Jestem więźniarką bólu głowy, tak palącego, jakby korona cierniowa oplotła moją skroń. Jednego dnia menstruacyjna gehenna, drugiego – jesienne odwiedziny migrenopodobnego cierpienia. Skafander z materii, w którym tkwi moje jestestwo, daleki jest od doskonałości. Nadejdzie czas, gdy wyrwę się z tego zamknięcia i uniosę jak świetlista iskra ku wysokim sferom nieba.
Przedtem jednak wezmę tabletkę i napiszę kilka słów.
**
Katherine Mansfield jest niezawodna na polu budzącego współczucie cierpiętnictwa. 8 stycznia 1920 roku zwierzyła się dziennikowi:
****
„Dzień spędzony w piekle. Nie mogę absolutnie nic robić. Piłam wódkę. Postanowiłam nie płakać, ale pomimo to płakałam. … Mdło mi, słabo i zimno.”
**
Ja nie piję wódki i nie płaczę. Czy mam powód do dumy?
**
Dotrzymuję obietnicy – przynajmniej w pewnym zakresie.
***
Gdy tylko nacisnęłam dzwonek, bezdźwięcznie otworzyły się drzwi. Deflorator Sebastian bez wątpienia już czekał w pogotowiu. Wkroczyłam nawilżona starannie i zapobiegliwie. Ku swojemu żalowi nie mogłam umieścić nawilżacza na odpowiedniej głębokości, aby nie rozerwać hymenu. Niestety, chwile tego ostatniego były już policzone.
W jakimś zakątku duszy miałam nadzieję, że mój krzepki młodzieniec pojmie absurdalność sytuacji. Weźmie mnie za rękę, posadzi przy przy stole, poczęstuje gorącą herbatą i z braterską czułością powie, że defloracja dokonana przez obcego jest czymś niemoralnym, niemądrym, nagannym i niewskazanym. Powinnam raczej oddać się pierwszy raz temu, którego obdarzę miłością. Potem wypijemy herbatę, rozmawiając o jesiennych radościach i smutkach. Wypijemy herbatę, może pogramy w szachy. Potem nietknięta i szczęśliwa z ocalonej niewinności wrócę do bezpiecznego domu.
Ta przesłodka nadzieja rozwiała się jak dym w wichurze.
Wysoki, kipiący animalną energią deflorator nawet nie zaczął rozmowy. Od razu chwycił mnie w objęcia, mocno przycisnął swoje wilgotne wargi do moich ust. Zacisnęłam je, skutecznie udaremniając inwazję natarczywego języka. Zadrżałam od stóp do głów. Czułam się, jakbym dotykała kanalizacyjnego szczura.
Moje serce zaczęło bić gwałtownie jak u zaszczutego królika, zaczęłam szybko oddychać. Zimny pot perlił się na moim czole, blada skóra pokryła wilgocią. Strużki potu spłynęły po plecach między napięte półkule pośladków. Przemknęło mi przez umysł, że z pewnością mam mokrą dolną część bielizny. Nie zapominałam przy tym, że mam białe rajstopki obficie „upiększone” nawilżaczem.
Mimo przejmującego nie podjęłam próby ucieczki, porzuciłam niewczesny opór. To przecież ja zainicjowałam ten surrealistyczny stan rzeczy i nie zamierzałam splamić się tchórzostwem. Dziewictwo nie było dla mnie kulą u nogi, jak dla bohaterki „Szklanego klosza” Sylvii Plath. W tej chwili, gdy pełen samczej ekscytacji deflorator wepchnął mnie do pokoju, z druzgoczącą mocą uświadomiłam sobie, że hymen jest dla mnie nie tylko delikatną błonką, kłopotliwym nieco anatomicznym detalem, lecz ulotnym, uświęconym stanem dziewczęcej czystości, który powinien nawet za najwyższą cenę zostać zachowany.
Nie uczyniłam jednak nic, aby zmienić bieg prowadzących do nieuchronnej katastrofy wydarzeń. Byłam Kornelią z posępną odwagą gotową poddać się najbardziej dotkliwej karze za swą podłość, miałkość, kompletny i absolutny brak uczuć, perfekcyjną niezdolność do empatii, przyjaźni, miłości, za lodowatą obojętność mroźnego wydma, jakiej daremnie szukać wśród śmiertelnych.
Listopadowy wieczór miał stać się świadkiem upodlenia, zdeptania i upadku niedostępnej Królowej Śniegu.
**
Już nie mogę dłużej. Ale historia zostanie opowiedziana do końca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz