sobota, 28 września 2013

Ćwiczę się w umieraniu II

Spacerowałam po jesiennym parku. Miałam na sobie czarne nowe rajstopy, śliczne czarne botki, czarny płaszczyk i czapeczkę w tym samym kolorze. Czarne rajstopy sympatycznie otulały moją bladą skórę. Co chwila zza chmur przedzierało się słońce. Ale byłam bezpieczna. Mam dobry okulary fotochromatyczne, które po dotknięciu promieni słonecznych natychmiast się zaciemniają.



Patrzyłam na drzewa – niektóre już ozłocił wrzesień – inne stały jeszcze w zieleni, leczy była to zieleń ciemniejąca już i sucha, gotowa do umierania. Z niektórych gałęzi opadały liście, jak strącone przez los marzenia.



Przypomniałam sobie słowa Haliny Poświatowskiej:



„„Drzewa umierają inaczej niż ludzie. Drzewa wyglądają tak, jak gdyby cieszyły się własną śmiercią. Wprawdzie potem będzie wiosna i one odkwitną znowu, ale ty wiesz, że nigdy nie można mieć pewności. No i skąd mogą o tym wiedzieć drzewa? Dla nich na pewno każda jesień jest ostatnia…”





Oczywiście widziałam rzeczywistość jak przez taflę wody zamkniętą w szybach akwarium. Jako nierealną, niepoznawalną, tajemniczą. Przez akwarium nie przenikają uczucia.



Ale nie miałam zawrotów głowy, kłopotów z utrzymaniem równowagi i tego uczucia unoszenia się w powietrzu. Kiedy skończyłam 25 lat, przebadano mnie tomografem. Dokonano też punkcji. Obawiałam się, że mam guza mózgu, ale nic nie wykryto. Może mój cichy obłęd i zanik empatii to wynik zaburzeń w chemii mózgu, blokad i błędnych drogowskazów na szlakach neuronów.



W parku szła młoda dziewczyna z pieskiem – była w niebieskich dżinsach, tak mocno pociętych, że spostrzegłam rozległe fragmenty nóg. Zastanawiałam się, jakie ma stopki, starannie ukryte jak przedziwne sekrety w bucikach i skarpetkach.



Wieczorem spokojna, sama  w mieszkaniu. Virginia Woolf pisała, że kobieta jest tylko wtedy wyzwolona, jeśli ma własny pokój. Pokój to symbol własnej przestrzeni do działania i tworzenia. Ja mam własne mieszkanie składające się z jednego pokoju, kuchni i łazienki. To królestwo Kornelii, kupione na kredyt we frankach.

Zamówiłam potężne antywłamaniowe drzwi, stalowe, z łańcuchem, nikt nich nie sforsuje.

Na oknach żaluzje tak gęste, że mogę w każdej chwili zmienić nasycony słońcem dzień w środek grudniowej nocy. Zaczekałam jeszcze, aż zajdzie słońce. Zmęczona nieco pracą, ale rada z bezbólowego dnia, wzięłam długą kąpiel. Po moich okrągłych, prześlicznych kolanach, które wznosiły się z odmętów piany jak czarodziejskie wyspy, spływała kropla po kropli.



Potem skok w pidżamkę i do łóżeczka. Dziś również zamierzałam  ćwiczyć się w umieraniu. Pidżama zakrywa całe ciało, ale nałożyłam też skarpety, aby impulsy odbierane przez gołe stopy nie odbierały mi koncentracji.



Przygotowałam się bardzo starannie – muzyka relaksacyjna – morskie fale. Wprawiłam się w odpowiedni nastrój. Przeczytałam fragment Dzienników K.M.

W 1920 (bez dokładnej daty) autorka „In the German Pension” napisała: …zobaczyłam tęczę. Pociemniała, przejrzała się w morzu, zbladła i znikła. Drobny, przyjemny deszczyk padał po tamtej stronie świata – słaby – słabiutki. Czułam, że życie nie jest niczym więcej”.             

 

Potem przywołałam w myślach krótkie wiersze japońskich poetów o śmierci:



SAIKAKU (1660-1730)

Pożyczę sobie promyk księżyca

na tę podróż

tysiąca mil



SHUSKIKI (1668-1725)

Budzę się i widzę

kolorowy irys

z mego snu





Przemądry Platon nawoływał do ćwiczeń intelektualno-duchowych, mających przygotować człowieka do śmierci. Nauczał, że uprawianie filozofii to tylko troska o to, „aby umrzeć i nie żyć”. Śmierć bowiem jest wyzwoleniem duszy z okowów ciała, śmierć pozwoli nam wreszcie zobaczyć idealne powszechniki i wszelkie rzeczy takimi, jakie naprawdę są. Według Tołstoja, śmierć jest przebudzeniem, które zniszczy egoizm i unicestwi automistyfikację. Ale czy zniszczy także mój bezgraniczny egoizm i przypominający chorobę solipsyzm? Chciałabym, aby tak było. Właściwie już nie chcę żyć.



Moje ćwiczenia w umieraniu są skromniejsze, niż trudy, które w tej materii podjęli filozofowie. Szkolę się tylko w spokojnym, bezbolesnym gaszeniu strumienia świadomości, z jednoczesną absolutną pewnością, że więcej jej nie odzyskam. Nie zobaczę blasku jutrzni, nie umyję więcej zębów i nie usiądę w toalecie, czekając, aż opróżni się pęcherz nabrzmiały zgromadzonym w nocy płynem.



Wyłączyłam światło i muzykę, zagrzebana pod kołdrą, zaczęłam zawężać potok myśli, umiejętnie i stopniowo. Wyobraziłam sobie, jak unoszę się w zielonej wodzie morza, widzę biały piasek plaży i pas niskiego lasu – sosen, których gałęzie fantastycznie poskręcał wiatr. Taki krajobraz, jak na Helu, między miastem Hel a Jastarnią, tylko bardziej bajeczny i nieziemski. Seledynowa woda kołysała mnie do snu, pod chmurą przemknęła mewa, łagodnie szumiały fale. Coraz ciszej i ciszej… I nagle światła zgasły.

Mimo tak wyrafinowanej metody obudziłam się jednak w sobotni poranek i musiałam podążyć do łazienki… 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz