Wieczorem rozważałam w sercu słowa Sørena Kierkegaarda: „Posłuchaj krzyku noworodka w chwili narodzin, przyjrzyj się zmaganiom ze śmiercią w ostatniej godzinie – a potem zdecyduj: czy można oczekiwać, że może być przyjemnością coś, co się w taki sposób zaczyna i kończy.”
Tak, posępny duński filozof się nie myli! Jakich przyjemności, uniesień czy rozkoszy może doznać iskierka boskości, eteryczna psyche zakuta w proteinowe kajdany?? Więźniarka wrażliwego na ból białkowego kokonu, którym często wstrząsa gorączka, dręczą go choroby, z którego przez tydzień w miesiącu wylewa się krew, zaś guz nowotworowy może zagnieździć się w szarych zwojach mózgu, wzniecić paroksyzmy nieustannego bólu, unicestwić nerki, podziurawić jelita lub rozerwać macicę.
W styczniu noce są wciąż bosko długie. Czuję się, oczywiście w rubieżach swoich możliwości, wcale dobrze Nie tęsknię za wiosną, lękam się raczej jej nadejścia. Wędruję jak we śnie, opadam na dno jeziora pustki, obojętności i bezsensu. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że pętla lęku, psychicznych napięć, nieustannego znużenia zaciska się coraz bardziej. Nie wykluczam, że sprawa dozna ostatecznego rozwiązania już za kilka miesięcy – i to bez mojego aktywnego udziału.
Wspominam mój świąteczny urlop, spokojny, udany. Bałtyckie plaże głaskał i pieścił ciepły wiatr. Nie mogłabym zamarznąć, nawet gdybym podjęła taką próbę. Przez 12-14 godzin znajdowałam azyl w krainie snu, długo oddawałam się pielęgnacji ciała. Nie zapominałam o lekturze. Trzy, cztery godziny dziennie urządzałam spacery nad morzem, najczęściej już po zmroku, gdy zapalały się światła okrętów, zaś na gładkim lustrze Bałtyku igrał blask księżyca, portowych lamp i latarni morskich.
Piłam w tawernach grzane wino, lecz pustka i obłęd nie wypuściły mnie swe swego uścisku. Otulona szczelnym płaszczem absurdu postanowiłam urządzić seans masturbacji. I to w samą Wigilię!
Tak, jako manichejskiej Doskonałej nie wolno mi oddawać się zmysłowym radościom, ale szczerze mówiąc, katarzy dawno wyginęli i jaka tam ze mnie Perfecta! Nawet nie jestem wegetarianką, bowiem na samej roślinnej diecie po kilku menstruacjach zniszczyłaby mnie anemia. Zresztą żeńskim Doskonałym zakazane były tylko erotyczne kontakty z mężczyznami. O masturbacji milczą historyczne źródła. Niektórzy katarzy podobno nauczali: „Poniżej pępka nie ma grzechu”.
Najważniejszym wszakże stał się argument, że ta osobliwa interakcja nie ma na celu osiągnięcia zmysłowej ekstazy – nigdy nie stała się ona moim udziałem. Erotyczne stymulacje na mnie nie działają. Niezależnie od okoliczności czuję się wtedy jak kłoda mocno już spróchniałego drewna.
Seans onanizmu w same radosne święta Bożego Narodzenia miał stać się manifestacją tkwiącej we mnie nicości, sposobem upokorzenia, metodą upodlenia i wymierzenia sobie kary.
W samą Wigilię jeszcze się w powstrzymałam. Ale w pierwszy dzień Świąt uległam – równie śmieszny jak żałosny akt autoerotyzmu zakończył abstynencję seksualną trwająca prawie siedem lat!!
Po nadmorskim spacerze wzięłam długi prysznic. Nad miastem zapadła już grudniowa noc, rozświetlana przez blask choinek.
Wypiłam wielkimi łykami resztki czerwonego wina Primitivo prosto z butelki.
Nałożyłam piżamkę, włączyłam radio RMF FM i wsunęłam się pod kołdrę. Przez kilka minut kontemplowałam surrealistyczną rzeczywistość, przygotowując się mentalnie do aktu. Nie zamierzałam pobudzać clitoris – byłoby to zbyt proste i łagodne. Postanowiłam posłużyć się wspomnianą butelką. Po kilku minutach wahaniach zrzuciłam z siebie kołdrę, zdjęłam spodnie od pidżamy. Sięgnęłam po butelkę, pocałowałam ulegle szyjkę – zimnego, szklanego kochanka. Potem obficie potraktowałam szkło nawilżaczem. Z niechęcią i ociąganiem rozchyliłam nogi, modelowe, pokryte bladością, jak utoczone z najszlachetniejszego marmuru. Światło zostawiłam włączone – chciałam czy też raczej zmuszona byłam przez swego wewnętrznego kata widzie wszystko.
Za pomocą nawilżacza przygotowałam do aktu subtelne płatki mojej dziewczęcości. Nie trzeba dodawać, że okazałam w najbardziej intymnym miejscu sucha jak piaski Atakamy.
Zadrżałam z lęku i wstydu, mimo to sięgnęłam po butelkę i dotknęłam końcem szyjki delikatnych płatków, osłaniających sekretne wejście. Okazały się zaciśnięte i niechętne, mimo nawilżającego żelu. Odłożyłam butelkę, rozchyliłam je ponownie – sięgnęłam po moje narzędzie rozkoszy czy też raczej tortur. Zimne szkło sprawiło, że przeniknął mnie strumień budzących najwyższą abominację dreszczy.
Mimo to stałam się swoim własnym oprawcą. Przypomniałam sobie wiersz Anne Sexton; „The Ballad of Lonely Masturbator”:
The end of the affair is always death.
She’s my workshop. Slippery eye,
out of the tribe of myself my breath
finds you gone. I horrify
those who stand by. I am fed.
At night, alone, I marry the bed.
Finger to finger, now she’s mine.
She’s not too far. She’s my encounter.
I beat her like a bell. I recline
in the bower where you used to mount her.
You borrowed me on the flowered spread.
At night, alone, I marry the bed.
Zebrałam siły, przepędziłam napominającego mnie surowo anioła wstydu, zacisnęłam wargi i włożyłam w siebie szyjkę od butelki.
Od dawna nie jestem nietknięta, co przepełnia mnie bezbrzeżnym smutkiem. Moje niegdysiejsze pławienie się i taplanie w erotycznym bagnie sprawiły, że w przesmyku dziewczęcości z pewnością nie jestem wąska. Ale długi czas celibatu nie pozostał bez następstw. Wejście okazało się niezwykle ciasne. Przeszyło mnie ostrze szklanego bólu, i to mimo umiejętnego zastosowania żelu nawilżającego. Wydałam z siebie ciche westchnienie protestu i rezygnacji. Przez umysł jak meteor przemknęła mi myśl, że zamiast urządzać masturbacyjny teatr powinnam przeciąć sobie tętnicę udową.
Ale zaczęłam tylko wykonywać określone ruchy – wsuwałam i wysuwałam szklany instrument udręki raz za razem, raz za razem…
Wtedy z radia popłynęły dźwięki majestatycznej kolędy:
Wśród nocnej ciszy głos się rozchodzi…
Uświadomiłam sobie z masochistyczną satysfakcją, że w swoim jak najbardziej nagannym i godnym najwyższego ubolewania upadku osiągnęłam kolejne dno. Oto w pierwszy dzień Świąt, gdy ludzie biesiadują przy światłach choinki w radosnym towarzystwie swoich bliskich i cieszą się prezentami, Kornelia leży samotna, rozciągnięta na łóżku w pokoju pustego zimowego hotelu i wbija w siebie butelkę, czując tylko wstyd, ból upodlenie i ani śladu rozkoszy…
Kontynuując tę dehumanizującą czynność powtarzałam sobie kolejne strofy wiersza Anne Sexton:
Take for instance this night, my love,
that every single couple puts together
with a joint overturning, beneath, above,
the abundant two on sponge and feather,
kneeling and pushing, head to head.
At night alone, I marry the bed.
I break out of my body this way,
an annoying miracle. Could I
put the dream market on display?
I am spread out. I crucify.
My little plum is what you said.
At night, alone, I marry the bed.
Then my black-eyed rival came.
The lady of water, rising on the beach,
a piano at her fingertips, shame
on her lips and a flute’s speech.
And I was the knock-kneed broom instead.
At night, alone, I marry the bed.
She took you the way a woman takes
a bargain dress off the rack
and I broke the way a stone breaks.
I give back your books and fishing tack.
Today’s paper says that you are wed.
At night, alone, I marry the bed.
The boys and girls are one tonight.
They unbutton blouses. They unzip flies.
They take off shoes. They turn off the light.
The glimmering creatures are full of lies.
They are eating each other. They are overfed.
At night, alone, I marry the bed.
Ból złagodniał i odszedł, ale nie zastąpił go nawet marny cień ekstazy.
Po mniej więcej 15 minutach omdlały mi ramiona. Perwersyjny akt dobiegł końca, lecz dopełniłam miarę upokorzenia, leżąc z włożoną w siebie butelką po winie Primitivo jeszcze prawie dwie godziny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz