środa, 14 stycznia 2015

Szept z mroczniejącej poduszki

Nabożeństwo w angielskim kościele

Robert Bly

Gdy patrzę na stronicę otwartego psałterza,
dostrzegam widoczny sęk rozpływający się w papierze.

Kręgi słoi, które rozchodzą się w stronicy,
wskazują, że kiedyś żyła tam gałąź!

Bardzo długo wpatruję się w sęk
i słyszę, jak ksiądz wzywa Zbawiciela, aby przyszedł.

Staruszki obok mnie wciąż śpiewają…
Jeżeli Zbawiciel jest gałęzią, jak może powrócić?

W naszej ostatniej godzinie…
szeptać będziemy z mroczniejącej poduszki…

Przełożyli Tadeusz Rybowski i Zofia Prele

Komentarz Kornelii: Tego, kto przeczyta powyższy wiersz amerykańskiego poety, z całą pewnością porwie strumień goryczy, owieje słona bryza przygnębienia. Gałąź jest ucięta, zniszczona i martwa – już nie ożyje, podobnie nie powróci Zbawiciel, aby przynieść nam ratunek. Nadzieje pokładane w religii są puste i miałkie. Utwór ukazuje największy dramat człowieka: – każdego z nas czeka ostatnia godzina. Świadomość tego strasznego i nieuchronnego momentu towarzyszy mi wciąż jak sinooki duch. Według twórcy z Minnesoty, nie możemy spodziewać się wtedy tunelu światła, ocalenia, życia wiecznego czy przejścia do nowego wymiaru. Bezsilnie szepcząc pogrążymy się w mroku. Czy tylko szepcząc? Słyszałam, że niektórzy umierający płaczą, drżą, krzyczą przejęci grozą przez przekroczeniem Czarnego Horyzontu Nieznanego. Czy będę wrzeszczeć, co sił w płucach, miotać się w agonii? Czy poproszę o księdza, jak podobno czynią niemal wszyscy? Czy spowiedź może przynieść łaskę? Trudno, bardzo trudno w to uwierzyć.
Ostatnio nie ćwiczę się w umieraniu, wyczerpana pracą i melancholią zasypiam jak kamień. Tylko w sobotę, w niedzielę rano, wprawiam się w dziwny stan między nicością a jawą, pełen majaków, zwidów i strumieni myśli (ten zaczarowany trans konczy konieczność udania się do toalety, muszę jednak wypróbować pampersy). Ale wydaje mi się, że teoretycznie jestem dobrze przygotowana do Odejścia. Przypominam sobie słowa, które napisał Emil Cioran: „Człowiek miałby jakiś pożytek ze snu, gdyby za każdym razem, zasypiając, usiłował wyobrazić sobie własne umieranie. Po kilku latach takiego treningu śmierć utraciłaby dlań wszelki prestiż, jawiąc się najwyżej jako formalność bądź zwykłą uciążliwość”.
Ale filozof goryczy tym razem się myli. Trenowałam umieranie wielokrotnie, zasypiając, mimo to myśl o śmierci wywołuje we mnie chęć wydania z siebie nieustanego, przenikliwego, nie mającego końca skowytu. Może dlatego, że nie opuszcza mnie lęk przed karą, na którą jednoznacznie i bez godnych uwagi okoliczności łagodzących sobie zasłużyłam – i nie mam na myśli moich przygód obyczajowych. Ach, bezkresny koszmar, którego nie potrafię ująć w słowa…
Ale bezsilne czekanie na naturalny koniec też mnie przeraża. Mam jeszcze wiele czasu, ale w końcu, po latach, nadejdzie czas decyzji. Opiję się do nieprzytomności cydrem, przyjmę całe garście tabletek i schowam się pod kołdrę. I niech to się stanie w grudniu, przesyconym ukochanym mrokiem. Przedtem zamknę drzwi na zamek – niech służby komunalne się natrudzą. Ale będzie w mieszkaniu pachniało…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz