Byłam w teatrze na jednoaktowej sztuce „Bez wyjścia”, którą napisał w 1944 roku guru egzystencjalizmu, noblista Jean-Paul Sartre. Wcześniej literat znad Sekwany uchodził za bożyszcze, obecnie jego sława zbladła – w małej przecież teatralnej sali nie wszystkie miejsca były zajęte. Na widowni przeważali młodzi ludzie, co być może świadczy, że francuski twórca nie zostanie jednak zapomniany. Ja właściwie też hołduję jego wizji, zgodnie z którą jednostka wrzucona w obcy jej i nieprzyjazny świat, bez pomocy Boga i bliźnich, próbuje z nim bezskutecznie walczyć albo też męczy się w swej bezradnej bierności. Alternatywnym modelem Wszechświata jest manichejsko-katarski. Materialna rzeczywistość jest dziełem Złego Demiurga. jestem upadłym aniołem, uwięzionym w ohydnej materii, nie mam z nią nic wspólnego i dlatego tak się niedobrze tu czuję. Ale ostatnio czytam pisma egzystencjalne, lekturę biblioteki manichejskiej mam za sobą. I nie wiem…
Przyszłam do teatru bezpośrednio po pracy, zbyt zmęczona i zestresowana, żeby się mocno bać (lękałam się, że nie zdążę i przepadnie mi bilet, potencjał strachu się wyczerpał). Dzięki swej zaradności i odwadze, z których to walorów jestem znana, znalazłem inną, obszerną, czysto damską toaletę, z której można korzystać przed wejściem na schody. Toaleta totalnie odnowiona, elegancka porcelana, posiedziałam z przyjemnością i nawet się nie obsikałam, jako, że w tych komfortowych warunkach mogłam procedować spokojnie. Oglądałam sama, układ seksualno-teatralny z dominującą panią Kokainą nie doszedł do skutku. Byłam nawet gotowa się zaangażować, ale moje „przyjaciółka” in spe zaproponowała, żebyśmy naszej inicjacji dokonały w klubie, podczas zamkniętej imprezy klimatycznej.
Cóż, to już nie dla mnie, uczestniczyłam wcześniej w sesjach zbiorowych, lecz brało w nich udział najwyżej 20-30 osób, obecnie zaś, jako że świat idzie z postępem, w klubowych orgiach BDSM spełnia się grubo ponad sto uległych i dominujących płci obojga.. Skończyłoby się na tym, że doświadczyłabym penetracji ze strony kilkudziesięciu zabawowiczów, zaś Kokaina zainkasowałaby pieniądze za mój ofiarny trud i altruistyczne poświęcenie. Nie jestem już taka elastyczna i rozciągliwa, jak przed laty i mojego celibatu mi szkoda. Zresztą przy muzyce techno… Echte Zumutung. Żeby chociaż to był Mozart albo Coltrane…
Skonstatowałam zresztą, ze samotność w teatrze bardzo mi odpowiada. Tak, większość widzów, jest w parach, ale, jak napisałam uprzednio, singli przychodzi coraz więcej. Na lewo ode mnie zajęła miejsce atrakcyjna samotna teatromanka, na prawo niestety pan, który nawet się nie rozprzestrzeniał, ale ciągle czyścił chusteczką nos, co nieco mnie rozpraszało.
Ale nie doznałam ataku strachu, od początku śledziłam spektakl.
Nie będę opisywać treści, załączam recenzję. Sztuka znakomita, zrobiła na mnie wielkie wrażenie, ale nie przeraziła i mną nie wstrząsnęła. I tak jestem melancholijna, wiedziałam na co idę, a sartrowska wizja piekła nie jest tak okropna jak inne, np. ta z torturami, którą podesłał mi uprzednio medytujący errorous.
Sztuka opowiada bowiem o piekle. Do pokoju, w którym znajdują się tylko krótkie, niewygodne kanapy, demoniczny Lokaj wprowadza kolejne osoby, po śmierci skazane na potępienie. Będą przebywać ze sobą przez całą wieczność, nękane przez wyrzuty sumienia, a także dręczący siebie nawzajem. Najsłynniejsze zdanie tej sztuki brzmi przecież: „Piekło to inni”. W pewnym sensie dla mnie również piekło to inni, mam antropofobię, obecność zbyt wielu osób wywołuje we mnie odruch ucieczki, a podróż zatłoczonym pociągiem to często prawdziwa męka.
Wszyscy troje mają czarne sumienia – Garcin maltretował żonę. Został rozstrzelany podczas wojny za dezercję, na którą zdecydował się jakoby z pobudek pacyfistycznych. Sam przyznaje jednak, że mógł powodować się także tchórzostwem. Stella zabiła własne dziecko, dlatego jej kochanek, ojciec maleństwa, strzelił sobie w głowę. Inez doprowadziła do samobójstwa swą kochankę, Florence, sama w końcu odkręciła gaz. Wszyscy troje obserwują ze swego miejsca kary, jak wśród żywych błyskawicznie odchodzą w zapomnienie. Między potępionymi rozwijają się bolesne, pełne cierpienia i niekiedy gwałtownych namiętności interakcje. Wyznają swoje winy. W pewnym momencie na rozpaczliwy krzyk Garcina otwierają się drzwi – ale skazani nie mają odwagi, aby wyjść.
Cóż mogę powiedzieć? Nasi bohaterowie się dziwią, że nie ma tortur, nie ma kata – stają się swymi własnymi oprawcami w sferze psychicznej. Powinnam wyznać, że takie piekło bez bólu fizycznego, bez męczarni, siarki i smoły to bym zniosła. Sartrowskie piekło, jeśli już musi być piekło. Nie obchodzą mnie zbrodnie innych, nie wyznałabym swoich, położyłabym się tylko skulona na kanapie. Na erotyczne zbliżenia ze współpotępionymi nie miałabym wielkiej ochoty, zaś butelek czy wibratorów w pokoju nie ma. Nie ma nawet szczoteczek do zębów, umarli ich już nie potrzebują.
Bardzo liczę, że świadomość nie przetrwa ciała – to właściwie niemalże pewne. Niemalże. Ale jeśli jednak? Czyż nie mam na sumieniu ohydnych występków? Nie chciałam, ale tak się stało. Religia obiecuje przebaczenie, ale tylko tym, którzy się upokorzą i wyrażą skruchę. A ja czuję tylko obojętność, niekiedy bunt, nie chcę zginać kolan.
Po jednym z tych Wydarzeń poszłam nawet do spowiedzi, ale nic mi to nie pomogło. Nie mam wiary. Stało się to w dniu pogrzebu. Myślałam, że obowiązuje tajemnica spowiedzi, ale ksiądz w kazaniu wykorzystał niektóre informacje, które mu wyznałam. Nie mam o to żalu – zapewne powodowały nim dobre intencje i mówił pięknie.
Uważam, że jeśli jakaś Wyższa Inteligencja wykreowała taką całkowicie obcą w tym świecie, lękliwą, smutną, niezdolną do pozytywnych uczuć mizantropkę Kornelię, i oczekuje za to wdzięczności, i jeszcze zamierza ją osądzić za jej czyny, nawet, jeśli są to czyny szpetne, to taka sytuacja jest jaskrawo niesprawiedliwa. Nigdy nie chciałam istnieć, bycie jest dla mnie udręką. Z pokorą przyjmę wyrok, jeśli będzie to wyrok absolutnego unicestwienia. Według mojego osądu skazywanie mnie na wieczną świadomość, a tym bardziej na związaną z tym nieustanną karę, może połączoną z bólem fizycznym, będzie bezgranicznym okrucieństwem. Nie zaakceptuję takiego wyroku (aczkolwiek zapewne nikt nie będzie pytał, jak przypominam sobie opis confutatio z Doktora Faustusa Tomasza Manna, to się dosłownie trzęsę). W każdym razie jeśli mam trafić do piekła, to zamiast hinduskiego czy chrześcijańskiego albo według koncepcji Tomasza Manna, to poproszę o zamknięty i bez oprawcy pokój według egzystencjalisty Sartre’a. Nie jest tak, że przez cały czas o tym myślę – przecież bym zwariowała w sposób, uniemożliwiający mi pracę zawodową. Potrafię wygenerować pustkę, nie pamiętam niczego, unicestwiam swą tożsamość, jestem obojętna, piję wino, spożywam owoce morza. Ale kamienny cień Sądu jest gdzieś w tle.
I jeszcze recenzja.
**
Zaduch egzystencji
Jednoaktówka Sartre’a stwarza aktorom możliwość gry gęstej, wręcz dusznej od emocji. Barbara Sass, reżyserując sztukę w stołecznym Teatrze Dramatycznym, wyzyskała tę możliwość do końca – pisze Ewa Uniejewska na portalu teatralny.pl
Więc tak to wygląda? Tak to wygląda. Ściany ciemne, pozbawione okien, pustka, tylko trzy leżanki i światło, które nigdy nie gaśnie. Można się przyzwyczaić. Lokaj zdjął Garcinowi opaskę z oczu, a teraz pełen wyrozumiałości odpowiada na pytania skazańca. Nie, żadnych narzędzi tortur nie będzie, proszę się nie obawiać. Szczoteczka do zębów też nie będzie już panu potrzebna. W razie czego proszę dzwonić, o, tutaj jest dzwonek. Ale nie zawsze działa.
Wkrótce do Garcina dołącza Inez. Ich znajomość zaczyna się od pytania o Florence. Nie wie, nie zna, nie słyszał. Ale ona musi już tu być. W drzwiach staje jednak prowadzona przez Lokaja Stella, histerycznie zasłaniająca oczy na widok Garcina. Nie odwracaj się, wiem, że nie masz już twarzy! Musiała go z kimś pomylić. A więc są już wszyscy. Józef Garcin, literat i pacyfista, dwanaście kul prosto w serce. Inez Serrano, niezamężna pracownica poczty, gaz. Stella Rigault, piękna i bogata, zapalenie płuc. Ale przecież o trafieniu do piekła nie decyduje rodzaj poniesionej śmierci, tylko śmierć zadana.
Jednoaktówka Sartre’a stwarza aktorom możliwość gry gęstej, wręcz dusznej od emocji. Barbara Sass, reżyserując sztukę w stołecznym Teatrze Dramatycznym, wyzyskała tę możliwość do końca. Bohaterowie jej filmów, a później także spektakli teatralnych, to zazwyczaj osoby o silnych charakterach, wchodzące w ostrą konfrontację ze światem. Tak portretowała przede wszystkim kobiety, nie zawsze szlachetne, ale zawsze mocne, przekonane o słuszności swoich racji. W obszarze zainteresowań pani reżyser musiało prędzej czy później znaleźć się tych troje Sartre’owskich bohaterów, mierzących się w pułapce czterech ścian z zaduchem egzystencji.
Majstersztykiem jest już epizodyczna rola Lokaja, należącego przecież do zupełnie innego porządku niż pozostałe postaci z Bez wyjścia. Ubrany na czarno Michał Podsiadło jest diabolicznie przystojny, pełen dystynkcji. Ze spokojem wprowadza „nieobecnych” do piekielnej celi, uśmiecha się do nich pełen pobłażania i wyrozumiałości. Jest tym, który wie więcej.
Trójka umarłych – to jest, wedle piekielnego konwenansu, „nieobecnych” – paradoksalnie niczym nie różni się od „żywych” postaci. Zaszczuci demonami przeszłości, muszą stawić czoła nie tylko im, ale i sobie nawzajem. Garcin Piotra Grabowskiego jest uprzejmy, stara się nie powiększać dyskomfortu tej wystarczająco już krępującej sytuacji. Próbuje przeczekać, siedząc odwrócony tyłem, z głową w rękach, ale sprowokowany przez gadające kobiety wybucha – najpierw rozstawia je po kątach, a gdy to nie przynosi rezultatu, grozi użyciem siły. Nigdy nie był dżentelmenem, raczej bydlakiem, który przez pięć lat dręczył swoją żonę. Ale to myśl, że na ziemi mogą uważać go za tchórza, wojennego dezertera, doprowadza go do obłędu. I dopóki nie znajdzie w oczach którejkolwiek z kobiet szczerego zaprzeczenia tego sądu, dopóty nie zazna spokoju. Jednak Stella oddałaby mu się nawet gdyby był tchórzem. Potrzebuje mężczyzny, tak jak potrzebowała go za życia. Ten, którego kochała naprawdę, widział, jak Stella topi ich dziecko. Wziął więc pistolet i strzelił sobie w łeb. Jedynie dla niewiedzącego o niczym, młodziutkiego Piotra morderczyni wciąż jest kryształem, czystym i nieskalanym. Jakże by chciała raz jeszcze wrócić na ziemię i zatańczyć z nim, raz dwa trzy, raz dwa trzy…
Agnieszka Warchulska gra istotę złamaną, przerażoną, szukającą schronienia w cieple pozorów i kłamstw. Nerwowym śmiechem próbuje tuszować strach, drobiazgi wytrącają ją z roli. Brak lusterka próbuje zrekompensować jej Inez, ale człowiek jest zwierciadłem fałszywym, może kłamać. Bycie zobaczonym, wydanie na osąd innego było dla Sartre’a jednoznaczne z urzeczowieniem – to „tyrania oczu”, jak określił przed laty tę relację Tadeusz Peiper. Jednak właśnie w osądzie innych bohaterowie dramatu – tchórzliwi i niezdolni, by wziąć na siebie odpowiedzialność za własne czyny – szukają dla siebie usprawiedliwienia. Garcin domaga się, by Inez nie nazywała go tchórzem, a Stella lęka się, że Piotr przestanie myśleć o niej jak o krysztale.
Inez wyraźnie dąży do zbliżenia z atrakcyjną blondynką. Agnieszka Wosińska klęka przed roztrzęsioną i wystraszoną Warchulską, by palcem zetrzeć nadmiar szminki z jej ust. Ale i tutaj zostaje odrzucona, nie mogąc równać się z mężczyzną. Przeklęta za życia, obojętna i cyniczna, nie szuka usprawiedliwienia dla swoich czynów. Umyślnie prowokuje, przerywając chwilę ciężko wypracowanej ciszy coraz nachalniej śpiewaną piosenką o gilotynie (Dans la rue des Blancs-Manteaux, nota bene napisaną przez Sartre’a specjalnie dla Juliette Greco). Rozwiewa złudzenia Stelli i Garcina, mówiąc im dobitnie, że w piekle nie znaleźli się przypadkiem. I nie przypadkiem tak ich dobrano – każdy dla każdego ma stać się katem.
A jednak gdy Inez oczyma wyobraźni widzi na drzwiach swojego mieszkania napis „do wynajęcia”, coś w niej pęka. Zrozpaczona osuwa się na podłogę, nie może znieść widoku ludzi siadających na jej łóżku, w domu, który był jej domem. Ale teraz, gdy nikt na Ziemi już jej nie pamięta, tak, dopiero teraz naprawdę znalazła się w piekle.
Jean-Paul Sartre w udzielonym pod koniec życia wywiadzie wyznał: „Jestem filozofem czy literatem? Wszystko, co napisałem, jest zarazem filozofią i literaturą, przy czym nie istnieją one obok siebie, lecz każdy element mojej twórczości – czy to będzie powieść, czy krytyka – ma charakter zarazem literacki i filozoficzny. […] Całość mojego dzieła – to byłoby właśnie to: dzieło literackie, które ma znaczenie filozoficzne”. Oba te pierwiastki – literacki i filozoficzny – na równi wybrzmiały w dziele Barbary Sass. Zawarte w utworze pytanie o granice ludzkiej wolności brzmi na Scenie im. H. Mikołajskiej równie współcześnie, co w roku 1947 – roku polskiej prapremiery tej sztuki. Jerzy Kreczmar (z wykształcenia filozof) postanowił wówczas zderzyć ze sobą dziełko francuskiego egzystencjalisty (w tłumaczeniu Jana Kotta pt. Przy drzwiach zamkniętych) z Cudem Św. Antoniego, jednoaktówką belgijskiego symbolisty Maurice’a Maeterlincka. Być może wówczas Sartre potrzebował kontry, sam w sobie czytał się w powojennej Polsce bardziej politycznie, niż egzystencjalnie. Natomiast Barbara Sass szukała dla Sartre’a dopełnienia w twórczości Becketta, by roztrzaskać o siebie te dwa zbliżone, a jednak diametralnie różne teatry bytu i nicości. Bohaterowie Komedii to właściwie banalny, małżeński trójkąt, ukazany w „życiu pośmiertnym”. Dwie kobiety i jeden mężczyzna, zamknięci w urnach niczym prochy po kremacji, nieruchomi, zostają wywoływani do odpowiedzi przez punktowe światło reflektora. Właśnie mową bohaterowie Becketta usiłują oszukać pustkę, przydać sobie istnienia. Bliźni staje się dla nich żałosnym pocieszeniem, ale koniecznym choćby po to, by słuchał. Zupełnie inaczej niż u Sartre’a, u którego człowiek wobec absurdu świata jest zawsze sam. Niestety, w trakcie produkcji spektaklu zmienili się spadkobiercy praw autorskich, przez co prawa do zagrania Bez wyjścia oraz Komedii w ramach jednego wieczoru zostały cofnięte. Szkoda.
Zderzenie tych dwóch filozofii (dodatkowo połączonych przekładem Antoniego Libery) mogło być genialnym reżyserskim odkryciem Barbary Sass. Pozostał Sartre. Też dobrze.
Ewa Uniejewska – teatralny.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz