Pieśń uschniętego drzewa pomarańczy
Dla Carmen Morales
Federico García Lorca
Drwalu.
Cień mój zetnij.
Jak mam żyć bez pomarańcz?
Uwolnij mnie z tej męki.
Czemu tutaj żyć muszę?
Dzień mnie obraca w zwierciadłach,
a noc mnie naśladuje
we wszystkich swoich gwiazdach.
Chcę żyć, nie widząc siebie.
Niech w mych snach pajęczyny
i mrówki będą liśćmi
i ptakami moimi.
Drwalu.
Cień mój zetnij.
Jak mam żyć bez pomarańcz?
Uwolnij mnie z tej męki.
Przełożyła Irena Kuran-Bogucka
Komentarz Kornelii: Wiersz wspaniały, absolutnie depresyjny, przesycony beznadziejnością, perfekcyjna alegoria mojego pozbawionego sensu, uczuć, powodów, radości, bytu.
Czemu tutaj żyć muszę?
Dzień mnie obraca w zwierciadłach
w lustrach, w których widzę swą bezbrzeżną żałosność.
Uschłe drzewo bez pomarańczy – dla niektórych symbol rozpaczy kobiety bezpłodnej. Rozumiem, że dla licznych bezdzietnych niewiast to tragedia, co sądzę o mechanizmie i urokach prokreacji, rozsądnie przemilczę.
Dla mnie ten wiersz jest właśnie obrazem ostrej depresji, egzystencji jałowej, gorzkiej, daremnej, przedstawienie martwoty, śmierci za życia. Nawet nie śnię o pomarańczach czy liściach.
Drzewo wzywa drwala, ja tez nie mam odwagi sama się zabić, z powodów, które już wyłuszczałam. Nie będę spieszyć się przed trybunał, który i tak mnie nie minie.
Przypominam sobie kazanie pewnego pryncypialnego księdza podczas rekolekcji wielkopostnych: „Tam od razu ściągną ci portki, tam nikt nie będzie rozmawiał”.
Ale tęsknię za drwalem. Nie mam nawet zgromadzonych zapasów tabletek, musiałabym chodzić do lekarza, a nie chce mi się. Właściwie pigułki szczęścia czekają w aptece, ale nie wiem czy wystarczy, ponadto wiele jest już przeterminowanych, mogą nie zadziałać.
Żywię nadzieję, że gdy moją twarz oplotą już głębokie zmarszczki, dostępna będzie eutanazja bez recepty, tak dziś jak tabletka „dzień po”.
Zastanawiam się, czy gdybym pokazała w Belgii ten blog na dowód, że cierpię udręki psychiczne bez widoków na wyleczenie, to by mnie uśpili.
Ale wiersz cudny.
Przejeżdżam dziś do mamusi i tatusia, wypiję wino, prześpię w ciszy weekend. Cóż mogę uczynić więcej? Pójdę i jeszcze trochę wezmę kilka oddechów.
Przypomina mi się smętna refleksja Emila Corana. „Wałęsam się wśród dni jak dziwka w świecie bez trotuarów”. W dzisiejszym świecie filozof ciemności nie miałby racji: Nowoczesna córa Koryntu nie potrzebuje trotuarów, internet wystarczy. Mogłabym opowiedzieć o tym niejedną bajkę. Ale myśl znakomita, tak do mnie pasująca, jakbym sama ją napisała. Kora, dziwka w świecie bez trotuarów…
piątek, 30 stycznia 2015
czwartek, 29 stycznia 2015
Pustkowia wiatrem smagane
Człowiek śniegu
Wallace Stevens
Trzeba mieć umysł zimy
By dostrzegać mróz i gałęzie
Sosen, oskorupiałe śniegiem;
I cierpieć długie chłody
By widzieć zjeżone od lodu jałowce
a w oddali szorstkie świerki w lśnieniu
Styczniowego słońca; i by głos wichru
nie przywodził na myśl niedoli
W szeleście paru liści
Będący głosem tej ziemi
Tym samym wiatrem smaganej
Przez te same pustkowia
Na których stoisz w śniegu, wsłuchany
I sam będąc niczym, to nic spostrzegasz
którego nie ma i to, które jest.
Przełożył Grzegorz Musiał
Komentarz Kornelii: Zadziwiający wiersz wspaniałego poety z Connecticut, niekiedy tłumaczony jako „Bałwan” (The Snow Man). Niektórzy interpretują w ten sposób, że bałwan ogląda zimowy krajobraz swoimi martwymi oczami z węgla.
Dla mnie utwór z pewnością posępny – mróz, śniegowa skorupa to symbole zamarzniętego serca, atrofii uczuć, śmierci, wiecznej zimy. Wicher bólu smaga pustkę panującą w umyśle. Nawet kilka ocalałych liści szeleści, zapowiadając niedolę.
Bohater przypomina mnie, spacerującą po lesie – wczoraj sobie pochodziłam. Na szczęście śniegu teraz prawie nie ma . Śnieg to biel, jasność, blask, zapowiedź oczyszczenia, zbawienia („ponad śnieg bielszym się stanę”) Śnieg, słońce, przyciągają ludzi. Ale mój styczniowy las jest wilgotny i ciemny. Wędruję, otoczona nicością i sama nią jestem. Coś chodzi po ścieżkach, widzi zarośla, słucha wiatru, spogląda na sosny i świerki. Ale to coś nie ma imienia, to od dawna już nie ja, to tylko obdarzona oczami nicość.
Wallace Stevens
Trzeba mieć umysł zimy
By dostrzegać mróz i gałęzie
Sosen, oskorupiałe śniegiem;
I cierpieć długie chłody
By widzieć zjeżone od lodu jałowce
a w oddali szorstkie świerki w lśnieniu
Styczniowego słońca; i by głos wichru
nie przywodził na myśl niedoli
W szeleście paru liści
Będący głosem tej ziemi
Tym samym wiatrem smaganej
Przez te same pustkowia
Na których stoisz w śniegu, wsłuchany
I sam będąc niczym, to nic spostrzegasz
którego nie ma i to, które jest.
Przełożył Grzegorz Musiał
Komentarz Kornelii: Zadziwiający wiersz wspaniałego poety z Connecticut, niekiedy tłumaczony jako „Bałwan” (The Snow Man). Niektórzy interpretują w ten sposób, że bałwan ogląda zimowy krajobraz swoimi martwymi oczami z węgla.
Dla mnie utwór z pewnością posępny – mróz, śniegowa skorupa to symbole zamarzniętego serca, atrofii uczuć, śmierci, wiecznej zimy. Wicher bólu smaga pustkę panującą w umyśle. Nawet kilka ocalałych liści szeleści, zapowiadając niedolę.
Bohater przypomina mnie, spacerującą po lesie – wczoraj sobie pochodziłam. Na szczęście śniegu teraz prawie nie ma . Śnieg to biel, jasność, blask, zapowiedź oczyszczenia, zbawienia („ponad śnieg bielszym się stanę”) Śnieg, słońce, przyciągają ludzi. Ale mój styczniowy las jest wilgotny i ciemny. Wędruję, otoczona nicością i sama nią jestem. Coś chodzi po ścieżkach, widzi zarośla, słucha wiatru, spogląda na sosny i świerki. Ale to coś nie ma imienia, to od dawna już nie ja, to tylko obdarzona oczami nicość.
sobota, 24 stycznia 2015
Wszędzie głęboka ciemność
We mgle
Hermann Hesse
We mgle się wszystko nurza,
samotność domów i bram.
Drzewo nie widzi wzgórza,
każdy jest sam.
Pełen przyjaciół był świat,
światło sprzyjało życiu.
Teraz, gdy spada mgła,
wszystko zanika w ukryciu.
Zaprawdę nie wie nic,
kto nie przebywał w mrokach,
kto ócz nie widzi i lic —
powszędy ciemność głęboka.
Dziwnie we mgle wędrować,
życie kołacze u bram.
Człowiek przed ludźmi się chowa,
każdy jest sam.
Przełożył Jan Koprowski
Hermann Hesse
We mgle się wszystko nurza,
samotność domów i bram.
Drzewo nie widzi wzgórza,
każdy jest sam.
Pełen przyjaciół był świat,
światło sprzyjało życiu.
Teraz, gdy spada mgła,
wszystko zanika w ukryciu.
Zaprawdę nie wie nic,
kto nie przebywał w mrokach,
kto ócz nie widzi i lic —
powszędy ciemność głęboka.
Dziwnie we mgle wędrować,
życie kołacze u bram.
Człowiek przed ludźmi się chowa,
każdy jest sam.
Przełożył Jan Koprowski
czwartek, 22 stycznia 2015
Cień bardziej realny niż ciało
Po czyjejś śmierci
Tomas Tranströmer
Dawno temu był szok,
który zostawił po sobie długi, migoczący blado ogon komety.
Otacza nas. Zamazuje obraz telewizyjny.
Osadza się jak zimne krople na kablach elektrycznych.
Nadal można sunąć na nartach w zimowym słońcu
między zagajnikami, gdzie jeszcze wiszą zeszłoroczne liście
niczym wydarte strony starej książki telefonicznej -
nazwiska abonentów strawione przez mróz.
Nadal wspaniale jest czuć, jak bije serce.
Lecz często cień zdaje się bardziej realny niż ciało.
Samuraj wygląda niepozornie
przy swojej zbroi z czarnych smoczych łusek
Przełożyła Magdalena Wasilewska-Chmura
Komentarz Kornelii: Wiersz skandynawskiego poety bez wątpienia pełen goryczy. Po odejściu bliskiej osoby pozostają szok, pustka i groza. Życie toczy się dalej, można nadal się nim cieszyć, bawić się, wypoczywać, ale pamięć o zmarłej osobie pozostaje zapisana w przedmiotach, myślach, krajobrazach. Nad ludzką egzystencją unosi się cień żałoby. Czarna zbroja samuraja oznacza bezgraniczne brzemię smutku.
Z pewnością często tak jest, jak pisze twórca, ale tylko w miesiącach najbliższych śmierci. Pamięć o tych, którzy odeszli, zaciera się szybko. Odchodzą w mrok, zapominamy o nich. Już ich nie pamiętam. Może naprawdę nigdy ich nie było, może życie jest tylko jedną wielką halucynacją a inni kruchymi wytworami mojego umysłu? Nie ma nikogo, poza mną – reszta to majak, ułuda, iluzja.
Tomas Tranströmer
Dawno temu był szok,
który zostawił po sobie długi, migoczący blado ogon komety.
Otacza nas. Zamazuje obraz telewizyjny.
Osadza się jak zimne krople na kablach elektrycznych.
Nadal można sunąć na nartach w zimowym słońcu
między zagajnikami, gdzie jeszcze wiszą zeszłoroczne liście
niczym wydarte strony starej książki telefonicznej -
nazwiska abonentów strawione przez mróz.
Nadal wspaniale jest czuć, jak bije serce.
Lecz często cień zdaje się bardziej realny niż ciało.
Samuraj wygląda niepozornie
przy swojej zbroi z czarnych smoczych łusek
Przełożyła Magdalena Wasilewska-Chmura
Komentarz Kornelii: Wiersz skandynawskiego poety bez wątpienia pełen goryczy. Po odejściu bliskiej osoby pozostają szok, pustka i groza. Życie toczy się dalej, można nadal się nim cieszyć, bawić się, wypoczywać, ale pamięć o zmarłej osobie pozostaje zapisana w przedmiotach, myślach, krajobrazach. Nad ludzką egzystencją unosi się cień żałoby. Czarna zbroja samuraja oznacza bezgraniczne brzemię smutku.
Z pewnością często tak jest, jak pisze twórca, ale tylko w miesiącach najbliższych śmierci. Pamięć o tych, którzy odeszli, zaciera się szybko. Odchodzą w mrok, zapominamy o nich. Już ich nie pamiętam. Może naprawdę nigdy ich nie było, może życie jest tylko jedną wielką halucynacją a inni kruchymi wytworami mojego umysłu? Nie ma nikogo, poza mną – reszta to majak, ułuda, iluzja.
wtorek, 20 stycznia 2015
Stela oblana łzami
Grób Baukidy
Erinna
Baukidy, narzeczonej to grób. Mijając stelę,
Oblaną tyloma łzami, bogu podziemia mów:
„Zawistny jesteś, Hadesie!”. Pięknie wyryte litery
Najokrutniejszy Baukidy opowiedzą ci zgon:
Jak tą samą pochodnią, w której blasku chwałę Hymenaja
Śpiewano, teść podpalił żałobny dziewczyny stos
I jak ty sam, Hymenaju, radosną pieśń zaślubin
Przemieniłeś tak nagle w głuchy lamentu jęk.
****
Rzecze Baukida
Stelo, Syreny moje i ty, smutna urno, która
Zawarłaś w sobie dobytek Hadesa, popiołu garść,
Pozdrawiajcie ludzi przechodzących obok mogiły,
czy z mojego są miasta, czy idą z innych stron,
I mówcie, że narzeczoną pogrzebano mnie tu i że ojciec
Nazywał mnie Baukidą, a z Telos był mój ród.
Niech oni wiedzą. I mówcie, że mi przyjaciółka,
Erinna, na mogile wyryła napis ten.
Przełożył Zygmunt Kubiak
Erinna
Baukidy, narzeczonej to grób. Mijając stelę,
Oblaną tyloma łzami, bogu podziemia mów:
„Zawistny jesteś, Hadesie!”. Pięknie wyryte litery
Najokrutniejszy Baukidy opowiedzą ci zgon:
Jak tą samą pochodnią, w której blasku chwałę Hymenaja
Śpiewano, teść podpalił żałobny dziewczyny stos
I jak ty sam, Hymenaju, radosną pieśń zaślubin
Przemieniłeś tak nagle w głuchy lamentu jęk.
****
Rzecze Baukida
Stelo, Syreny moje i ty, smutna urno, która
Zawarłaś w sobie dobytek Hadesa, popiołu garść,
Pozdrawiajcie ludzi przechodzących obok mogiły,
czy z mojego są miasta, czy idą z innych stron,
I mówcie, że narzeczoną pogrzebano mnie tu i że ojciec
Nazywał mnie Baukidą, a z Telos był mój ród.
Niech oni wiedzą. I mówcie, że mi przyjaciółka,
Erinna, na mogile wyryła napis ten.
Przełożył Zygmunt Kubiak
sobota, 17 stycznia 2015
Kora w piekle według Sartre’a
Byłam w teatrze na jednoaktowej sztuce „Bez wyjścia”, którą napisał w 1944 roku guru egzystencjalizmu, noblista Jean-Paul Sartre. Wcześniej literat znad Sekwany uchodził za bożyszcze, obecnie jego sława zbladła – w małej przecież teatralnej sali nie wszystkie miejsca były zajęte. Na widowni przeważali młodzi ludzie, co być może świadczy, że francuski twórca nie zostanie jednak zapomniany. Ja właściwie też hołduję jego wizji, zgodnie z którą jednostka wrzucona w obcy jej i nieprzyjazny świat, bez pomocy Boga i bliźnich, próbuje z nim bezskutecznie walczyć albo też męczy się w swej bezradnej bierności. Alternatywnym modelem Wszechświata jest manichejsko-katarski. Materialna rzeczywistość jest dziełem Złego Demiurga. jestem upadłym aniołem, uwięzionym w ohydnej materii, nie mam z nią nic wspólnego i dlatego tak się niedobrze tu czuję. Ale ostatnio czytam pisma egzystencjalne, lekturę biblioteki manichejskiej mam za sobą. I nie wiem…
Przyszłam do teatru bezpośrednio po pracy, zbyt zmęczona i zestresowana, żeby się mocno bać (lękałam się, że nie zdążę i przepadnie mi bilet, potencjał strachu się wyczerpał). Dzięki swej zaradności i odwadze, z których to walorów jestem znana, znalazłem inną, obszerną, czysto damską toaletę, z której można korzystać przed wejściem na schody. Toaleta totalnie odnowiona, elegancka porcelana, posiedziałam z przyjemnością i nawet się nie obsikałam, jako, że w tych komfortowych warunkach mogłam procedować spokojnie. Oglądałam sama, układ seksualno-teatralny z dominującą panią Kokainą nie doszedł do skutku. Byłam nawet gotowa się zaangażować, ale moje „przyjaciółka” in spe zaproponowała, żebyśmy naszej inicjacji dokonały w klubie, podczas zamkniętej imprezy klimatycznej.
Cóż, to już nie dla mnie, uczestniczyłam wcześniej w sesjach zbiorowych, lecz brało w nich udział najwyżej 20-30 osób, obecnie zaś, jako że świat idzie z postępem, w klubowych orgiach BDSM spełnia się grubo ponad sto uległych i dominujących płci obojga.. Skończyłoby się na tym, że doświadczyłabym penetracji ze strony kilkudziesięciu zabawowiczów, zaś Kokaina zainkasowałaby pieniądze za mój ofiarny trud i altruistyczne poświęcenie. Nie jestem już taka elastyczna i rozciągliwa, jak przed laty i mojego celibatu mi szkoda. Zresztą przy muzyce techno… Echte Zumutung. Żeby chociaż to był Mozart albo Coltrane…
Skonstatowałam zresztą, ze samotność w teatrze bardzo mi odpowiada. Tak, większość widzów, jest w parach, ale, jak napisałam uprzednio, singli przychodzi coraz więcej. Na lewo ode mnie zajęła miejsce atrakcyjna samotna teatromanka, na prawo niestety pan, który nawet się nie rozprzestrzeniał, ale ciągle czyścił chusteczką nos, co nieco mnie rozpraszało.
Ale nie doznałam ataku strachu, od początku śledziłam spektakl.
Nie będę opisywać treści, załączam recenzję. Sztuka znakomita, zrobiła na mnie wielkie wrażenie, ale nie przeraziła i mną nie wstrząsnęła. I tak jestem melancholijna, wiedziałam na co idę, a sartrowska wizja piekła nie jest tak okropna jak inne, np. ta z torturami, którą podesłał mi uprzednio medytujący errorous.
Sztuka opowiada bowiem o piekle. Do pokoju, w którym znajdują się tylko krótkie, niewygodne kanapy, demoniczny Lokaj wprowadza kolejne osoby, po śmierci skazane na potępienie. Będą przebywać ze sobą przez całą wieczność, nękane przez wyrzuty sumienia, a także dręczący siebie nawzajem. Najsłynniejsze zdanie tej sztuki brzmi przecież: „Piekło to inni”. W pewnym sensie dla mnie również piekło to inni, mam antropofobię, obecność zbyt wielu osób wywołuje we mnie odruch ucieczki, a podróż zatłoczonym pociągiem to często prawdziwa męka.
Wszyscy troje mają czarne sumienia – Garcin maltretował żonę. Został rozstrzelany podczas wojny za dezercję, na którą zdecydował się jakoby z pobudek pacyfistycznych. Sam przyznaje jednak, że mógł powodować się także tchórzostwem. Stella zabiła własne dziecko, dlatego jej kochanek, ojciec maleństwa, strzelił sobie w głowę. Inez doprowadziła do samobójstwa swą kochankę, Florence, sama w końcu odkręciła gaz. Wszyscy troje obserwują ze swego miejsca kary, jak wśród żywych błyskawicznie odchodzą w zapomnienie. Między potępionymi rozwijają się bolesne, pełne cierpienia i niekiedy gwałtownych namiętności interakcje. Wyznają swoje winy. W pewnym momencie na rozpaczliwy krzyk Garcina otwierają się drzwi – ale skazani nie mają odwagi, aby wyjść.
Cóż mogę powiedzieć? Nasi bohaterowie się dziwią, że nie ma tortur, nie ma kata – stają się swymi własnymi oprawcami w sferze psychicznej. Powinnam wyznać, że takie piekło bez bólu fizycznego, bez męczarni, siarki i smoły to bym zniosła. Sartrowskie piekło, jeśli już musi być piekło. Nie obchodzą mnie zbrodnie innych, nie wyznałabym swoich, położyłabym się tylko skulona na kanapie. Na erotyczne zbliżenia ze współpotępionymi nie miałabym wielkiej ochoty, zaś butelek czy wibratorów w pokoju nie ma. Nie ma nawet szczoteczek do zębów, umarli ich już nie potrzebują.
Bardzo liczę, że świadomość nie przetrwa ciała – to właściwie niemalże pewne. Niemalże. Ale jeśli jednak? Czyż nie mam na sumieniu ohydnych występków? Nie chciałam, ale tak się stało. Religia obiecuje przebaczenie, ale tylko tym, którzy się upokorzą i wyrażą skruchę. A ja czuję tylko obojętność, niekiedy bunt, nie chcę zginać kolan.
Po jednym z tych Wydarzeń poszłam nawet do spowiedzi, ale nic mi to nie pomogło. Nie mam wiary. Stało się to w dniu pogrzebu. Myślałam, że obowiązuje tajemnica spowiedzi, ale ksiądz w kazaniu wykorzystał niektóre informacje, które mu wyznałam. Nie mam o to żalu – zapewne powodowały nim dobre intencje i mówił pięknie.
Uważam, że jeśli jakaś Wyższa Inteligencja wykreowała taką całkowicie obcą w tym świecie, lękliwą, smutną, niezdolną do pozytywnych uczuć mizantropkę Kornelię, i oczekuje za to wdzięczności, i jeszcze zamierza ją osądzić za jej czyny, nawet, jeśli są to czyny szpetne, to taka sytuacja jest jaskrawo niesprawiedliwa. Nigdy nie chciałam istnieć, bycie jest dla mnie udręką. Z pokorą przyjmę wyrok, jeśli będzie to wyrok absolutnego unicestwienia. Według mojego osądu skazywanie mnie na wieczną świadomość, a tym bardziej na związaną z tym nieustanną karę, może połączoną z bólem fizycznym, będzie bezgranicznym okrucieństwem. Nie zaakceptuję takiego wyroku (aczkolwiek zapewne nikt nie będzie pytał, jak przypominam sobie opis confutatio z Doktora Faustusa Tomasza Manna, to się dosłownie trzęsę). W każdym razie jeśli mam trafić do piekła, to zamiast hinduskiego czy chrześcijańskiego albo według koncepcji Tomasza Manna, to poproszę o zamknięty i bez oprawcy pokój według egzystencjalisty Sartre’a. Nie jest tak, że przez cały czas o tym myślę – przecież bym zwariowała w sposób, uniemożliwiający mi pracę zawodową. Potrafię wygenerować pustkę, nie pamiętam niczego, unicestwiam swą tożsamość, jestem obojętna, piję wino, spożywam owoce morza. Ale kamienny cień Sądu jest gdzieś w tle.
I jeszcze recenzja.
**
Zaduch egzystencji
Jednoaktówka Sartre’a stwarza aktorom możliwość gry gęstej, wręcz dusznej od emocji. Barbara Sass, reżyserując sztukę w stołecznym Teatrze Dramatycznym, wyzyskała tę możliwość do końca – pisze Ewa Uniejewska na portalu teatralny.pl
Więc tak to wygląda? Tak to wygląda. Ściany ciemne, pozbawione okien, pustka, tylko trzy leżanki i światło, które nigdy nie gaśnie. Można się przyzwyczaić. Lokaj zdjął Garcinowi opaskę z oczu, a teraz pełen wyrozumiałości odpowiada na pytania skazańca. Nie, żadnych narzędzi tortur nie będzie, proszę się nie obawiać. Szczoteczka do zębów też nie będzie już panu potrzebna. W razie czego proszę dzwonić, o, tutaj jest dzwonek. Ale nie zawsze działa.
Wkrótce do Garcina dołącza Inez. Ich znajomość zaczyna się od pytania o Florence. Nie wie, nie zna, nie słyszał. Ale ona musi już tu być. W drzwiach staje jednak prowadzona przez Lokaja Stella, histerycznie zasłaniająca oczy na widok Garcina. Nie odwracaj się, wiem, że nie masz już twarzy! Musiała go z kimś pomylić. A więc są już wszyscy. Józef Garcin, literat i pacyfista, dwanaście kul prosto w serce. Inez Serrano, niezamężna pracownica poczty, gaz. Stella Rigault, piękna i bogata, zapalenie płuc. Ale przecież o trafieniu do piekła nie decyduje rodzaj poniesionej śmierci, tylko śmierć zadana.
Jednoaktówka Sartre’a stwarza aktorom możliwość gry gęstej, wręcz dusznej od emocji. Barbara Sass, reżyserując sztukę w stołecznym Teatrze Dramatycznym, wyzyskała tę możliwość do końca. Bohaterowie jej filmów, a później także spektakli teatralnych, to zazwyczaj osoby o silnych charakterach, wchodzące w ostrą konfrontację ze światem. Tak portretowała przede wszystkim kobiety, nie zawsze szlachetne, ale zawsze mocne, przekonane o słuszności swoich racji. W obszarze zainteresowań pani reżyser musiało prędzej czy później znaleźć się tych troje Sartre’owskich bohaterów, mierzących się w pułapce czterech ścian z zaduchem egzystencji.
Majstersztykiem jest już epizodyczna rola Lokaja, należącego przecież do zupełnie innego porządku niż pozostałe postaci z Bez wyjścia. Ubrany na czarno Michał Podsiadło jest diabolicznie przystojny, pełen dystynkcji. Ze spokojem wprowadza „nieobecnych” do piekielnej celi, uśmiecha się do nich pełen pobłażania i wyrozumiałości. Jest tym, który wie więcej.
Trójka umarłych – to jest, wedle piekielnego konwenansu, „nieobecnych” – paradoksalnie niczym nie różni się od „żywych” postaci. Zaszczuci demonami przeszłości, muszą stawić czoła nie tylko im, ale i sobie nawzajem. Garcin Piotra Grabowskiego jest uprzejmy, stara się nie powiększać dyskomfortu tej wystarczająco już krępującej sytuacji. Próbuje przeczekać, siedząc odwrócony tyłem, z głową w rękach, ale sprowokowany przez gadające kobiety wybucha – najpierw rozstawia je po kątach, a gdy to nie przynosi rezultatu, grozi użyciem siły. Nigdy nie był dżentelmenem, raczej bydlakiem, który przez pięć lat dręczył swoją żonę. Ale to myśl, że na ziemi mogą uważać go za tchórza, wojennego dezertera, doprowadza go do obłędu. I dopóki nie znajdzie w oczach którejkolwiek z kobiet szczerego zaprzeczenia tego sądu, dopóty nie zazna spokoju. Jednak Stella oddałaby mu się nawet gdyby był tchórzem. Potrzebuje mężczyzny, tak jak potrzebowała go za życia. Ten, którego kochała naprawdę, widział, jak Stella topi ich dziecko. Wziął więc pistolet i strzelił sobie w łeb. Jedynie dla niewiedzącego o niczym, młodziutkiego Piotra morderczyni wciąż jest kryształem, czystym i nieskalanym. Jakże by chciała raz jeszcze wrócić na ziemię i zatańczyć z nim, raz dwa trzy, raz dwa trzy…
Agnieszka Warchulska gra istotę złamaną, przerażoną, szukającą schronienia w cieple pozorów i kłamstw. Nerwowym śmiechem próbuje tuszować strach, drobiazgi wytrącają ją z roli. Brak lusterka próbuje zrekompensować jej Inez, ale człowiek jest zwierciadłem fałszywym, może kłamać. Bycie zobaczonym, wydanie na osąd innego było dla Sartre’a jednoznaczne z urzeczowieniem – to „tyrania oczu”, jak określił przed laty tę relację Tadeusz Peiper. Jednak właśnie w osądzie innych bohaterowie dramatu – tchórzliwi i niezdolni, by wziąć na siebie odpowiedzialność za własne czyny – szukają dla siebie usprawiedliwienia. Garcin domaga się, by Inez nie nazywała go tchórzem, a Stella lęka się, że Piotr przestanie myśleć o niej jak o krysztale.
Inez wyraźnie dąży do zbliżenia z atrakcyjną blondynką. Agnieszka Wosińska klęka przed roztrzęsioną i wystraszoną Warchulską, by palcem zetrzeć nadmiar szminki z jej ust. Ale i tutaj zostaje odrzucona, nie mogąc równać się z mężczyzną. Przeklęta za życia, obojętna i cyniczna, nie szuka usprawiedliwienia dla swoich czynów. Umyślnie prowokuje, przerywając chwilę ciężko wypracowanej ciszy coraz nachalniej śpiewaną piosenką o gilotynie (Dans la rue des Blancs-Manteaux, nota bene napisaną przez Sartre’a specjalnie dla Juliette Greco). Rozwiewa złudzenia Stelli i Garcina, mówiąc im dobitnie, że w piekle nie znaleźli się przypadkiem. I nie przypadkiem tak ich dobrano – każdy dla każdego ma stać się katem.
A jednak gdy Inez oczyma wyobraźni widzi na drzwiach swojego mieszkania napis „do wynajęcia”, coś w niej pęka. Zrozpaczona osuwa się na podłogę, nie może znieść widoku ludzi siadających na jej łóżku, w domu, który był jej domem. Ale teraz, gdy nikt na Ziemi już jej nie pamięta, tak, dopiero teraz naprawdę znalazła się w piekle.
Jean-Paul Sartre w udzielonym pod koniec życia wywiadzie wyznał: „Jestem filozofem czy literatem? Wszystko, co napisałem, jest zarazem filozofią i literaturą, przy czym nie istnieją one obok siebie, lecz każdy element mojej twórczości – czy to będzie powieść, czy krytyka – ma charakter zarazem literacki i filozoficzny. […] Całość mojego dzieła – to byłoby właśnie to: dzieło literackie, które ma znaczenie filozoficzne”. Oba te pierwiastki – literacki i filozoficzny – na równi wybrzmiały w dziele Barbary Sass. Zawarte w utworze pytanie o granice ludzkiej wolności brzmi na Scenie im. H. Mikołajskiej równie współcześnie, co w roku 1947 – roku polskiej prapremiery tej sztuki. Jerzy Kreczmar (z wykształcenia filozof) postanowił wówczas zderzyć ze sobą dziełko francuskiego egzystencjalisty (w tłumaczeniu Jana Kotta pt. Przy drzwiach zamkniętych) z Cudem Św. Antoniego, jednoaktówką belgijskiego symbolisty Maurice’a Maeterlincka. Być może wówczas Sartre potrzebował kontry, sam w sobie czytał się w powojennej Polsce bardziej politycznie, niż egzystencjalnie. Natomiast Barbara Sass szukała dla Sartre’a dopełnienia w twórczości Becketta, by roztrzaskać o siebie te dwa zbliżone, a jednak diametralnie różne teatry bytu i nicości. Bohaterowie Komedii to właściwie banalny, małżeński trójkąt, ukazany w „życiu pośmiertnym”. Dwie kobiety i jeden mężczyzna, zamknięci w urnach niczym prochy po kremacji, nieruchomi, zostają wywoływani do odpowiedzi przez punktowe światło reflektora. Właśnie mową bohaterowie Becketta usiłują oszukać pustkę, przydać sobie istnienia. Bliźni staje się dla nich żałosnym pocieszeniem, ale koniecznym choćby po to, by słuchał. Zupełnie inaczej niż u Sartre’a, u którego człowiek wobec absurdu świata jest zawsze sam. Niestety, w trakcie produkcji spektaklu zmienili się spadkobiercy praw autorskich, przez co prawa do zagrania Bez wyjścia oraz Komedii w ramach jednego wieczoru zostały cofnięte. Szkoda.
Zderzenie tych dwóch filozofii (dodatkowo połączonych przekładem Antoniego Libery) mogło być genialnym reżyserskim odkryciem Barbary Sass. Pozostał Sartre. Też dobrze.
Ewa Uniejewska – teatralny.pl
Przyszłam do teatru bezpośrednio po pracy, zbyt zmęczona i zestresowana, żeby się mocno bać (lękałam się, że nie zdążę i przepadnie mi bilet, potencjał strachu się wyczerpał). Dzięki swej zaradności i odwadze, z których to walorów jestem znana, znalazłem inną, obszerną, czysto damską toaletę, z której można korzystać przed wejściem na schody. Toaleta totalnie odnowiona, elegancka porcelana, posiedziałam z przyjemnością i nawet się nie obsikałam, jako, że w tych komfortowych warunkach mogłam procedować spokojnie. Oglądałam sama, układ seksualno-teatralny z dominującą panią Kokainą nie doszedł do skutku. Byłam nawet gotowa się zaangażować, ale moje „przyjaciółka” in spe zaproponowała, żebyśmy naszej inicjacji dokonały w klubie, podczas zamkniętej imprezy klimatycznej.
Cóż, to już nie dla mnie, uczestniczyłam wcześniej w sesjach zbiorowych, lecz brało w nich udział najwyżej 20-30 osób, obecnie zaś, jako że świat idzie z postępem, w klubowych orgiach BDSM spełnia się grubo ponad sto uległych i dominujących płci obojga.. Skończyłoby się na tym, że doświadczyłabym penetracji ze strony kilkudziesięciu zabawowiczów, zaś Kokaina zainkasowałaby pieniądze za mój ofiarny trud i altruistyczne poświęcenie. Nie jestem już taka elastyczna i rozciągliwa, jak przed laty i mojego celibatu mi szkoda. Zresztą przy muzyce techno… Echte Zumutung. Żeby chociaż to był Mozart albo Coltrane…
Skonstatowałam zresztą, ze samotność w teatrze bardzo mi odpowiada. Tak, większość widzów, jest w parach, ale, jak napisałam uprzednio, singli przychodzi coraz więcej. Na lewo ode mnie zajęła miejsce atrakcyjna samotna teatromanka, na prawo niestety pan, który nawet się nie rozprzestrzeniał, ale ciągle czyścił chusteczką nos, co nieco mnie rozpraszało.
Ale nie doznałam ataku strachu, od początku śledziłam spektakl.
Nie będę opisywać treści, załączam recenzję. Sztuka znakomita, zrobiła na mnie wielkie wrażenie, ale nie przeraziła i mną nie wstrząsnęła. I tak jestem melancholijna, wiedziałam na co idę, a sartrowska wizja piekła nie jest tak okropna jak inne, np. ta z torturami, którą podesłał mi uprzednio medytujący errorous.
Sztuka opowiada bowiem o piekle. Do pokoju, w którym znajdują się tylko krótkie, niewygodne kanapy, demoniczny Lokaj wprowadza kolejne osoby, po śmierci skazane na potępienie. Będą przebywać ze sobą przez całą wieczność, nękane przez wyrzuty sumienia, a także dręczący siebie nawzajem. Najsłynniejsze zdanie tej sztuki brzmi przecież: „Piekło to inni”. W pewnym sensie dla mnie również piekło to inni, mam antropofobię, obecność zbyt wielu osób wywołuje we mnie odruch ucieczki, a podróż zatłoczonym pociągiem to często prawdziwa męka.
Wszyscy troje mają czarne sumienia – Garcin maltretował żonę. Został rozstrzelany podczas wojny za dezercję, na którą zdecydował się jakoby z pobudek pacyfistycznych. Sam przyznaje jednak, że mógł powodować się także tchórzostwem. Stella zabiła własne dziecko, dlatego jej kochanek, ojciec maleństwa, strzelił sobie w głowę. Inez doprowadziła do samobójstwa swą kochankę, Florence, sama w końcu odkręciła gaz. Wszyscy troje obserwują ze swego miejsca kary, jak wśród żywych błyskawicznie odchodzą w zapomnienie. Między potępionymi rozwijają się bolesne, pełne cierpienia i niekiedy gwałtownych namiętności interakcje. Wyznają swoje winy. W pewnym momencie na rozpaczliwy krzyk Garcina otwierają się drzwi – ale skazani nie mają odwagi, aby wyjść.
Cóż mogę powiedzieć? Nasi bohaterowie się dziwią, że nie ma tortur, nie ma kata – stają się swymi własnymi oprawcami w sferze psychicznej. Powinnam wyznać, że takie piekło bez bólu fizycznego, bez męczarni, siarki i smoły to bym zniosła. Sartrowskie piekło, jeśli już musi być piekło. Nie obchodzą mnie zbrodnie innych, nie wyznałabym swoich, położyłabym się tylko skulona na kanapie. Na erotyczne zbliżenia ze współpotępionymi nie miałabym wielkiej ochoty, zaś butelek czy wibratorów w pokoju nie ma. Nie ma nawet szczoteczek do zębów, umarli ich już nie potrzebują.
Bardzo liczę, że świadomość nie przetrwa ciała – to właściwie niemalże pewne. Niemalże. Ale jeśli jednak? Czyż nie mam na sumieniu ohydnych występków? Nie chciałam, ale tak się stało. Religia obiecuje przebaczenie, ale tylko tym, którzy się upokorzą i wyrażą skruchę. A ja czuję tylko obojętność, niekiedy bunt, nie chcę zginać kolan.
Po jednym z tych Wydarzeń poszłam nawet do spowiedzi, ale nic mi to nie pomogło. Nie mam wiary. Stało się to w dniu pogrzebu. Myślałam, że obowiązuje tajemnica spowiedzi, ale ksiądz w kazaniu wykorzystał niektóre informacje, które mu wyznałam. Nie mam o to żalu – zapewne powodowały nim dobre intencje i mówił pięknie.
Uważam, że jeśli jakaś Wyższa Inteligencja wykreowała taką całkowicie obcą w tym świecie, lękliwą, smutną, niezdolną do pozytywnych uczuć mizantropkę Kornelię, i oczekuje za to wdzięczności, i jeszcze zamierza ją osądzić za jej czyny, nawet, jeśli są to czyny szpetne, to taka sytuacja jest jaskrawo niesprawiedliwa. Nigdy nie chciałam istnieć, bycie jest dla mnie udręką. Z pokorą przyjmę wyrok, jeśli będzie to wyrok absolutnego unicestwienia. Według mojego osądu skazywanie mnie na wieczną świadomość, a tym bardziej na związaną z tym nieustanną karę, może połączoną z bólem fizycznym, będzie bezgranicznym okrucieństwem. Nie zaakceptuję takiego wyroku (aczkolwiek zapewne nikt nie będzie pytał, jak przypominam sobie opis confutatio z Doktora Faustusa Tomasza Manna, to się dosłownie trzęsę). W każdym razie jeśli mam trafić do piekła, to zamiast hinduskiego czy chrześcijańskiego albo według koncepcji Tomasza Manna, to poproszę o zamknięty i bez oprawcy pokój według egzystencjalisty Sartre’a. Nie jest tak, że przez cały czas o tym myślę – przecież bym zwariowała w sposób, uniemożliwiający mi pracę zawodową. Potrafię wygenerować pustkę, nie pamiętam niczego, unicestwiam swą tożsamość, jestem obojętna, piję wino, spożywam owoce morza. Ale kamienny cień Sądu jest gdzieś w tle.
I jeszcze recenzja.
**
Zaduch egzystencji
Jednoaktówka Sartre’a stwarza aktorom możliwość gry gęstej, wręcz dusznej od emocji. Barbara Sass, reżyserując sztukę w stołecznym Teatrze Dramatycznym, wyzyskała tę możliwość do końca – pisze Ewa Uniejewska na portalu teatralny.pl
Więc tak to wygląda? Tak to wygląda. Ściany ciemne, pozbawione okien, pustka, tylko trzy leżanki i światło, które nigdy nie gaśnie. Można się przyzwyczaić. Lokaj zdjął Garcinowi opaskę z oczu, a teraz pełen wyrozumiałości odpowiada na pytania skazańca. Nie, żadnych narzędzi tortur nie będzie, proszę się nie obawiać. Szczoteczka do zębów też nie będzie już panu potrzebna. W razie czego proszę dzwonić, o, tutaj jest dzwonek. Ale nie zawsze działa.
Wkrótce do Garcina dołącza Inez. Ich znajomość zaczyna się od pytania o Florence. Nie wie, nie zna, nie słyszał. Ale ona musi już tu być. W drzwiach staje jednak prowadzona przez Lokaja Stella, histerycznie zasłaniająca oczy na widok Garcina. Nie odwracaj się, wiem, że nie masz już twarzy! Musiała go z kimś pomylić. A więc są już wszyscy. Józef Garcin, literat i pacyfista, dwanaście kul prosto w serce. Inez Serrano, niezamężna pracownica poczty, gaz. Stella Rigault, piękna i bogata, zapalenie płuc. Ale przecież o trafieniu do piekła nie decyduje rodzaj poniesionej śmierci, tylko śmierć zadana.
Jednoaktówka Sartre’a stwarza aktorom możliwość gry gęstej, wręcz dusznej od emocji. Barbara Sass, reżyserując sztukę w stołecznym Teatrze Dramatycznym, wyzyskała tę możliwość do końca. Bohaterowie jej filmów, a później także spektakli teatralnych, to zazwyczaj osoby o silnych charakterach, wchodzące w ostrą konfrontację ze światem. Tak portretowała przede wszystkim kobiety, nie zawsze szlachetne, ale zawsze mocne, przekonane o słuszności swoich racji. W obszarze zainteresowań pani reżyser musiało prędzej czy później znaleźć się tych troje Sartre’owskich bohaterów, mierzących się w pułapce czterech ścian z zaduchem egzystencji.
Majstersztykiem jest już epizodyczna rola Lokaja, należącego przecież do zupełnie innego porządku niż pozostałe postaci z Bez wyjścia. Ubrany na czarno Michał Podsiadło jest diabolicznie przystojny, pełen dystynkcji. Ze spokojem wprowadza „nieobecnych” do piekielnej celi, uśmiecha się do nich pełen pobłażania i wyrozumiałości. Jest tym, który wie więcej.
Trójka umarłych – to jest, wedle piekielnego konwenansu, „nieobecnych” – paradoksalnie niczym nie różni się od „żywych” postaci. Zaszczuci demonami przeszłości, muszą stawić czoła nie tylko im, ale i sobie nawzajem. Garcin Piotra Grabowskiego jest uprzejmy, stara się nie powiększać dyskomfortu tej wystarczająco już krępującej sytuacji. Próbuje przeczekać, siedząc odwrócony tyłem, z głową w rękach, ale sprowokowany przez gadające kobiety wybucha – najpierw rozstawia je po kątach, a gdy to nie przynosi rezultatu, grozi użyciem siły. Nigdy nie był dżentelmenem, raczej bydlakiem, który przez pięć lat dręczył swoją żonę. Ale to myśl, że na ziemi mogą uważać go za tchórza, wojennego dezertera, doprowadza go do obłędu. I dopóki nie znajdzie w oczach którejkolwiek z kobiet szczerego zaprzeczenia tego sądu, dopóty nie zazna spokoju. Jednak Stella oddałaby mu się nawet gdyby był tchórzem. Potrzebuje mężczyzny, tak jak potrzebowała go za życia. Ten, którego kochała naprawdę, widział, jak Stella topi ich dziecko. Wziął więc pistolet i strzelił sobie w łeb. Jedynie dla niewiedzącego o niczym, młodziutkiego Piotra morderczyni wciąż jest kryształem, czystym i nieskalanym. Jakże by chciała raz jeszcze wrócić na ziemię i zatańczyć z nim, raz dwa trzy, raz dwa trzy…
Agnieszka Warchulska gra istotę złamaną, przerażoną, szukającą schronienia w cieple pozorów i kłamstw. Nerwowym śmiechem próbuje tuszować strach, drobiazgi wytrącają ją z roli. Brak lusterka próbuje zrekompensować jej Inez, ale człowiek jest zwierciadłem fałszywym, może kłamać. Bycie zobaczonym, wydanie na osąd innego było dla Sartre’a jednoznaczne z urzeczowieniem – to „tyrania oczu”, jak określił przed laty tę relację Tadeusz Peiper. Jednak właśnie w osądzie innych bohaterowie dramatu – tchórzliwi i niezdolni, by wziąć na siebie odpowiedzialność za własne czyny – szukają dla siebie usprawiedliwienia. Garcin domaga się, by Inez nie nazywała go tchórzem, a Stella lęka się, że Piotr przestanie myśleć o niej jak o krysztale.
Inez wyraźnie dąży do zbliżenia z atrakcyjną blondynką. Agnieszka Wosińska klęka przed roztrzęsioną i wystraszoną Warchulską, by palcem zetrzeć nadmiar szminki z jej ust. Ale i tutaj zostaje odrzucona, nie mogąc równać się z mężczyzną. Przeklęta za życia, obojętna i cyniczna, nie szuka usprawiedliwienia dla swoich czynów. Umyślnie prowokuje, przerywając chwilę ciężko wypracowanej ciszy coraz nachalniej śpiewaną piosenką o gilotynie (Dans la rue des Blancs-Manteaux, nota bene napisaną przez Sartre’a specjalnie dla Juliette Greco). Rozwiewa złudzenia Stelli i Garcina, mówiąc im dobitnie, że w piekle nie znaleźli się przypadkiem. I nie przypadkiem tak ich dobrano – każdy dla każdego ma stać się katem.
A jednak gdy Inez oczyma wyobraźni widzi na drzwiach swojego mieszkania napis „do wynajęcia”, coś w niej pęka. Zrozpaczona osuwa się na podłogę, nie może znieść widoku ludzi siadających na jej łóżku, w domu, który był jej domem. Ale teraz, gdy nikt na Ziemi już jej nie pamięta, tak, dopiero teraz naprawdę znalazła się w piekle.
Jean-Paul Sartre w udzielonym pod koniec życia wywiadzie wyznał: „Jestem filozofem czy literatem? Wszystko, co napisałem, jest zarazem filozofią i literaturą, przy czym nie istnieją one obok siebie, lecz każdy element mojej twórczości – czy to będzie powieść, czy krytyka – ma charakter zarazem literacki i filozoficzny. […] Całość mojego dzieła – to byłoby właśnie to: dzieło literackie, które ma znaczenie filozoficzne”. Oba te pierwiastki – literacki i filozoficzny – na równi wybrzmiały w dziele Barbary Sass. Zawarte w utworze pytanie o granice ludzkiej wolności brzmi na Scenie im. H. Mikołajskiej równie współcześnie, co w roku 1947 – roku polskiej prapremiery tej sztuki. Jerzy Kreczmar (z wykształcenia filozof) postanowił wówczas zderzyć ze sobą dziełko francuskiego egzystencjalisty (w tłumaczeniu Jana Kotta pt. Przy drzwiach zamkniętych) z Cudem Św. Antoniego, jednoaktówką belgijskiego symbolisty Maurice’a Maeterlincka. Być może wówczas Sartre potrzebował kontry, sam w sobie czytał się w powojennej Polsce bardziej politycznie, niż egzystencjalnie. Natomiast Barbara Sass szukała dla Sartre’a dopełnienia w twórczości Becketta, by roztrzaskać o siebie te dwa zbliżone, a jednak diametralnie różne teatry bytu i nicości. Bohaterowie Komedii to właściwie banalny, małżeński trójkąt, ukazany w „życiu pośmiertnym”. Dwie kobiety i jeden mężczyzna, zamknięci w urnach niczym prochy po kremacji, nieruchomi, zostają wywoływani do odpowiedzi przez punktowe światło reflektora. Właśnie mową bohaterowie Becketta usiłują oszukać pustkę, przydać sobie istnienia. Bliźni staje się dla nich żałosnym pocieszeniem, ale koniecznym choćby po to, by słuchał. Zupełnie inaczej niż u Sartre’a, u którego człowiek wobec absurdu świata jest zawsze sam. Niestety, w trakcie produkcji spektaklu zmienili się spadkobiercy praw autorskich, przez co prawa do zagrania Bez wyjścia oraz Komedii w ramach jednego wieczoru zostały cofnięte. Szkoda.
Zderzenie tych dwóch filozofii (dodatkowo połączonych przekładem Antoniego Libery) mogło być genialnym reżyserskim odkryciem Barbary Sass. Pozostał Sartre. Też dobrze.
Ewa Uniejewska – teatralny.pl
piątek, 16 stycznia 2015
Życie jest bolesnym czekaniem
Kocham śmierć
Josef Weinheber
Kocham śmierć;
śmierć we śnie
i śmierć w winie zatopioną.
Życie barwi się na czerwono
jak ból płonący w ranie
jest bolesnym czekaniem.
Śmierć jest ogrodem,
który nas przykrywa,
cudownie błękitnym,
bajecznie kojącym,
A najsłodsze kwiaty w nim rosnące
to spokój
i odpoczynek.
Przełożyła: kora-kora-kora
Komentarz Kornelii: Może nie powinnam tłumaczyć utworu austriackiego pisarza, który związał się z hitlerowcami, a w obliczu klęski III Rzeszy popełnił samobójstwo. Czy człowiek, nawet bardzo utalentowany, który wspiera nieludzkich barbarzyńców, zasługuje na miano poety? Ale kim jestem, żeby osądzać? Nie usprawiedliwiam Weinhebera, lecz jako sierota miał trudne dzieciństwo, szukał w życiu oparcia i uznania. Znalazł je tam, gdzie nie powinien. W ostatnich latach życia pogrążył się w morzu wina, może zrozumiał, że zbłądził. Wybitny krytyk literacki, polsko-niemiecki Żyd Marcel Reich-Ranicki zwany papieżem literatury, umieścił w 2005 roku ten wiersz w kanonie liryki niemieckiej. Czy powinnam być bardziej surowa? Utwór zresztą bardzo mi się podoba, przetłumaczyłam go dla siebie, żeby złagodzić swe lęki. Śmierć odpoczynkiem? Powinniśmy żywić taką nadzieję. Ale na dnie mojej duszy tkwi potworne przekonanie, że odejście stanie się dopiero prawdziwym początkiem grozy. A oto oryginał (nieudolnie odtworzyłam kilka rymów):
Ich liebe den Tod
Josef Weinheber
Ich liebe den Tod;
den Tod im Schlaf
und den Tod im Wein.
Das Leben ist rot
wie Wundenpein,
ist ein schmerzhaftes Warten.
Der Tod ist ein Garten,
der deckt uns zu,
wunderblau,
märchenbild,
und seine süssesten Blüten sind:
Rast -
Ruh’.
Josef Weinheber
Kocham śmierć;
śmierć we śnie
i śmierć w winie zatopioną.
Życie barwi się na czerwono
jak ból płonący w ranie
jest bolesnym czekaniem.
Śmierć jest ogrodem,
który nas przykrywa,
cudownie błękitnym,
bajecznie kojącym,
A najsłodsze kwiaty w nim rosnące
to spokój
i odpoczynek.
Przełożyła: kora-kora-kora
Komentarz Kornelii: Może nie powinnam tłumaczyć utworu austriackiego pisarza, który związał się z hitlerowcami, a w obliczu klęski III Rzeszy popełnił samobójstwo. Czy człowiek, nawet bardzo utalentowany, który wspiera nieludzkich barbarzyńców, zasługuje na miano poety? Ale kim jestem, żeby osądzać? Nie usprawiedliwiam Weinhebera, lecz jako sierota miał trudne dzieciństwo, szukał w życiu oparcia i uznania. Znalazł je tam, gdzie nie powinien. W ostatnich latach życia pogrążył się w morzu wina, może zrozumiał, że zbłądził. Wybitny krytyk literacki, polsko-niemiecki Żyd Marcel Reich-Ranicki zwany papieżem literatury, umieścił w 2005 roku ten wiersz w kanonie liryki niemieckiej. Czy powinnam być bardziej surowa? Utwór zresztą bardzo mi się podoba, przetłumaczyłam go dla siebie, żeby złagodzić swe lęki. Śmierć odpoczynkiem? Powinniśmy żywić taką nadzieję. Ale na dnie mojej duszy tkwi potworne przekonanie, że odejście stanie się dopiero prawdziwym początkiem grozy. A oto oryginał (nieudolnie odtworzyłam kilka rymów):
Ich liebe den Tod
Josef Weinheber
Ich liebe den Tod;
den Tod im Schlaf
und den Tod im Wein.
Das Leben ist rot
wie Wundenpein,
ist ein schmerzhaftes Warten.
Der Tod ist ein Garten,
der deckt uns zu,
wunderblau,
märchenbild,
und seine süssesten Blüten sind:
Rast -
Ruh’.
czwartek, 15 stycznia 2015
Za miąższ robakom przydzielona
Czy jestem ?
Jiří Orten
Czyj jestem?
Ja jestem pluch i płotów
i traw, traw skłonionych deszczem
i jasnych pieśni bez klekotu
i tęsknic, pieśni dreszczy.
Czyj jestem?
Ja jestem rzeczy małych,
obłych i bez krawędzi,
i zwierząt, gdy łby pozwieszały,
i mroku, gdy wciąż pędzi.
Czyj jestem?
ja jestem mego lęku,
co bierze w palce mnie świetliste,
króliczka, który swego węchu
szuka w ogrodach mglistych.
Czyj jestem?
Ja jestem tych owoców,
co lgną ku śmierci z zim surowych
jestem miłości nie po drodze,
za miąższ robakom przydzielony.
Przełożył T. M. Larczyński
Jiří Orten
Czyj jestem?
Ja jestem pluch i płotów
i traw, traw skłonionych deszczem
i jasnych pieśni bez klekotu
i tęsknic, pieśni dreszczy.
Czyj jestem?
Ja jestem rzeczy małych,
obłych i bez krawędzi,
i zwierząt, gdy łby pozwieszały,
i mroku, gdy wciąż pędzi.
Czyj jestem?
ja jestem mego lęku,
co bierze w palce mnie świetliste,
króliczka, który swego węchu
szuka w ogrodach mglistych.
Czyj jestem?
Ja jestem tych owoców,
co lgną ku śmierci z zim surowych
jestem miłości nie po drodze,
za miąższ robakom przydzielony.
Przełożył T. M. Larczyński
środa, 14 stycznia 2015
Szept z mroczniejącej poduszki
Nabożeństwo w angielskim kościele
Robert Bly
Gdy patrzę na stronicę otwartego psałterza,
dostrzegam widoczny sęk rozpływający się w papierze.
Kręgi słoi, które rozchodzą się w stronicy,
wskazują, że kiedyś żyła tam gałąź!
Bardzo długo wpatruję się w sęk
i słyszę, jak ksiądz wzywa Zbawiciela, aby przyszedł.
Staruszki obok mnie wciąż śpiewają…
Jeżeli Zbawiciel jest gałęzią, jak może powrócić?
W naszej ostatniej godzinie…
szeptać będziemy z mroczniejącej poduszki…
Przełożyli Tadeusz Rybowski i Zofia Prele
Komentarz Kornelii: Tego, kto przeczyta powyższy wiersz amerykańskiego poety, z całą pewnością porwie strumień goryczy, owieje słona bryza przygnębienia. Gałąź jest ucięta, zniszczona i martwa – już nie ożyje, podobnie nie powróci Zbawiciel, aby przynieść nam ratunek. Nadzieje pokładane w religii są puste i miałkie. Utwór ukazuje największy dramat człowieka: – każdego z nas czeka ostatnia godzina. Świadomość tego strasznego i nieuchronnego momentu towarzyszy mi wciąż jak sinooki duch. Według twórcy z Minnesoty, nie możemy spodziewać się wtedy tunelu światła, ocalenia, życia wiecznego czy przejścia do nowego wymiaru. Bezsilnie szepcząc pogrążymy się w mroku. Czy tylko szepcząc? Słyszałam, że niektórzy umierający płaczą, drżą, krzyczą przejęci grozą przez przekroczeniem Czarnego Horyzontu Nieznanego. Czy będę wrzeszczeć, co sił w płucach, miotać się w agonii? Czy poproszę o księdza, jak podobno czynią niemal wszyscy? Czy spowiedź może przynieść łaskę? Trudno, bardzo trudno w to uwierzyć.
Ostatnio nie ćwiczę się w umieraniu, wyczerpana pracą i melancholią zasypiam jak kamień. Tylko w sobotę, w niedzielę rano, wprawiam się w dziwny stan między nicością a jawą, pełen majaków, zwidów i strumieni myśli (ten zaczarowany trans konczy konieczność udania się do toalety, muszę jednak wypróbować pampersy). Ale wydaje mi się, że teoretycznie jestem dobrze przygotowana do Odejścia. Przypominam sobie słowa, które napisał Emil Cioran: „Człowiek miałby jakiś pożytek ze snu, gdyby za każdym razem, zasypiając, usiłował wyobrazić sobie własne umieranie. Po kilku latach takiego treningu śmierć utraciłaby dlań wszelki prestiż, jawiąc się najwyżej jako formalność bądź zwykłą uciążliwość”.
Ale filozof goryczy tym razem się myli. Trenowałam umieranie wielokrotnie, zasypiając, mimo to myśl o śmierci wywołuje we mnie chęć wydania z siebie nieustanego, przenikliwego, nie mającego końca skowytu. Może dlatego, że nie opuszcza mnie lęk przed karą, na którą jednoznacznie i bez godnych uwagi okoliczności łagodzących sobie zasłużyłam – i nie mam na myśli moich przygód obyczajowych. Ach, bezkresny koszmar, którego nie potrafię ująć w słowa…
Ale bezsilne czekanie na naturalny koniec też mnie przeraża. Mam jeszcze wiele czasu, ale w końcu, po latach, nadejdzie czas decyzji. Opiję się do nieprzytomności cydrem, przyjmę całe garście tabletek i schowam się pod kołdrę. I niech to się stanie w grudniu, przesyconym ukochanym mrokiem. Przedtem zamknę drzwi na zamek – niech służby komunalne się natrudzą. Ale będzie w mieszkaniu pachniało…
Robert Bly
Gdy patrzę na stronicę otwartego psałterza,
dostrzegam widoczny sęk rozpływający się w papierze.
Kręgi słoi, które rozchodzą się w stronicy,
wskazują, że kiedyś żyła tam gałąź!
Bardzo długo wpatruję się w sęk
i słyszę, jak ksiądz wzywa Zbawiciela, aby przyszedł.
Staruszki obok mnie wciąż śpiewają…
Jeżeli Zbawiciel jest gałęzią, jak może powrócić?
W naszej ostatniej godzinie…
szeptać będziemy z mroczniejącej poduszki…
Przełożyli Tadeusz Rybowski i Zofia Prele
Komentarz Kornelii: Tego, kto przeczyta powyższy wiersz amerykańskiego poety, z całą pewnością porwie strumień goryczy, owieje słona bryza przygnębienia. Gałąź jest ucięta, zniszczona i martwa – już nie ożyje, podobnie nie powróci Zbawiciel, aby przynieść nam ratunek. Nadzieje pokładane w religii są puste i miałkie. Utwór ukazuje największy dramat człowieka: – każdego z nas czeka ostatnia godzina. Świadomość tego strasznego i nieuchronnego momentu towarzyszy mi wciąż jak sinooki duch. Według twórcy z Minnesoty, nie możemy spodziewać się wtedy tunelu światła, ocalenia, życia wiecznego czy przejścia do nowego wymiaru. Bezsilnie szepcząc pogrążymy się w mroku. Czy tylko szepcząc? Słyszałam, że niektórzy umierający płaczą, drżą, krzyczą przejęci grozą przez przekroczeniem Czarnego Horyzontu Nieznanego. Czy będę wrzeszczeć, co sił w płucach, miotać się w agonii? Czy poproszę o księdza, jak podobno czynią niemal wszyscy? Czy spowiedź może przynieść łaskę? Trudno, bardzo trudno w to uwierzyć.
Ostatnio nie ćwiczę się w umieraniu, wyczerpana pracą i melancholią zasypiam jak kamień. Tylko w sobotę, w niedzielę rano, wprawiam się w dziwny stan między nicością a jawą, pełen majaków, zwidów i strumieni myśli (ten zaczarowany trans konczy konieczność udania się do toalety, muszę jednak wypróbować pampersy). Ale wydaje mi się, że teoretycznie jestem dobrze przygotowana do Odejścia. Przypominam sobie słowa, które napisał Emil Cioran: „Człowiek miałby jakiś pożytek ze snu, gdyby za każdym razem, zasypiając, usiłował wyobrazić sobie własne umieranie. Po kilku latach takiego treningu śmierć utraciłaby dlań wszelki prestiż, jawiąc się najwyżej jako formalność bądź zwykłą uciążliwość”.
Ale filozof goryczy tym razem się myli. Trenowałam umieranie wielokrotnie, zasypiając, mimo to myśl o śmierci wywołuje we mnie chęć wydania z siebie nieustanego, przenikliwego, nie mającego końca skowytu. Może dlatego, że nie opuszcza mnie lęk przed karą, na którą jednoznacznie i bez godnych uwagi okoliczności łagodzących sobie zasłużyłam – i nie mam na myśli moich przygód obyczajowych. Ach, bezkresny koszmar, którego nie potrafię ująć w słowa…
Ale bezsilne czekanie na naturalny koniec też mnie przeraża. Mam jeszcze wiele czasu, ale w końcu, po latach, nadejdzie czas decyzji. Opiję się do nieprzytomności cydrem, przyjmę całe garście tabletek i schowam się pod kołdrę. I niech to się stanie w grudniu, przesyconym ukochanym mrokiem. Przedtem zamknę drzwi na zamek – niech służby komunalne się natrudzą. Ale będzie w mieszkaniu pachniało…
wtorek, 13 stycznia 2015
Pogrzebana w wannie
Bezpieczeństwo
Hilde Domin
O świcie otulona
bezpieczeństwem białej wanny
bez wody
myślę o pniu drzewa
w którym chciałabym leżeć,
gładkim, jasnym, pozbawionym kantów
tak, jakby był dla mnie domem
jak dla driady.
Nikt nie będzie chciał mnie pogrzebać
w pniu drzewa albo w tej wannie,
na cmentarzu
który sobie wybiorę
ponieważ oświetla go blask wieczornego słońca,
ale do którego parafii
nie
należę,
ja, ta, która odeszła,
która nie jest nigdzie zapisana, w żadnym kościele, ani w żadnym mieście,
ta, za którą listy
wysyłane są z kraju do kraju.
Przełożyła kora-kora-kora
Geborgenheit
Hilde Domin
Morgens in der weissen
Geborgenheit einer Badewanne
ohne Wasser
denke ich an den Baumstamm
in dem ich liegen möchte,
glatt, hell, kantenlos,
als sei ich in ihm zuhause
wie eine Dryade.
Niemand wird mich in
einem Baumstamm
oder in der Wanne
begraben wollen,
auf einem Friedhof
den ich wähle,
weil ihn die Abendsonne trifft,
aber zu dessen Sprengel
ich, die Weggezogene,
die nirgens Eingetragene,
in keiner Kirche, in keiner Stadt,
der die Briefe von Land zu Land
nachgeschickt werden,
nicht gehöre.
Komentarz Kornelii: Dziwny wiersz niemieckiej poetki żydowskiego pochodzenia (1909-2006), która uciekła przed hitlerowcami na Dominikanę i żyła tam przez wiele lat. Utwór melancholijny, ale nie bezgranicznie smutny, zamieszczam bez kategorii. Przetłumaczyłam bez większych trudności, ale także bez skrzydeł. Wiersz jako świadectwo bezdomności, wykorzenienia, tęsknoty za bezpieczeństwem, pragnienia odpoczynku po znojach życia. Drzewo ma stać się osłoną, zapewnić ulgę (jak dotąd zadowalam się kołdrą). Lubię wieczorne słońce, ale wszystko mi jedno, gdzie mnie pochowają. Może służby miejskie rozsypią moje prochy na łące anonimowych zmarłych. I nikt nie będzie wiedział, że istniałam, i tak stanie się najlepiej. Na myśl o ludzkim towarzystwie dostaję przecież dreszczy.
Hilde Domin
O świcie otulona
bezpieczeństwem białej wanny
bez wody
myślę o pniu drzewa
w którym chciałabym leżeć,
gładkim, jasnym, pozbawionym kantów
tak, jakby był dla mnie domem
jak dla driady.
Nikt nie będzie chciał mnie pogrzebać
w pniu drzewa albo w tej wannie,
na cmentarzu
który sobie wybiorę
ponieważ oświetla go blask wieczornego słońca,
ale do którego parafii
nie
należę,
ja, ta, która odeszła,
która nie jest nigdzie zapisana, w żadnym kościele, ani w żadnym mieście,
ta, za którą listy
wysyłane są z kraju do kraju.
Przełożyła kora-kora-kora
Geborgenheit
Hilde Domin
Morgens in der weissen
Geborgenheit einer Badewanne
ohne Wasser
denke ich an den Baumstamm
in dem ich liegen möchte,
glatt, hell, kantenlos,
als sei ich in ihm zuhause
wie eine Dryade.
Niemand wird mich in
einem Baumstamm
oder in der Wanne
begraben wollen,
auf einem Friedhof
den ich wähle,
weil ihn die Abendsonne trifft,
aber zu dessen Sprengel
ich, die Weggezogene,
die nirgens Eingetragene,
in keiner Kirche, in keiner Stadt,
der die Briefe von Land zu Land
nachgeschickt werden,
nicht gehöre.
Komentarz Kornelii: Dziwny wiersz niemieckiej poetki żydowskiego pochodzenia (1909-2006), która uciekła przed hitlerowcami na Dominikanę i żyła tam przez wiele lat. Utwór melancholijny, ale nie bezgranicznie smutny, zamieszczam bez kategorii. Przetłumaczyłam bez większych trudności, ale także bez skrzydeł. Wiersz jako świadectwo bezdomności, wykorzenienia, tęsknoty za bezpieczeństwem, pragnienia odpoczynku po znojach życia. Drzewo ma stać się osłoną, zapewnić ulgę (jak dotąd zadowalam się kołdrą). Lubię wieczorne słońce, ale wszystko mi jedno, gdzie mnie pochowają. Może służby miejskie rozsypią moje prochy na łące anonimowych zmarłych. I nikt nie będzie wiedział, że istniałam, i tak stanie się najlepiej. Na myśl o ludzkim towarzystwie dostaję przecież dreszczy.
poniedziałek, 12 stycznia 2015
Rozpadnie się moje serce
Rozpad
Helga M. Novak
Po mojej śmierci dusza
o której nie wiem
gdzie się obecnie znajduje
(jeszcze jej nie widziałam)
dokąd powinna się zwrócić dokąd
kiedy umrę kiedy upadnę
to że moje serce przestanie bić
jest pewne podobnie jak to że zamieni się w proch
słyszałam już wiele stukających serc
ale nie słyszałam żadnej duszy i nie życzę nikomu
aby cierpiał mękę gdy później stanie się schroniskiem dla mej duszy
na taką karę naprawdę nikt sobie nie zasłużył
ale moje serce się rozpadnie szkoda.
Przełożyła kora-kora-kora
**
zerfallen
Helga M. Novak
nach meinem Tode die Seele
von der ich nichts weiß
wo sie sich augenblicklich befindet
(ich habe sie noch nie gesehen)
wohin sollte sie sich wenden wohin
wenn ich sterbe wenn ich umfalle
daß mein Herz aufhört zu schlagen
ist gewiss auch daß es zu Erde wird
wieviel Herzen habe ich pochen hören
Seelen keine und ich wünsche niemand
erlitte die Qual eine Art Herberge
meiner Seele später zu werden solche
Strafe hat wirklich keiner verdient
mein Herz aber wird zerfallen
schade
Komentarz Kornelii: Osobliwy wiersz niemiecko-islandzkiej poetki, która właściwie nazywała się Maria Karlsdottir i była zafascynowana naszym krajem, mieszkała nawet w powiecie tucholskim. Powyższy utwór gazety przypomniały z okazji jej śmierci w 2013 roku. Tłumaczyłam rzetelnie, bez fantazji czy wzlotów, do których nie jestem zdolna. Wiersz odzwierciedla lęk przed odejściem, przemijalnością, manifestuje niepewność wobec losów człowieczych po śmierci. Poetka jest tak udręczona życiem, że nie chce, aby jej bolesna osobowość doświadczyła jeszcze egzystencji w innym ciele – bo przecież życie to cierpienie. Także mam nadzieję, że moja psyche, nieszczęsna, pełna cierpienia i lęku animula, zostanie unicestwiona całkowicie i ostatecznie – nikt nie powinien czuć się tak, jak ja – aczkolwiek rozumiem, że wielu innych ma gorzej. Jak poddać moje bolesnomroczne jestestwo nieodwołalnej destrukcji? Na 90 procent psyche zniknie wraz z ciałem – o moje serce się nie troszczę, niech się rozsypie w proch i pył. Ale pozostaje te 10 procent niepewności, które sprawia, że chce mi się wyjść na balkon i wyć ze strachu.
Helga M. Novak
Po mojej śmierci dusza
o której nie wiem
gdzie się obecnie znajduje
(jeszcze jej nie widziałam)
dokąd powinna się zwrócić dokąd
kiedy umrę kiedy upadnę
to że moje serce przestanie bić
jest pewne podobnie jak to że zamieni się w proch
słyszałam już wiele stukających serc
ale nie słyszałam żadnej duszy i nie życzę nikomu
aby cierpiał mękę gdy później stanie się schroniskiem dla mej duszy
na taką karę naprawdę nikt sobie nie zasłużył
ale moje serce się rozpadnie szkoda.
Przełożyła kora-kora-kora
**
zerfallen
Helga M. Novak
nach meinem Tode die Seele
von der ich nichts weiß
wo sie sich augenblicklich befindet
(ich habe sie noch nie gesehen)
wohin sollte sie sich wenden wohin
wenn ich sterbe wenn ich umfalle
daß mein Herz aufhört zu schlagen
ist gewiss auch daß es zu Erde wird
wieviel Herzen habe ich pochen hören
Seelen keine und ich wünsche niemand
erlitte die Qual eine Art Herberge
meiner Seele später zu werden solche
Strafe hat wirklich keiner verdient
mein Herz aber wird zerfallen
schade
Komentarz Kornelii: Osobliwy wiersz niemiecko-islandzkiej poetki, która właściwie nazywała się Maria Karlsdottir i była zafascynowana naszym krajem, mieszkała nawet w powiecie tucholskim. Powyższy utwór gazety przypomniały z okazji jej śmierci w 2013 roku. Tłumaczyłam rzetelnie, bez fantazji czy wzlotów, do których nie jestem zdolna. Wiersz odzwierciedla lęk przed odejściem, przemijalnością, manifestuje niepewność wobec losów człowieczych po śmierci. Poetka jest tak udręczona życiem, że nie chce, aby jej bolesna osobowość doświadczyła jeszcze egzystencji w innym ciele – bo przecież życie to cierpienie. Także mam nadzieję, że moja psyche, nieszczęsna, pełna cierpienia i lęku animula, zostanie unicestwiona całkowicie i ostatecznie – nikt nie powinien czuć się tak, jak ja – aczkolwiek rozumiem, że wielu innych ma gorzej. Jak poddać moje bolesnomroczne jestestwo nieodwołalnej destrukcji? Na 90 procent psyche zniknie wraz z ciałem – o moje serce się nie troszczę, niech się rozsypie w proch i pył. Ale pozostaje te 10 procent niepewności, które sprawia, że chce mi się wyjść na balkon i wyć ze strachu.
niedziela, 11 stycznia 2015
Zwłoki usiane kwiatami
Tam na dole leży miasto
Thomas Bernhard
Tam na dole leży miasto,
nie potrzebujesz powrócić
ponieważ jego zwłoki są usiane kwiatami.
O poranku mówi rzeka
Góry są zamglone
ale wiosna przychodzi za późno.
Tam na dole leży miasto.
Nie umiesz zapamiętać imion.
Z lasów czarne wino płynie.
A noc zamilkła.
Przyleciały chore ptaki.
A ty tylko coraz bardziej spowijasz się smutkiem.
Przełożyła kora-kora-kora
Komentarz Kornelii; Pragnęłam przetłumaczyć kilka wierszy, okazało się jednak, że to trud ponad moje siły. Tłumacz powinien odznaczać się fantazją, kreatywnością, swobodą, a mój umysł skowany jest łańcuchami depresji, psyche nabrzmiała bólem, pełna blokad, koszmarnych wspomnień, zatorów, przymusów i zadr. Tym niemniej podjęłam próbę przełożenia powyższego utworu znakomitego austriackiego twórcy, oskarżanego o nihilizm i kalanie własnego gniazda, Thomasa Bernharda. Byłam w teatrze na jego sztuce „Siła przyzwyczajenia”. Wiersz jest łatwy, nie popełniłam błędów, aczkolwiek mogłam tłumaczyć swobodniej. Wiersz, biały, nie potrafiłabym układać rymów, zachowując jednocześnie wierność przekładu. Wymowa utworu skrajnie pesymistyczna. Zwłoki miasta usiane są kwiatami, które tylko udają życie. Wiosna, czyli wszelka pomoc, otucha i nadzieja, przychodzi za późno, wszystko jest stracone. Skołatany umysł już nie działa, odmawia posłuszeństwa. Natura nie przynosi ukojenia, z lasów płynie czarne wino, czyli śmierć. Chore ptaki to zwiastuny końca. Pozostają tylko smutek i gorzka żałoba. Wichura porwała Kornelię, nie ma jej, wszechobecna mroczna nicość, nie ma nikogo ani niczego i niech tak zostanie.
I jeszcze oryginał:
Unten liegt die Stadt
Thomas Bernhard
Unten liegt die Stadt,
du brauchst nicht wiederkommen,
denn ihr Leichnam ist von Blüten übersät.
Morgen spricht der Fluss.
Die Berge sind verschwommen.
Doch der Frühling komt zu spät.
Unten liegt die Stadt.
Du merkst dir nicht die Namen.
Aus den Wäldern fliesst der schwarze Wein.
Und die Nacht verstummt.
Die kranken Vögel kamen.
Und du kehrst nur in Trauer ein.
Thomas Bernhard
Tam na dole leży miasto,
nie potrzebujesz powrócić
ponieważ jego zwłoki są usiane kwiatami.
O poranku mówi rzeka
Góry są zamglone
ale wiosna przychodzi za późno.
Tam na dole leży miasto.
Nie umiesz zapamiętać imion.
Z lasów czarne wino płynie.
A noc zamilkła.
Przyleciały chore ptaki.
A ty tylko coraz bardziej spowijasz się smutkiem.
Przełożyła kora-kora-kora
Komentarz Kornelii; Pragnęłam przetłumaczyć kilka wierszy, okazało się jednak, że to trud ponad moje siły. Tłumacz powinien odznaczać się fantazją, kreatywnością, swobodą, a mój umysł skowany jest łańcuchami depresji, psyche nabrzmiała bólem, pełna blokad, koszmarnych wspomnień, zatorów, przymusów i zadr. Tym niemniej podjęłam próbę przełożenia powyższego utworu znakomitego austriackiego twórcy, oskarżanego o nihilizm i kalanie własnego gniazda, Thomasa Bernharda. Byłam w teatrze na jego sztuce „Siła przyzwyczajenia”. Wiersz jest łatwy, nie popełniłam błędów, aczkolwiek mogłam tłumaczyć swobodniej. Wiersz, biały, nie potrafiłabym układać rymów, zachowując jednocześnie wierność przekładu. Wymowa utworu skrajnie pesymistyczna. Zwłoki miasta usiane są kwiatami, które tylko udają życie. Wiosna, czyli wszelka pomoc, otucha i nadzieja, przychodzi za późno, wszystko jest stracone. Skołatany umysł już nie działa, odmawia posłuszeństwa. Natura nie przynosi ukojenia, z lasów płynie czarne wino, czyli śmierć. Chore ptaki to zwiastuny końca. Pozostają tylko smutek i gorzka żałoba. Wichura porwała Kornelię, nie ma jej, wszechobecna mroczna nicość, nie ma nikogo ani niczego i niech tak zostanie.
I jeszcze oryginał:
Unten liegt die Stadt
Thomas Bernhard
Unten liegt die Stadt,
du brauchst nicht wiederkommen,
denn ihr Leichnam ist von Blüten übersät.
Morgen spricht der Fluss.
Die Berge sind verschwommen.
Doch der Frühling komt zu spät.
Unten liegt die Stadt.
Du merkst dir nicht die Namen.
Aus den Wäldern fliesst der schwarze Wein.
Und die Nacht verstummt.
Die kranken Vögel kamen.
Und du kehrst nur in Trauer ein.
sobota, 10 stycznia 2015
Na próżno chcesz wyrazić ból
Aniołowie w nocy
Jiří Hauber
Aniołowie z dymiącymi dzbanami
wlewają w mroźną ciemność
roztopione srebro
Na próżno chcesz wyrazić ból
cudzy i własny —
Głębia jest niema…
To tak jakbyś próbował z kadłuba nocy
wydobyć sztyletem
lśniące kształty
Przełożył Andrzej Babuchowski
Jiří Hauber
Aniołowie z dymiącymi dzbanami
wlewają w mroźną ciemność
roztopione srebro
Na próżno chcesz wyrazić ból
cudzy i własny —
Głębia jest niema…
To tak jakbyś próbował z kadłuba nocy
wydobyć sztyletem
lśniące kształty
Przełożył Andrzej Babuchowski
piątek, 9 stycznia 2015
Już za życia w grobie
Cóż to jest? ciemność?
Georg Heym
„Cóż to jest? Ciemność? Jak ciężka duchota!
Gdzie jestem?” Błądzą trwożne palce ślepo
W mokrej pościeli i macają wieko
Zimnego sarkofagu w podziemiu grobowca.
„Czym pogrzebany? Czyżbym się nie zbudził?”
Dźwiga ramiona blady z przerażenia.
Daremnie. Wieko ma ciężar kamienia.
Na powrót pada i drętwieje w głuszy
W obłędnej grozie. Podnosi się, woła:
„Pomocy. Ja się duszę. Ach, pomocy.”
Jak grzmotem wzrusza się ziemi opoka.
Trzyma się mocno trumiennego wieka.
Oddech się ciężko jak przez glinę toczy.
Upada. Kamień mu do ust się wdziera.
Przełożył Andrzej Lam
Georg Heym
„Cóż to jest? Ciemność? Jak ciężka duchota!
Gdzie jestem?” Błądzą trwożne palce ślepo
W mokrej pościeli i macają wieko
Zimnego sarkofagu w podziemiu grobowca.
„Czym pogrzebany? Czyżbym się nie zbudził?”
Dźwiga ramiona blady z przerażenia.
Daremnie. Wieko ma ciężar kamienia.
Na powrót pada i drętwieje w głuszy
W obłędnej grozie. Podnosi się, woła:
„Pomocy. Ja się duszę. Ach, pomocy.”
Jak grzmotem wzrusza się ziemi opoka.
Trzyma się mocno trumiennego wieka.
Oddech się ciężko jak przez glinę toczy.
Upada. Kamień mu do ust się wdziera.
Przełożył Andrzej Lam
poniedziałek, 5 stycznia 2015
Ból zasypany śniegiem
***
Paul Celan
BÓL, Z KARTEK DO NOTOWANIA,
ośnieżony, zasypany śniegiem;
w luce kalendarza
kołysze go, kołysze go
nowe narodzone
nic.
Przełożył Ryszard Krynicki
Komentarz Kornelii. Wiersz w oczywisty sposób depresyjny, gorzki. Ból, wszechobecny, podsycany chłodem, rozpalany mrozem w ten osobliwy, w mitologiach i tradycjach straszny czas Dobrych Godów (między Bożym Narodzeniem a świętem Trzech Króli) – to czarnomagiczna luka kalendarza, symbolizująca także jałowość i przemijalność życia. Nowo narodzone nic…. kojarzy mi się z małym Jezusem, który nie przyniesie udręczonemu światu zbawienia, albo też z miałkością i kruchością wszelkich postanowień noworocznych. Nie pomoże notowanie czy spisywanie pamiętników, rozstrzygnięć, decyzji, wszystko przysypie słony śnieg nicości. I jeszcze oryginał:
MERKBLÄTTER-SCHMERZ,
beschneit, überschneit:
in der Kalendarlücke
wiegt ihn, wiegt ihn
das neugeborene
Nichts.
***
A teraz do łóżka i kołdra na głowę. Nie odezwę się już do nikogo.
Paul Celan
BÓL, Z KARTEK DO NOTOWANIA,
ośnieżony, zasypany śniegiem;
w luce kalendarza
kołysze go, kołysze go
nowe narodzone
nic.
Przełożył Ryszard Krynicki
Komentarz Kornelii. Wiersz w oczywisty sposób depresyjny, gorzki. Ból, wszechobecny, podsycany chłodem, rozpalany mrozem w ten osobliwy, w mitologiach i tradycjach straszny czas Dobrych Godów (między Bożym Narodzeniem a świętem Trzech Króli) – to czarnomagiczna luka kalendarza, symbolizująca także jałowość i przemijalność życia. Nowo narodzone nic…. kojarzy mi się z małym Jezusem, który nie przyniesie udręczonemu światu zbawienia, albo też z miałkością i kruchością wszelkich postanowień noworocznych. Nie pomoże notowanie czy spisywanie pamiętników, rozstrzygnięć, decyzji, wszystko przysypie słony śnieg nicości. I jeszcze oryginał:
MERKBLÄTTER-SCHMERZ,
beschneit, überschneit:
in der Kalendarlücke
wiegt ihn, wiegt ihn
das neugeborene
Nichts.
***
A teraz do łóżka i kołdra na głowę. Nie odezwę się już do nikogo.
niedziela, 4 stycznia 2015
Chcę umrzeć o pierwszych zorzach
Powrót
Federico García Lorca
Powracam
na moich skrzydłach.
Już wracać mi pora.
Chcę umrzeć o pierwszych
zorzach.
Chce umrzeć
już wczoraj.
Powracam
na moich skrzydłach.
Powrócić już pora.
Chcę umrzeć jak jasne
źródło.
Chcę umrzeć z dala od morza.
Przełożyła Irena Kuran-Bogucka
Federico García Lorca
Powracam
na moich skrzydłach.
Już wracać mi pora.
Chcę umrzeć o pierwszych
zorzach.
Chce umrzeć
już wczoraj.
Powracam
na moich skrzydłach.
Powrócić już pora.
Chcę umrzeć jak jasne
źródło.
Chcę umrzeć z dala od morza.
Przełożyła Irena Kuran-Bogucka
sobota, 3 stycznia 2015
Rozpacz posępnie wyje
Biały wilk
Ōte Takuji
Biały wilk
wyje na moich plecach.
Biały wilk na moich piersiach i na moim brzuchu
wyje przeciągle: uuhuu, uuhuu!
Gruby i tłusty biały wilk
na moich piersiach i na moich udach
wyje na cały głos: uhuu, uhuu!
Biały wilk, spasiony jak pies,
rozwartym czarnym pyskiem
wyje rozgłośnie i posępnie
krążąc po całym moim ciele.
Przełożyli Adachi Kazuko, Wiesław Kotański, Tadeusz Śliwiak
Ōte Takuji
Biały wilk
wyje na moich plecach.
Biały wilk na moich piersiach i na moim brzuchu
wyje przeciągle: uuhuu, uuhuu!
Gruby i tłusty biały wilk
na moich piersiach i na moich udach
wyje na cały głos: uhuu, uhuu!
Biały wilk, spasiony jak pies,
rozwartym czarnym pyskiem
wyje rozgłośnie i posępnie
krążąc po całym moim ciele.
Przełożyli Adachi Kazuko, Wiesław Kotański, Tadeusz Śliwiak
piątek, 2 stycznia 2015
Kornelia podróżuje pociągiem II
Pociąg pośpieszny
Rolf Jacobsen
Pociąg pośpieszny 1256 pędzi wzdłuż zapadłych, odosobnionych wiosek. Jeden za drugim przebiegają domy, białoszare, zimne. Ogrodzenia, skały, jeziora i zamknięte wrota.
Wtedy muszę myśleć w półmroku o świcie. Co by było, gdyby ktoś wyzwolił samotność tych serc? Mieszkają tam ludzie, nikt ich nie widzi, kiedy chodzą po swoim pokoju, za drzwiami, z tępym wzrokiem i zastarzałą potrzebą miłości, której nie mogą dać i której nikt dać im nie będzie w stanie.
Co wybuchłoby wyżej niż góry – niż góry Skarvang – jaki płomień, jaka siła, jakie sztormy potężnego światła?
Pociąg pośpieszny 1256, osiem czarnych jak sadza wagonów, zakręca ku nowym, nigdy nie poznanym wioskom, sprężone światło za szybami, nie odkryte studnie siły, wzdłuż całego górskiego pasma.
Mijane, kiedy śpieszymy się, żeby z opóźnieniem tylko czterech minut stanąć
w Marmardal.
Przełożył Czesław Miłosz
Rolf Jacobsen
Pociąg pośpieszny 1256 pędzi wzdłuż zapadłych, odosobnionych wiosek. Jeden za drugim przebiegają domy, białoszare, zimne. Ogrodzenia, skały, jeziora i zamknięte wrota.
Wtedy muszę myśleć w półmroku o świcie. Co by było, gdyby ktoś wyzwolił samotność tych serc? Mieszkają tam ludzie, nikt ich nie widzi, kiedy chodzą po swoim pokoju, za drzwiami, z tępym wzrokiem i zastarzałą potrzebą miłości, której nie mogą dać i której nikt dać im nie będzie w stanie.
Co wybuchłoby wyżej niż góry – niż góry Skarvang – jaki płomień, jaka siła, jakie sztormy potężnego światła?
Pociąg pośpieszny 1256, osiem czarnych jak sadza wagonów, zakręca ku nowym, nigdy nie poznanym wioskom, sprężone światło za szybami, nie odkryte studnie siły, wzdłuż całego górskiego pasma.
Mijane, kiedy śpieszymy się, żeby z opóźnieniem tylko czterech minut stanąć
w Marmardal.
Przełożył Czesław Miłosz
czwartek, 1 stycznia 2015
Kora nie chce Nowego Roku
Liście palmy
Charles Bukowski
dokładnie o północy
z 1973 na 1974
w Los Angeles
zaczął padać deszcz
na liście palmy za moim oknem.
wystrzeliły petardy i zatrąbiły klaksony
niebo zagrzmiało.
poszedłem spać o 9 wieczorem
wyłączyłem światło
nakryłem się pościelą –
ich radość, ich szczęście
ich okrzyki, ich papierowe kapelusze,
ich limuzyny, ich kobiety,
ich amatorskie pijaństwo…
witanie Nowego Roku zawsze mnie przeraża
życie nie ma pojęcia o latach.
teraz klaksony umilkły
umilkły petardy i burza…
wszystko skończyło się w pięć minut…
słyszę jedynie deszcz spadający
na liście palmy
i myślę że
nigdy nie rozumiem ludzi,
ale udało mi się przeżyć.
Przełożył Piotr Madej
Komentarz Kornelii: Ja też przeżyłam. Tylko nie wiem, po co. Sylwestra przespałam w roku ubiegłym. Wczoraj daremnie czekałam na kojący sen, więc w końcu wyszłam na plażę, aby witać Nowy Rok z zawianą tłuszczą. Morze czerwone od ognia, Kora półświadoma, w żyłach alkohol (likier benedyktyński „Od siedmiu boleści” i wino) zamiast krwi. Nie pamiętam jak wróciłam do pokoju. Głowę rozsadza ból, przeziębiłam się, z nosa cieknie Amazonka. Cieknie także z innego miejsca, czuję się jak ciężko ranna krowa, która cudem uciekła od rzeźnika. Zakrwawiłam chyba całe molo. Splecione bóle menstruacyjny, alkoholowy i od katary tworzą niewypowiedzianą koronę cierniową. Jutro mam być w pracy. Wydałam wszystkie pieniądze. Nowy Rok zapowiada się prymuśnie. 2015!!! Nie chcę!! Nie!!!! Wystarczy!!! Nie potrafię znieść kolejnego budzącego grozę rytuału odchodzących dni, tygodni, pór roku. Nie chcę już następnego Sylwestra. Wydaje mi się, że nie spełnię postanowień noworocznych, jeśli nie wypełnię się lekarstwami. Czy powinnam?
Blog nadal zamknięty, nie rozmawiam, to tylko epilog.
Charles Bukowski
dokładnie o północy
z 1973 na 1974
w Los Angeles
zaczął padać deszcz
na liście palmy za moim oknem.
wystrzeliły petardy i zatrąbiły klaksony
niebo zagrzmiało.
poszedłem spać o 9 wieczorem
wyłączyłem światło
nakryłem się pościelą –
ich radość, ich szczęście
ich okrzyki, ich papierowe kapelusze,
ich limuzyny, ich kobiety,
ich amatorskie pijaństwo…
witanie Nowego Roku zawsze mnie przeraża
życie nie ma pojęcia o latach.
teraz klaksony umilkły
umilkły petardy i burza…
wszystko skończyło się w pięć minut…
słyszę jedynie deszcz spadający
na liście palmy
i myślę że
nigdy nie rozumiem ludzi,
ale udało mi się przeżyć.
Przełożył Piotr Madej
Komentarz Kornelii: Ja też przeżyłam. Tylko nie wiem, po co. Sylwestra przespałam w roku ubiegłym. Wczoraj daremnie czekałam na kojący sen, więc w końcu wyszłam na plażę, aby witać Nowy Rok z zawianą tłuszczą. Morze czerwone od ognia, Kora półświadoma, w żyłach alkohol (likier benedyktyński „Od siedmiu boleści” i wino) zamiast krwi. Nie pamiętam jak wróciłam do pokoju. Głowę rozsadza ból, przeziębiłam się, z nosa cieknie Amazonka. Cieknie także z innego miejsca, czuję się jak ciężko ranna krowa, która cudem uciekła od rzeźnika. Zakrwawiłam chyba całe molo. Splecione bóle menstruacyjny, alkoholowy i od katary tworzą niewypowiedzianą koronę cierniową. Jutro mam być w pracy. Wydałam wszystkie pieniądze. Nowy Rok zapowiada się prymuśnie. 2015!!! Nie chcę!! Nie!!!! Wystarczy!!! Nie potrafię znieść kolejnego budzącego grozę rytuału odchodzących dni, tygodni, pór roku. Nie chcę już następnego Sylwestra. Wydaje mi się, że nie spełnię postanowień noworocznych, jeśli nie wypełnię się lekarstwami. Czy powinnam?
Blog nadal zamknięty, nie rozmawiam, to tylko epilog.
Subskrybuj:
Posty (Atom)