecz od dawna już jesteśmy martwi?

Na szczęście menstruacyjny wulkan zaczyna się uspokajać. Przeklęty zwierz-ból kąsa już mniej dotkliwie. A jednak utraciłam tyle krwi, że mogłabym chyba w niej utonąć. Postanowiłam, że każdego miesiąca zachowam zabarwione moją czerwienią majtki. Rozłożę je wszystkie w sylwestrowy wieczór i będę rozważała plagi mojej kobiecości i całoroczne cierpienia.

Ach, miałam opowiedzieć o defloracji? Czynię to nieśmiało, niepewnie,absolutnie zażenowana. Już czuję, jak moje policzki rozpalają się purpurą wstydu.

W ten wieczór z trudem powstrzymałam cuchnącego testosteronem Sebastiana (imię zmienione) – miałam się przecież przygotować. Nie zamierzałam zapraszać defloratora do siebie. Z pewnością zaplamiłby mi pościel płynami ustrojowymi, a może nawet po akcie nie chciał wyjść. Obiecałam, że przyjdę do niego. Miało to stać się 5 listopada o godzinie 21. Poprosiłam jurnego młodzieńca, żeby przygotował chłodnego szampana. Nie lubię alkoholu, ale wiedziałam, że na tak niezwykłą okazję powinnam się nieco rozluźnić. Co się bowiem stanie, jeśli będę tak spięta, że pełna wstydu pochwa zaciśnie się jak stygnący cement? A może jeszcze uwięzi penisa uczynnego defloratora i trzeba będzie wzywać na pomoc pogotowie? Takie rzeczy zdarzają się raczej tylko w filmach, ale z w mojej „pełnej szczęścia i miłości” egzystencji wszystkiego się mogłam spodziewać.

Tego dnia wzięłam sobie w pracy wolne. Przez kilka godzin zażywałam kąpieli, najpierw w bąbelkach, potem w soli z Morza Martwego. Dotykałam pieszczotliwie moich małych stopek, na których doskonale widoczne są subtelne i delikatne żyłki. Materia mnie odpycha, ale kocham moje stopki. Czy jestem potrafiącą obdarzyć miłością tylko siebie narcyzką?

Po kąpieli schowałam do szafy pluszowego misia. Już w przedszkolu był moim wiernym towarzyszem.

Dzisiejszy wieczór miał stać się pożegnaniem z niewinnym światem dzieciństwa (a przecież mam aż 29 zim). Delikatnie namaściłam się pachnącym lawendą kremem. Czułam się nieco jak niewolnica w haremie, przygotowana do pierwszej nocy z grubym i obleśnym sułtanem.

Żałowałam, że nie mam przyjaciółek, tak dobrych, że mogłyby asystować mi podczas ostatniej dziewiczej kąpieli i nakremować całe ciało, skropić każdy skrawek bladej skóry Kornelii najbardziej luksusowymi perfumami. Dotyk ich subtelnych jak skrzydło motyla dziewczęcych dłoni z pewnością przyniósłby mi ukojenie,

Po tych zabiegach założyłam białe majteczki i stanik, rajstopki i bluzeczkę tego samego koloru. Całości dopełniły śnieżnobiały sweterek i płaszczyk. Stałam się na ten jeden wieczór jakby dziewiczą panną młodą, oczekującą na stanowiącą graniczny kamień w życiu dziewczyny noc poślubną. Przytłumiłam myśli o czekającym mnie bólu i nieuchronnym rozczarowaniu. Z całej mocy zwalczałam przechodzącą w panikę jakże ostrą hymenofobię.

Nie mogłam pozwolić, aby porwała mnie jak lawina.

Deflorator Sebastian mieszkał na 9 piętrze wieżowca na Mokotowie. W windzie nasyconej światłem, które wydawało mi się upiorną zapowiedzią nieszczęścia, jechałam sama. Po wpływem jakiegoś impulsu otworzyłam torebkę, wyjęłam torebkę nawilżacza. Szybkim, zdecydowanym ruchem sięgnęłam pod pasek sukienki, sforsowałam zasłonę majtek i umieściłam nawilżacz na samym źródle mojej dziewczęcości. Nie spodziewałam się bynajmniej, że pod ciężarem wykonującego ruchy frykcyjne mężczyzny w naturalny sposób sama siebie nawilżę…cdn…

wtorek, 17 września 2013

Przed defloracją


Wczoraj wieczorem czytałam w łóżku „Dzienniki” Katherine Mansfield, cały czas targana menstruacyjną torturą. Podbrzusze nieustannie dręczyło mnie igłami  gorąca, grotami żalu, świat wirował, zdawało mi się, że popadnę w majaki, otuli mnie mroczne omdlenie.

Ale czytałam, ja, Kora, niezłomny, bezgenderowy intelekt, szamocący się, aby wyrwać z okowów materialnego ciała, które dręczy oprawca-ból i skazuje na powolną zagładę niemiłosierny czas.

W styczniu 1914 roku Mansfield, pisarka z Nowej Zelandii zanotowała: „Najważniejszą sprawą dla mnie w ostatnich czasach jest uczucie, że się starzeję. Nie czuję się już młodą dziewczyną, już nawet nie młodą kobietą, przekroczyłam rzeczywiście poranek życia. Chwilami mam okropną obawę przed śmiercią”.

Kiedy pisała te słowa, była młodsza ode mnie o 10 zim. Ja lękam się klepsydry czasu, w której ziarenka przesypują się nieubłaganie, nie doświadczam jednak obawy przed końcem. Może dlatego, że nie jestem chora, jak Mansfield? A może półświadomie marzę o tym, aby zgasnąć?

Dziś strumień krwi niespodziewanie przedarł się przez pozornie pewny tampon, zabarwił dolną część bielizny, skromne, bawełniane figi pozbawione jakichkolwiek upiększeń, koronek czy wzorów. Z pomocą demonów czuwających nad menstruacją zdążyłam jeszcze dobiec do kabiny firmowej toalety. Zsunęłam czółenka uwolniłam się od rajstop. Kafelki podłogi troskliwie chłodziły mi podeszwy stopek, łagodząc nieco bijące z jajników fale cierpienia. Kilka kropelek krwi zatrzymało się na moim krągłym kolanie. Patrzyłem na nie z fascynacją, w którą wplatały się ołowiane nici obrzydzenia. Zrozumiałam, że w każdej z rubinowych kropelek zamknięta jest molekuła mojej osobowości, atom mojego życia.

Słyszałem, że kiedyś białe kobiety w tropikach, żony, siostry, córki kolonizatorów, miały okresy ciągnące się nieskończenie, przed dziesięć albo dwadzieścia dni. Leżały bezwładnie na hamakach rozpiętych w cieniu pomiędzy palmami, a oddane ciemnoskóre niewolnice przynosiły im ulgę zimnymi okładami, poiły naparem z ziół. Mimo to niektóre białe kobiety w afrykańskich krainach, w dalekiej Azji, wykrwawiały się na śmierć. Czy chciałabym, aby taki los stał się również moim udziałem? Czy nie byłby odpowiedni dla duszącej się swą kobiecością osoby kres życiowych udręk?

Usłyszałam, jak do kabiny obok weszła koleżanka. Po oddechu, lekkich dziewczęcych krokach poznałam, że to Anita, która pracuje ze mną w pokoju, pracowicie obliczając każdego dnia wyniki sprzedaży. Nawiedziła mnie myśl, dlaczego Anita przyszła właśnie teraz. Czy może zapragnęła w tej intymnej, wprawiającej w zakłopotanie sytuacji dotrzymać mi towarzystwa, dodać mi przez to otuchy? Niewiele wiem o Anicie, jest nieco starsza ode mnie, w jej pszenicznych włosach lubią figlować promienie słońca.

Wtedy rozległ się pluskający odgłos, jakby wody tryskającej z leśnego źródła. Z jakąś niewysłowioną tęsknotą stworzyłam sobie w wyobraźni obraz odsłoniętych nóg Anity i strumyk złocistej cieczy, wypływającej z delikatnego kwiatu jej dziewczęcej natury.

Potem pielęgnowałam się w kabinie, usuwając krwawe świadectwa niosącego osty boleści okresu. Podczas tych upodlających czynności myślałam o tym, jak przekroczyłam tę ciernistą rubież i wbiegłam do świata kobiecości -  w rozpaczy i z zaciśniętymi oczyma. Miałam wtedy 29 zim. Po rozważaniach i namysłach, które nie pozwalały mi zasnąć przez całe noce, postanowiłam, że w wieku 30 lat nie mogę już nieść chluby dziewictwa.

Moje serce nie zapłonęło jeszcze miłością do mężczyzny, nie spodziewałam się, że może to nastąpić w przyszłości. Przypomniałam sobie wszakże słowa Owidiusza:

Carpite florem, qui nisi carptus erit, turpiter ipse cadet

Zrywajcie kwiat, ponieważ jeśli nie będzie zerwany, sam nędznie opadnie.

Myśl o fizycznym zbliżeniu była mi w najlepszym razie obojętna, jakże często ogarniała mnie obezwładniająca trwoga przed bólem pękającego hymenu, naturalną dla kobiety uległością  i piekącym wstydem. Wiedziałam wszakże, że w przeszłości miliony moich sióstr musiały przekroczyć tę rubież. Nie wszystkie przy tym rozsunęły przed mężczyzną nogi dobrowolnie. Jedne zostały zmuszone do małżeństwa, inne uległy naciskowi środowiska, jeszcze inne padły ofiarą samczych gwałtów, jak dziewicza trojańska Kasandra, niemal rozerwana na połowę przez włócznię Ajaksa. Pomyślałam zatem sobie – czy jestem od nich lepsza, aby uniknąć tego przejścia? Dlaczego ja jedna mam zostać oszczędzona?

Znajomych płci męskich mam niewielu. Postanowiłam umówić się z Sebastianem, bez wątpienia najbardziej inteligentnym spośród nich. Sebastian w oczywisty, zuchwały sposób jest przystojny i niejednej pannie zawrócił w głowie. Według mojej wiedzy nie był jednak w stałym związku. Dałam się zaprosić do irlandzkiego pubu. Mój deflorator in spe zdziwił się nieco, ponieważ miałam opinię  dziewczyny niedostępnej, a nawet królowej śniegu. Roztropnie pozwoliłam, aby z lekka się rozluźnił, podchmielony piwem. Sama sączyłam kieliszek czerwonego wina, który pomógł mi  przezwyciężyć skromność i  dziewicze skrupuły. Mimo to Sebastian osłupiał, kiedy dałam mu do zrozumienia, że pragną zostać uwolniona od glorii czy też zmazy niewinności. W głębi serca liczyłam może, że Sebastian okaże się rycerski i odmówi, poradzi, aby czekała na miłość. Ten jednak, jak niemal każdy mężczyzna, zazwyczaj odbywający proces myślowy w genitaliach, natychmiast zareagował z entuzjazmem. Bez zwłoki poderwał się, aby zabrać mnie do siebie. Zadrżałam. Poczułam, jak w sandałkach zakrzywiają mi się palce u stóp. Po moich delikatnych plecach sunęła lodowata kropla potu.

Ach, o tym, co się stało, opowiem może później. Do dziś na myśl o tym kształtne półkule pupy zaciskają mi się ze wstydu. Muszę znowu pobiec do firmowej toalety, zatroszczyć się o nowego tampaksa i zapewnić pełne bezpieczeństwo podpaską. Niedługo koniec pracy. Jeśli dotrą pomyślnie do domu, zjem tatara, bo czuję, że wykrwawiam się niemal terminalnie i ostatecznie.

poniedziałek, 16 września 2013


kres niewinności



 Kolejny dzień mojej absurdalnej wędrówki od nicości do nicości. Kim byłam sto lat temu? Gdzie będę za sto lat? Myśl o nirwanie – czy uspokoi skołatane serce? Czy też raczej wprawi w przerażenie?

    Dzień ten widzę przez rubinową taflę menstruacyjnej krwi. Od bioder promieniuje paraliżująca gorączka. Dzień, którego rdzeniem, sednem istotą, rzeczą samą w sobie, jest zmienianie tampaksów w firmowej toalecie. W lśniących kafelkach przegląda się moje cierpienie. Czy może być coś bardziej poniżającego? Wysyłam skondensowany intelekt wysoko, wysoko, jak najdalej od krwawiącego urągającą spirytualnemu światu materią ciała. 

To ja, Kora Kora Kora – jeszcze raz ostoję się w menstruacyjnym orkanie. Wytrwam, nie widać po mnie tego hormonalnego tajfunu. „Wszystko, co wielkie, ostanie się w burzy” – jak napisał Platon. A może to tłumaczenie „Państwa” jest błędne?

Ale nie widać po mnie tych osobliwych dni. Staranny, dyskretny makijaż, sztuczny uśmiech na zbyt gorących ustach. Umysł w stanie gotowości, którą niekiedy tłamszą i dławią impulsy kobiecego bólu. Czarne rajstopy i czółenka, elegancki kostium w barwie profesjonalnej szarości. Biała bluzka – jak niewinność, której pozwoliłam odejść. To jak, Kornelia, sprawny robot kapitalizmu, emanująca uległością niewolnica korporacji.

To ja, w czerwcu skończyłam 36 zim, nie lat, niekiedy wydaje mi się, że całe moje życie jest zimą. Mam 175 cm wzrostu, krótkie czarne włosy, fryzurę z niesforną grzywką. Moja biała, niemal blada, karnacja skóry, wprawia mężczyzn w zdumienie. Koleżanki radzą często, abym czerpała przyjemność z kąpieli słonecznych. Ale ja nie potrafię znieść słonecznego blasku. Słoneczne dni są zbyt banalne, jednoznaczne, pełne jaskrawości, która obnaża wszelkie sekrety, odsłania bajeczne tajemnice.

Dlatego wolę w słoneczne dni przebywać pod dachem, jak subtelne księżniczki z haremu faraona, jak delikatne Atenki, strzegące domów swoim mężów. Uwielbiam moją bladość, przypominającą tchnienie śmierci.

Jak przepysznie kontrastuje z czernią moich włosów – kolorem kruczego skrzydła. Ale tylko z fryzurą, którą może zobaczyć każdy. Poniżej długich rzęs na tej proteinowej strukturze, w której zamknięta jest moja osobowość, moja dusza, nie ma prawa pojawić się żaden włos. W miejscu intymnym jestem gładka, jak porcelanowa lalka, jak mała dziewczynka. Na woskowanie, depilację pielęgnacje ciała, poświęcam znaczne kwoty i długie godziny. Czy to hołd złożony mojej kobiecości? Nie, ponieważ ona jest dla mnie tylko brzemieniem. Mojego zdepilowanego łona, wąskich, niemal chłopięcych bioder, prześlicznej clitoris, cudownej jak najkosztowniejszy klejnot, od lat nie widział przecież żaden mężczyzna. Jeśli nieustannie, dokładnie, precyzyjnie i konsekwentnie, likwiduję, unicestwiam i anihiluję najdrobniejsze włoski na swym ciele, to dlatego, że hair kojarzą mi się z materią, prymitywizmem,ewolucją, jaskinią  i zwierzęcością. Wiadomo, że człowiek to niemal naga małpa, Znakomicie opisał to Desmond Morris. 97 procent genów wspólnych z szympansem. Kultura, cywilizacja, język, poezja, całe nasze człowieczeństwo, to zaledwie 3 procent genetycznej różnicy.

I ludzie zachowują się jak szympansy. otaczają mnie gromady zuchwałych małp, stada hałaśliwych, włochatych człekokształtnych. Nieustannie wrze wśród nich bezpardonowa walka. Ludzkie samce toczą bezlitosne boje o miejsce w stadnej hierarchii, skaczą sobie do oczu, aby zdobyć najbardziej nadobne samice i szeroko pojęte banany.

  Tak, mężczyźni, często przypominają małpy, a co bardziej inteligentni – najwyżej brutalne małpoludy. Zazwyczaj pokryci gęstym i szorstkim owłosieniem, chcą jak najczęściej kopulować i przekazywać swoje geny. Podczas aktu seksualnego unoszą na kształt pawianów swe czerwone z podniecenia pośladki.

Niestety, kobiety, moje siostry – czyż one są lepsze? Krążą po supermarketach jak szympansice szukające łupu, skubią darmowe winogrona, z triumfem w oczach podjadają owoce. Gotowe oddać się samcowi, który żwawo zapłodni, zapewni pożywienie potomstwu i przyniesie najbardziej obfitą kiść bananów.

I dlatego depiluję łono, nie okazuję litości włosom na moich kształtnych nogach, jestem stałą klientką salonu woskowania, ponieważ chcę oderwać od stada, od małpowatości, uciec od świata, w którym panuje prawo dżungli. Ze zdepilowanym kwiatem kobiecości czuję się bliższa świetlistej sferze ducha…

Czy poznałam kiedyś smak seksu? czy poczułam na sobie zniewalający ciężar mężczyzny? Czy podczas erotycznego zbliżenia z moich półotwartych ust wyrwały się pół-okrzyki, pół-jęki i namiętne przydechy?  Tak, aczkolwiek były to raczej sygnały udręki, głosy słonego smutku i świadectwa bólu.

Wcześniej doszłam do wniosku, że jako 30-letnia dziewica w rzeczywistością przesyconej erotyką, jestem osobą śmieszną, żałosną, zasługującą na pogardą. Z pełnym rozmysłem, świadomie, zimno, doprowadziłam do aktu mojej defloracji. Przeszłam tę osobliwą, kolczastą granicę, za którą dziewczyna staje się kobietą. Wspomnienie o tym terminalnym wieczorze przepełnia mnie słonym żalem. Ach, gdybym tylko tą nietkniętą panną, virgo intacta, pozostała! Dlaczego, powodowana jakże naganną ciekawością, zstąpiłam do bagna materii, pełnego jadowitych oparów? Czemu pokazałam się całkiem nago męskiemu szympansowi, cuchnącemu ostrym samczym potem??

Ale stało się!!! Nic już tego nie odwróci. Czy warto opłakiwać stracone dziewictwo, my precious virginity? Ach, gdzie są niegdysiejsze śniegi, jak pytał Francois Villon??? Ale o akcie mojej defloracji opowiem później. Teraz bowiem czuję, jak tampaks w moim wnętrzu nasycił się krwią. Muszę znowu natychmiast i żwawo biec do łazienki. Zdaje się, że Anika, dziewczyna, która ze mną pracuje, rozumie co się dzieje. Czy krew menstruacyjna roztacza specyficzny aromat? Czy kobieta intuicyjnie wyczuwa dotkliwie bolesne doznania kobiety, swej siostry w genderze?. Anika patrzy na mnie dziwnie. Z sympatią? Czy może z politowaniem???                .

niedziela, 15 września 2013

wrzesień kobiecość

Mam na imię Kornelia, imię to wprawia mnie w głęboką, pełną psychicznych wstrząsów i kraks zadumę. zadumę. Na świecie żyje, doświadcza trosk, lęków, neuroz, rozkoszy i upadków egzystencji, wiele tysięcy Kornelii, z różnymi wariantami tego imienia. To moje siostry,kocham je, chciałabym dać im wszystko, co dobre i szczęśliwe.  A jednak jestem jedna, niepowtarzalna, samotna w świecie, unikalna w swoim jestestwie. Tak bardzo chciałabym zobaczyć rzeczywistość oczami innych Kornelii, połączyć się z nimi intelektualnie, zaznać ich uczuć, uniesień i zwątpień.

A przecież to niemożliwe. Drugi człowiek to niezgłębiona tajemnica. Jak wygląda rzeczywistość, widziana oczyma innej osoby ludzkiej? Czy w ogóle jakaś istnieje? Czy świat nie jest tylko ułudą, tworzoną przez mój umysł?  Czy nie jest snem tylko, marzeniem, majakiem? Jeśli się obudzę, może wszystko zniknie. Może zniknę także ja, rozwieję się z wiatrem, opadnę w nicość z obłokiem porannej mgły?

Jestem młodą jeszcze kobietą. Każdego dnia dźwigam z trudem, wysiłkiem i mozołem brzemię kobiecości, każdego dnia coraz cięższe, miażdżące, okrutne, brzemię, które niekiedy przyprawia mnie o gorączkę obłędu.

Ach, jak bardzo chciałabym stać się czystym intelektem, eterycznym, wiecznotrwałym, nie podlegającym czasowi. Ale jestem szybko przemijającą istotą z protein i węgla, osobowością, która istnieje na skutek burzy sygnałów elektrycznych, hormonów, neurotransmiterów w mózgu. Kobiety są bardziej fizjologiczne, niż mężczyźni, bardziej bezbronne wobec czasu.
Zdefiniowane przez macicę, jajniki, jajeczka wypływające z regularnością zegara, bez miłosierdzia odmierzającego czas….
Ach, jaka kaskada przepełnionych bólem i upokorzeniem wrażeń zatapia mnie, gdy nadchodzi czas okresu. Leżę wtedy obnażona na łóżku, obok na stoliku lecznicy wywar z ziół, który nie przyniesie ukojenia. Cierpienie chwyta mnie w swoje kolczaste ramiona, podbrzusze płonie żarem, pulsuje jak kula gorąca, neurony nieustannie ślą do skołatanego mózgu miriady komunikatów o cierpieniu. Z rozpalonego czoła płyną słone strumienie, kropelki potu perlą się na białych zboczach piersi. Oddycham szybko, biust nasycony udręką faluje pełen bezradności. Czuję, jak w moim wnętrzu tampax wypełnia się krwią. Mam drżące nogi, uginają się pode mną, kiedy próbuję wstać do łazienki, przytrzymuję się mebli, próbuję wspierać o ściany, nagle osuwam się na dywan, naga, odsłonięta, muzyka relaksacyjna z płyty otula mnie jak całun, na jedwabistej, bladej skórze wewnętrznej części uda pojawia się strużka krwi, jak zwiastun nieuchronnego przemijania i rozkładu.
Siedem dni miesiączkowych udręk, tortur okresu, upokorzeń zmienianych tampaksów jest zniewagą dla mojego intelektu, śmiertelną obrazą godności osoby ludzkiej, obelgą dla rozumu, jakże wysoką, płaconą co miesiąc ceną za to przerażające istnienie….
A jutro będę przecież musiała, przepełniona paracetamolem, abominacją i wstrętem, wstać rano z tego bolesnego łoża, ubrać się, uczesać, nałożyć makijaż i podążyć do ludzkiego trudu – do pracy…
Czy doda mi otuchy myśl o innych Korneliach, moich siostrach, którym taka sama przypadłość wprawia w chaos emocje, miesza rozum, osłabia percepcję i kolana?
Nie, nie chciałabym być mężczyzną!!!  Nie chcę być ani mężczyzną ani kobietą, istotą zdefiniowaną płcią, zmuszoną do określonych zachowań przez gender i cykl miesięczny, absurdalny układ pokarmowy i interakcję ustrojowych płynów. Jestem Kornelia! Wolna! Intelektualnie wieczna! Równa bezcielesnym aniołom!!!!