Klasyczne tańce towarzyskie
Charles Simic
Babcie ukręcające łebki
Kurczakom; stare zakonnice
O imionach w rodzaju Teresa albo Marianna,
Ciągnące uczniów za uszy;
Zawiłe kroki kieszonkowców,
Obrabiających tłum gapiów zebrany
Na miejscu wypadku; powolne szuranie nóg
Ulicznego kaznodziei z tablicami na piersi i plecach;
Wahanie porannego klienta lombardu,
Kiedy zagląda przez okienną kratę
Do wnętrza; zygzak, jakim posuwa się dziecko,
Idące z zamkniętymi oczami do szkoły;
I pary sędziwych kochanków, z policzkiem przy policzku,
Na parkiecie tanecznym miejscowego klubu,
Gdzie odbywają się też dobroczynne loterie, w deszczowe
Poniedziałkowe wieczory wiecznego listopada.
Przełożył Stanisław Barańczak
poniedziałek, 30 listopada 2015
piątek, 27 listopada 2015
Wizyta czarnych krasnoludków
A kto to?
Ernest Bryll
A kto to puka do naszych drzwi?
To czarne krasnoludki
Czapeczki zmięte jak złe sny
W łapce koszyk na smutki
Ty Staszku też przyszedłeś z nimi
a z jakiej ziemi?
No to siadajmy trzeba zjadać
Jeżyny z dna wąwozów
Mieć czarne usta. Nic nie gadać
Choć język bieleje od mrozu
Oni czekają. Rozgryzając
Uważnie każdy owoc
I na podłogę popluwają
Posokę malinową.
****
Komentarz Kornelii: Właściwie nie zamieszczam utworów poetów polskich, mniemam, że są znane. Tym niemniej lubię wiersze Brylla, często utkane piołunową nutą, a ponieważ wypożyczyłam z biblioteki tomik „Jezioro Kałuża. Wiersze z roku 2001”, uznałam, że jeden utwór dla dobra wspólnego przepiszę. Wymowa oczywiście posępna, krasnoludki są czarne, założyły zmięte czapeczki, niosą smutki w koszyczkach. Jak dla mnie krasnoludki to dusze zmarłych, które nawiedzają żywych. Jest wśród nich pewien Staszek, zapewne przyjaciel autora.
Wydaje mi się, że wielu żywych ma wobec tych, którzy odeszli jakieś niespłacone długi czy inne przewiny. Mroczne krasnoludki przychodzą, aby o nich przypomnieć. I trzeba jeść te lodowate owoce z samego dna – czyli rozważać wyrządzone zmarłym krzywdy. Nie wolno nic mówić. W sytuacji, gdy śmierć zakończyła wszystko, nie pomogą żadne usprawiedliwienia.
Krasnoludki czekają… Na co? Może na nasze zgony. I w zaświatach dobiorą się nam do skóry….
Aj, już nie wiem, co powiedzieć… Pułapka zatrzasnęła się już dawno.
Zawieszono już dekoracje świąteczne. Czas Bożego Narodzenia przepełnia mnie skondensowaną goryczą. Nie to, że nie lubię Świąt. Są mi obojętne. Ale kolędy, choinki, Mikołaje przypominają mi o unicestwiającym upływie czasu i o dalekim, ale przecież coraz bliższym spotkaniu z czarnymi krasnoludkami. Aj, będę się miała z pyszna.
Cierpię na straszną migrenę. Za kilka godzin przejadę do rodziców, schowam się w moim pokoiku pod kołdrę i nie wyjrzę przez prawie dwa dni. Mamusia jeszcze nie umarła i zdjęli jej gips z ręki, a więc żywię nadzieję, że nie będę już musiała obierać tych plebejskich kartofli.
Ernest Bryll
A kto to puka do naszych drzwi?
To czarne krasnoludki
Czapeczki zmięte jak złe sny
W łapce koszyk na smutki
Ty Staszku też przyszedłeś z nimi
a z jakiej ziemi?
No to siadajmy trzeba zjadać
Jeżyny z dna wąwozów
Mieć czarne usta. Nic nie gadać
Choć język bieleje od mrozu
Oni czekają. Rozgryzając
Uważnie każdy owoc
I na podłogę popluwają
Posokę malinową.
****
Komentarz Kornelii: Właściwie nie zamieszczam utworów poetów polskich, mniemam, że są znane. Tym niemniej lubię wiersze Brylla, często utkane piołunową nutą, a ponieważ wypożyczyłam z biblioteki tomik „Jezioro Kałuża. Wiersze z roku 2001”, uznałam, że jeden utwór dla dobra wspólnego przepiszę. Wymowa oczywiście posępna, krasnoludki są czarne, założyły zmięte czapeczki, niosą smutki w koszyczkach. Jak dla mnie krasnoludki to dusze zmarłych, które nawiedzają żywych. Jest wśród nich pewien Staszek, zapewne przyjaciel autora.
Wydaje mi się, że wielu żywych ma wobec tych, którzy odeszli jakieś niespłacone długi czy inne przewiny. Mroczne krasnoludki przychodzą, aby o nich przypomnieć. I trzeba jeść te lodowate owoce z samego dna – czyli rozważać wyrządzone zmarłym krzywdy. Nie wolno nic mówić. W sytuacji, gdy śmierć zakończyła wszystko, nie pomogą żadne usprawiedliwienia.
Krasnoludki czekają… Na co? Może na nasze zgony. I w zaświatach dobiorą się nam do skóry….
Aj, już nie wiem, co powiedzieć… Pułapka zatrzasnęła się już dawno.
Zawieszono już dekoracje świąteczne. Czas Bożego Narodzenia przepełnia mnie skondensowaną goryczą. Nie to, że nie lubię Świąt. Są mi obojętne. Ale kolędy, choinki, Mikołaje przypominają mi o unicestwiającym upływie czasu i o dalekim, ale przecież coraz bliższym spotkaniu z czarnymi krasnoludkami. Aj, będę się miała z pyszna.
Cierpię na straszną migrenę. Za kilka godzin przejadę do rodziców, schowam się w moim pokoiku pod kołdrę i nie wyjrzę przez prawie dwa dni. Mamusia jeszcze nie umarła i zdjęli jej gips z ręki, a więc żywię nadzieję, że nie będę już musiała obierać tych plebejskich kartofli.
czwartek, 26 listopada 2015
Wszystko brudne i lepkie
Błoto
José Suárez Carreño
Błoto nie jest jak rumak
doskonały i piękny.
Błoto – wół przeogromny,
lecz ślepy.
Poplamione mam ręce
błotem brudnym i lepkim.
Chwile moje – jak drzewo
wyciągnięte na ziemi!
Błoto w krąg; mam wrażenie,
że mi spływa od wewnątrz.
Błoto – wszystko jest błotem,
które sięga już niebios.
Przełożył Janusz Strasburger
José Suárez Carreño
Błoto nie jest jak rumak
doskonały i piękny.
Błoto – wół przeogromny,
lecz ślepy.
Poplamione mam ręce
błotem brudnym i lepkim.
Chwile moje – jak drzewo
wyciągnięte na ziemi!
Błoto w krąg; mam wrażenie,
że mi spływa od wewnątrz.
Błoto – wszystko jest błotem,
które sięga już niebios.
Przełożył Janusz Strasburger
wtorek, 24 listopada 2015
Smutek na zamarzłym boisku
Szkoła dla czarnych myśli
Charles Simic
O świcie,
Moja malutka,
Czuję ogromny ciężar
Książek w twoim tornistrze.
Moja anonimowa,
Ledwie cię mogę rozpoznać
W tym gęstym tłumie
Na zamarzłym szkolnym boisku.
Moja prościutka,
Linijki i gąbki
Leżą w pustej klasie
Pod bielonymi ścianami.
Są tu okna
I czarne tablice,
Przez które można widzieć na wskroś
Tylko kiedy zamknie się oczy.
Przełożył Stanisław Barańczak
****
Komentarz Kornelii: Cóż, w szkole czarnych myśli jestem niedoścignioną prymuską.
Ogromny ciężar książek – to najpewniej brzemię przytłaczającej melancholii, głazy depresji albo też wspomnienia niedobrych uczynków. Boisko zamarzłe – to symbol lodowatej atrofii uczuć. Klasa jest pusta, uczniowie muszą znosić zimno, to jest trudy bezsensownego życia, na nieustannej przerwie, przerwie od wytchnienia. Nie nie widoków na ogrzanie się. Czarne tablice – może spisano na nich wyrok, zabraniający wszelkiej radości. Albo alegorie otaczającego protagonistkę paraliżującego smutku.
Charles Simic
O świcie,
Moja malutka,
Czuję ogromny ciężar
Książek w twoim tornistrze.
Moja anonimowa,
Ledwie cię mogę rozpoznać
W tym gęstym tłumie
Na zamarzłym szkolnym boisku.
Moja prościutka,
Linijki i gąbki
Leżą w pustej klasie
Pod bielonymi ścianami.
Są tu okna
I czarne tablice,
Przez które można widzieć na wskroś
Tylko kiedy zamknie się oczy.
Przełożył Stanisław Barańczak
****
Komentarz Kornelii: Cóż, w szkole czarnych myśli jestem niedoścignioną prymuską.
Ogromny ciężar książek – to najpewniej brzemię przytłaczającej melancholii, głazy depresji albo też wspomnienia niedobrych uczynków. Boisko zamarzłe – to symbol lodowatej atrofii uczuć. Klasa jest pusta, uczniowie muszą znosić zimno, to jest trudy bezsensownego życia, na nieustannej przerwie, przerwie od wytchnienia. Nie nie widoków na ogrzanie się. Czarne tablice – może spisano na nich wyrok, zabraniający wszelkiej radości. Albo alegorie otaczającego protagonistkę paraliżującego smutku.
poniedziałek, 23 listopada 2015
Robaki wkrótce się pożywią
No i gdzie jest Madge
e.e.cummings
No i gdzie jest Magde.
Madge i jej mężczyźni?
pochowana z
Alicją we włosach,
(jeśli spytasz deszczu
on nie powie gdzie.)
piękno się układa
z czerwiami i czasem,
podczas gdy uroda
mówi słodko Tak
do wiatru i chłodu;
a ile ziemi
Madge warta jest?
Popytaj kwiat co się jesienią chyli
nie zgadnie nigdy.
Ale ja wiem
Przełożył Piotr Sommer
Komentarz Kornelii: Przepisałam z: Literatura na Świecie 3/1977. Melancholijno-cmentarny wiersz znakomitego amerykańskiego poety, pochodzący ze zbioru z 1925 roku. Szukałam oficjalnych interpretacji, ale znalazłam niewiele. Bez wątpienia utwór żałobny, z takich o przemijaniu.
Narrator stoi nad grobem tytułowej bohaterki. Nie można wykluczyć, że Magde była mu bliska, bardzo bliska. Piękna kobieta miała życie uczuciowe, ale czas-niszczyciel jest bezlitosny i nic mu się nie oprze. Nadobna niewiasta teraz leży w ziemi, podobnie jak jej mężczyźni. Pięknem Magde żywią się triumfujące czerwie, jej urodę wzięła w posiadanie ziemia. Urodziwa kobieta jest tyle warta, co garść prochu.
No i gdzie jest Magde.
Zapewne już tylko w ziemi. Poeta najwidoczniej nie łudzi się iluzją nowej egzystencji w zaświatach.
Nie do końca pojmuję znaczenie tych wersów:
pochowana z
Alicją we włosach,
Może Alice była przyjaciółką Magde i także zakończyła ziemskie troski? Albo Alice jest jakąś emanacją Magde z czasów młodości?
Ale nie: Alicja to angielska nazwa kwiatu Dziwidło olbrzymie (Amorphophallus titanum), który wydziela zapach padliny. Tak, że jest to mocny symbol rozkładu i śmierci. Magde została pochowana z cuchnącym kwiatem we włosach. W ten subtelny sposób poeta zamierzał zapewne powiedzieć, że śliczna niegdyś dziewczyna teraz rozkłada się i strasznie cuchnie.
Ogólnie rzecz biorąc tematyka wiersza banalna, czytałam podobnych wiele. Tym niemniej utwór przejmujący.
Właściwie cóż tu komentować? Życie przeminie szybko jak kilka trzepotów rzęs i wszyscy będziemy cuchnąć. Nawet nie wiem, jaki morał z tego wysnuć. Wszelkiego rodzaju używanie danych nam dni nie zatrzyma okrutnej kosy czasu. Jak pomyślę, że w pewnym mierze jestem współautorką przedterminowego rozkładu, to dostaję lodowatych dreszczy. Właściwie to ja powinnam spoczywać w ziemi, a bliskie mi osoby po niej chodzić, ale sprawy ułożyły się w sposób wręcz przeciwny. Czy jak się zabiję, ktoś poczuje się lepiej?. Nie uczynię tego, czas przyśpiesza bez mojego udziału. Jeszcze kilka listopadów i będzie po wszystkim. Robaczki dostaną to, co im się należy.
Kilka dni marzeniowo mrocznych, a teraz znów słońce wyszło.Eheu, eheu!! Tyle mojego, że w listopadzie noc bliska.
e.e.cummings
No i gdzie jest Magde.
Madge i jej mężczyźni?
pochowana z
Alicją we włosach,
(jeśli spytasz deszczu
on nie powie gdzie.)
piękno się układa
z czerwiami i czasem,
podczas gdy uroda
mówi słodko Tak
do wiatru i chłodu;
a ile ziemi
Madge warta jest?
Popytaj kwiat co się jesienią chyli
nie zgadnie nigdy.
Ale ja wiem
Przełożył Piotr Sommer
Komentarz Kornelii: Przepisałam z: Literatura na Świecie 3/1977. Melancholijno-cmentarny wiersz znakomitego amerykańskiego poety, pochodzący ze zbioru z 1925 roku. Szukałam oficjalnych interpretacji, ale znalazłam niewiele. Bez wątpienia utwór żałobny, z takich o przemijaniu.
Narrator stoi nad grobem tytułowej bohaterki. Nie można wykluczyć, że Magde była mu bliska, bardzo bliska. Piękna kobieta miała życie uczuciowe, ale czas-niszczyciel jest bezlitosny i nic mu się nie oprze. Nadobna niewiasta teraz leży w ziemi, podobnie jak jej mężczyźni. Pięknem Magde żywią się triumfujące czerwie, jej urodę wzięła w posiadanie ziemia. Urodziwa kobieta jest tyle warta, co garść prochu.
No i gdzie jest Magde.
Zapewne już tylko w ziemi. Poeta najwidoczniej nie łudzi się iluzją nowej egzystencji w zaświatach.
Nie do końca pojmuję znaczenie tych wersów:
pochowana z
Alicją we włosach,
Może Alice była przyjaciółką Magde i także zakończyła ziemskie troski? Albo Alice jest jakąś emanacją Magde z czasów młodości?
Ale nie: Alicja to angielska nazwa kwiatu Dziwidło olbrzymie (Amorphophallus titanum), który wydziela zapach padliny. Tak, że jest to mocny symbol rozkładu i śmierci. Magde została pochowana z cuchnącym kwiatem we włosach. W ten subtelny sposób poeta zamierzał zapewne powiedzieć, że śliczna niegdyś dziewczyna teraz rozkłada się i strasznie cuchnie.
Ogólnie rzecz biorąc tematyka wiersza banalna, czytałam podobnych wiele. Tym niemniej utwór przejmujący.
Właściwie cóż tu komentować? Życie przeminie szybko jak kilka trzepotów rzęs i wszyscy będziemy cuchnąć. Nawet nie wiem, jaki morał z tego wysnuć. Wszelkiego rodzaju używanie danych nam dni nie zatrzyma okrutnej kosy czasu. Jak pomyślę, że w pewnym mierze jestem współautorką przedterminowego rozkładu, to dostaję lodowatych dreszczy. Właściwie to ja powinnam spoczywać w ziemi, a bliskie mi osoby po niej chodzić, ale sprawy ułożyły się w sposób wręcz przeciwny. Czy jak się zabiję, ktoś poczuje się lepiej?. Nie uczynię tego, czas przyśpiesza bez mojego udziału. Jeszcze kilka listopadów i będzie po wszystkim. Robaczki dostaną to, co im się należy.
Kilka dni marzeniowo mrocznych, a teraz znów słońce wyszło.Eheu, eheu!! Tyle mojego, że w listopadzie noc bliska.
sobota, 21 listopada 2015
Linieją włosy, butwieją kości
* * *
Eeva-Liisa Manner
Mam aż trzy dusze: sen, cień i przeczucie.
Sen czuwa w nocy, gdy śpię
odbija majaki w zwierciadłach przyszłości.
Cień odprowadza mnie w ostatnią podróż, która już się zaczęła.
Jest moim bratem, moich kształtów, milczący, obcy,
przeciera ścieżkę w zległym owsie -
który ubarwia pierwszy szron.
Ścina przygarść wiosłem i zawraca
spotykam go przy furcie, suknia ze mnie spada,
linieją włosy, butwieją kości,
i ciemność moja zapada w mój cień
o świetlnych brzegach.
Cisza i skowyt dartego jedwabiu.
Przełożył z fińskiego Bohdan Drozdowski
Eeva-Liisa Manner
Mam aż trzy dusze: sen, cień i przeczucie.
Sen czuwa w nocy, gdy śpię
odbija majaki w zwierciadłach przyszłości.
Cień odprowadza mnie w ostatnią podróż, która już się zaczęła.
Jest moim bratem, moich kształtów, milczący, obcy,
przeciera ścieżkę w zległym owsie -
który ubarwia pierwszy szron.
Ścina przygarść wiosłem i zawraca
spotykam go przy furcie, suknia ze mnie spada,
linieją włosy, butwieją kości,
i ciemność moja zapada w mój cień
o świetlnych brzegach.
Cisza i skowyt dartego jedwabiu.
Przełożył z fińskiego Bohdan Drozdowski
piątek, 20 listopada 2015
Kora miała zły dzień
Miałem zły dzień. Tydzień. Miesiąc. Rok. Życie. Cholera jasna.
Charles Bukowski, Szmira
Charles Bukowski, Szmira
czwartek, 19 listopada 2015
Jej zęby zetrą cię w pył
Nemezis
Edwin Morgan
Ona załatwi cię dwoma widelcami na talerzu.
Ona wie, które jabłko w beczułce zgniło.
Ona jest krabem, który podstępnie dobiera się do ciebie.
Jej zęby zetrą cię w pył.
Ona jest panią ruletki – ale nie licz na szczęście.
Ona przytrzymuje drabinę i usuwa ją spod ciebie kopniakiem.
Nie wołaj: co za tragedia! Ona kocha komedię.
Nie zrywaj boków ze śmiechu, nic jej po twoich zerwanych bokach.
Ofiara przebłagalna to jej bête noire.
Ale musisz być w stałej gotowości,
a swoich doradców trzymaj na dystans.
Przełożył Andrzej Szuba
Edwin Morgan (1920-2010), urodzony w Glasgow poeta szkocki. Bête noire to znaczy „osoba najbardziej obmierzła”, dosłownie: „Czarne zwierzę”. Przepisałam z : Literatura na Świecie, Nr 1/2, 2015.
Edwin Morgan
Ona załatwi cię dwoma widelcami na talerzu.
Ona wie, które jabłko w beczułce zgniło.
Ona jest krabem, który podstępnie dobiera się do ciebie.
Jej zęby zetrą cię w pył.
Ona jest panią ruletki – ale nie licz na szczęście.
Ona przytrzymuje drabinę i usuwa ją spod ciebie kopniakiem.
Nie wołaj: co za tragedia! Ona kocha komedię.
Nie zrywaj boków ze śmiechu, nic jej po twoich zerwanych bokach.
Ofiara przebłagalna to jej bête noire.
Ale musisz być w stałej gotowości,
a swoich doradców trzymaj na dystans.
Przełożył Andrzej Szuba
Edwin Morgan (1920-2010), urodzony w Glasgow poeta szkocki. Bête noire to znaczy „osoba najbardziej obmierzła”, dosłownie: „Czarne zwierzę”. Przepisałam z : Literatura na Świecie, Nr 1/2, 2015.
środa, 18 listopada 2015
I zobaczyła klęskę
Widziałam drzewo
Edith Södergran
Widziałam drzewo większe od wszystkich innych
obwieszone szyszkami poza zasięgiem dłoni;
widziałam wielki kościół z otwartymi drzwiami
a każdy, kto wychodził był blady i silny,
i gotowy na śmierć;
widziałam kobietę pogodną i uszminkowaną
co rzucała kośćmi o swe szczęście
i zobaczyła klęskę.
Wokół tych rzeczy zakreślono koło.
Jego nikt nie przekroczy.
Przełożył ze szwedzkiego Leonard Neuger
****
Komentarz Kornelii: Osobliwy, halucynogenny utwór piszącej po szwedzku poetki fińskiej. Edith Södergran (1892–1923) zmarła młodo na gruźlicę, stąd w jej wierszach powiew melancholii i przeczucie śmierci. Dziwna, oniryczna wizja. Można interpretować, jako opis tragizmu naszego bytowania. Nie dosięgniemy szyszek, które są symbolem satysfakcji i spełnienia. Religia to ułuda, z kościoła wychodzimy pozornie silni, ale przecież czeka nas unicestwienie.
Kobieta młoda i uszminkowana – oznacza to, że nawet dbanie o siebie, oddawanie się radościom życia, niczego nie zmienia – można grać, ale i tak jedyny wynik to metafizyczna klęska.
Wokół tych rzeczy zakreślono koło.
Jego nikt nie przekroczy.
Rozumiem to tak, że jesteśmy więźniami własnych ciał, a także tego czasu, miejsca i okoliczności, w które bez naszej woli, zgody i jakiegokolwiek sensu nas rzucono, ulotne iskierki istnienia między dwoma czarnymi nieskończonościami nicości. A może to wizja zaświatów? Może wychodzący z kościoła są już w czyśćcu, szeolu, swego rodzaju piekle, którego nie mogą opuścić i nikt do nich dostać się nie może?
Cóż, coraz bardziej nabieram pewności, że umarłam już dawno i jestem po drugiej stronie. I tylko wydaje mi się, że żyję. Mam barek pełen drogich alkoholi i nawet nie odczuwam już chęci do picia, wygasają ostatnie pragnienia. Pogoda wręcz idealna, pochmurno, listopadowo, deszczowo. Przynajmniej te kilka dni w roku mnie lubi. Zajmuję się przede wszystkim spaniem, nawet, jak wyjątkowo wstaję, jestem jak lunatyczka, otoczona mrokiem majaków i snu.
Edith Södergran
Widziałam drzewo większe od wszystkich innych
obwieszone szyszkami poza zasięgiem dłoni;
widziałam wielki kościół z otwartymi drzwiami
a każdy, kto wychodził był blady i silny,
i gotowy na śmierć;
widziałam kobietę pogodną i uszminkowaną
co rzucała kośćmi o swe szczęście
i zobaczyła klęskę.
Wokół tych rzeczy zakreślono koło.
Jego nikt nie przekroczy.
Przełożył ze szwedzkiego Leonard Neuger
****
Komentarz Kornelii: Osobliwy, halucynogenny utwór piszącej po szwedzku poetki fińskiej. Edith Södergran (1892–1923) zmarła młodo na gruźlicę, stąd w jej wierszach powiew melancholii i przeczucie śmierci. Dziwna, oniryczna wizja. Można interpretować, jako opis tragizmu naszego bytowania. Nie dosięgniemy szyszek, które są symbolem satysfakcji i spełnienia. Religia to ułuda, z kościoła wychodzimy pozornie silni, ale przecież czeka nas unicestwienie.
Kobieta młoda i uszminkowana – oznacza to, że nawet dbanie o siebie, oddawanie się radościom życia, niczego nie zmienia – można grać, ale i tak jedyny wynik to metafizyczna klęska.
Wokół tych rzeczy zakreślono koło.
Jego nikt nie przekroczy.
Rozumiem to tak, że jesteśmy więźniami własnych ciał, a także tego czasu, miejsca i okoliczności, w które bez naszej woli, zgody i jakiegokolwiek sensu nas rzucono, ulotne iskierki istnienia między dwoma czarnymi nieskończonościami nicości. A może to wizja zaświatów? Może wychodzący z kościoła są już w czyśćcu, szeolu, swego rodzaju piekle, którego nie mogą opuścić i nikt do nich dostać się nie może?
Cóż, coraz bardziej nabieram pewności, że umarłam już dawno i jestem po drugiej stronie. I tylko wydaje mi się, że żyję. Mam barek pełen drogich alkoholi i nawet nie odczuwam już chęci do picia, wygasają ostatnie pragnienia. Pogoda wręcz idealna, pochmurno, listopadowo, deszczowo. Przynajmniej te kilka dni w roku mnie lubi. Zajmuję się przede wszystkim spaniem, nawet, jak wyjątkowo wstaję, jestem jak lunatyczka, otoczona mrokiem majaków i snu.
wtorek, 17 listopada 2015
Kora polegnie w kwaśnym smrodzie
Życie w popielniczce
John Haines
W naszych białych skórach z bibułki
i poplamionych kołnierzykach
z brązowymi kłaczkami zamiast kości,
rozpoczynamy się stopami w popiele
który strząsamy z butów
w szalonym tańcu jednej nogi;
potem ślizgamy się po szklano-
metalowym brzegu naszego świata
by polec tam, w kwaśnym smrodzie…
jedyni spośród ludzi, którzy wysocy
z urodzenia, rosnąc się kurczymy.
Chętnie byśmy się poskarżyli
na irytującą gorliwość zapałek
lecz każda nasza próba zabrania głosu
tonie w kłębach dymu
i napadach kaszlu.
Gdy się starzejemy
żółty blask w naszym oku
czerwienieje aż zmienia się
w stopę zdeptującą ogień:
i znów to samo, starcy się kruszą
miażdżeni z góry gigantyczną dłonią,
gdy młodzi zaczynają płonąć.
Przełożył Grzegorz Musiał
Przepisane z tomu: Ameryka, Ameryka! Antologia wierszy poetów amerykańskich po 1940 roku. Bydgoszcz 1994.
John Haines
W naszych białych skórach z bibułki
i poplamionych kołnierzykach
z brązowymi kłaczkami zamiast kości,
rozpoczynamy się stopami w popiele
który strząsamy z butów
w szalonym tańcu jednej nogi;
potem ślizgamy się po szklano-
metalowym brzegu naszego świata
by polec tam, w kwaśnym smrodzie…
jedyni spośród ludzi, którzy wysocy
z urodzenia, rosnąc się kurczymy.
Chętnie byśmy się poskarżyli
na irytującą gorliwość zapałek
lecz każda nasza próba zabrania głosu
tonie w kłębach dymu
i napadach kaszlu.
Gdy się starzejemy
żółty blask w naszym oku
czerwienieje aż zmienia się
w stopę zdeptującą ogień:
i znów to samo, starcy się kruszą
miażdżeni z góry gigantyczną dłonią,
gdy młodzi zaczynają płonąć.
Przełożył Grzegorz Musiał
Przepisane z tomu: Ameryka, Ameryka! Antologia wierszy poetów amerykańskich po 1940 roku. Bydgoszcz 1994.
piątek, 13 listopada 2015
Karaluch spada z sufitu
Ucałowania z obcego miasta
Lavinia Greenlaw
Najdroższy, karaluchy mają małe.
Jeden z nich spadł mi z sufitu do ginu
ale obyło się bez szkody. Była tu matka.
Pokazałam jej ślady zębów na drewnianym kojcu,
a one dała mi adres znajomego szczurołapa.
Był pod takim wrażeniem dziury w kolanku,
że wziął je ze sobą do prywatnego muzeum.
Nie mogę spać. Na bagnisku w Hackney
wykopują dzieciaki. Wyczytałam w gazecie, że
kiedy dziewczynka wołała o pomoc,
facet wyciął jej język. O krok stąd.
Mieliśmy nowe alarmy bombowe,
ale tylko o świcie i tylko na przedmieściach.
No i ten atak moździerzy. Słyszeliśmy z pokoju,
tąpnięcie, jakby ktoś upuścił ciężki drewniany stół.
Mówią, że te żyjątka, co wyłażą z kranu,
są całkiem niegroźne. Weszła w życie ustawa
o niebezpiecznych psach: kaganiec, tatuaż, kastracja.
Kiedy ten labrador z sąsiedztwa skakał
na powitanie Billie, cały się posikał.
Na North Road zamykają sklepy.
Nigdzie nie naprawisz butów.
Ulice jednokierunkowe zmieniają kierunek,
zgubiłam się zaledwie kilka jardów od domu.
Na nowym planie miasta zaznaczono obszary
“w budowie”. Zniszczono nawet
nazwy ulic. Na Finchley pojawił się tyfus.
Matka przywiozła mi drzewko lawendowe.
Przełożył Jerzy Jarniewicz
****
Komentarz Kornelii: Przepisane z tomiku: Poetki z Wysp, Wrocław-Gdańsk 2015. Zastanawiałam się, czy zamieścić ten utwór utalentowanej miss Greenlaw, ponieważ nie znalazły mojej aprobaty słowa „najdroższy” oraz „ucałowania”. Ponadto wiersz nakreślony został z poczuciem humoru, a ze względu na temat wcale mnie nie zasmuca, a raczej wręcz przeciwnie. Ale tak mi się podobał, że zaistnieje bez kategorii.
Cóż, znakomita opowieść o dezintegracji społeczeństwa, upadku wielkiego miasta. Może nawet alegoria nadchodzącej apokalipsy. W mieście panuje plaga szczurów i karaluchów, nadeszła zaraza, grasują okrutni mordercy, trwa wojna, lub przynajmniej seria zamachów, niszczona jest infrastruktura, burzone całe kwartały, woda z kranu pełna różnych drobnoustrojów. Drzewko lawendowe nie przyniesie ocalenia.
Uradował mnie passus o czworonogach:
Weszła w życie ustawa
o niebezpiecznych psach: kaganiec, tatuaż, kastracja.
Jestem lękliwą rowerzystką, uważam, że dobry pies to martwy pies, a przynajmniej w kagańcu i na krótkiej smyczy.
Czy także mam odczucie, że świat zmierza ku zagładzie? Zawsze byłam pełna melancholii, a teraz się starzeję, zbliżam do czterdziestej jesieni, tak, że jestem bardziej podatna na czarne uczucia w rodzaju: „Dawniej było lepiej”. Ogólnie rzecz biorąc, nie przejmuję się wszakże rzeczywistością stworzoną z materii. Zatroskana jestem tylko o własne bezpieczeństwo, które staram się sobie zapewnić, nie kłopocząc się niczym więcej. Wydaje mi się, że świat tonie, ale za mojego czasu nie pójdzie jeszcze na dno. Co stanie się później, nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Oczywiście chciałabym doświadczyć gwałtownych zmian klimatycznych, doznać unicestwienia w impakcie asteroidy, zobaczyć przed ostatnim zamknięciem oczu zatopione miasta, ale rozsądek podpowiada, że to nie będzie mi dane. Niektórzy wieszczą, że nadciągną rzesze pełnych zarazków oraz groźnych pasożytów uchodźców i nas zjedzą. Może tak się stanie, ale jeszcze nie teraz. Zapewne czasu na sen i szukanie depresyjnych wierszy mam jeszcze wiele.
Lavinia Greenlaw
Najdroższy, karaluchy mają małe.
Jeden z nich spadł mi z sufitu do ginu
ale obyło się bez szkody. Była tu matka.
Pokazałam jej ślady zębów na drewnianym kojcu,
a one dała mi adres znajomego szczurołapa.
Był pod takim wrażeniem dziury w kolanku,
że wziął je ze sobą do prywatnego muzeum.
Nie mogę spać. Na bagnisku w Hackney
wykopują dzieciaki. Wyczytałam w gazecie, że
kiedy dziewczynka wołała o pomoc,
facet wyciął jej język. O krok stąd.
Mieliśmy nowe alarmy bombowe,
ale tylko o świcie i tylko na przedmieściach.
No i ten atak moździerzy. Słyszeliśmy z pokoju,
tąpnięcie, jakby ktoś upuścił ciężki drewniany stół.
Mówią, że te żyjątka, co wyłażą z kranu,
są całkiem niegroźne. Weszła w życie ustawa
o niebezpiecznych psach: kaganiec, tatuaż, kastracja.
Kiedy ten labrador z sąsiedztwa skakał
na powitanie Billie, cały się posikał.
Na North Road zamykają sklepy.
Nigdzie nie naprawisz butów.
Ulice jednokierunkowe zmieniają kierunek,
zgubiłam się zaledwie kilka jardów od domu.
Na nowym planie miasta zaznaczono obszary
“w budowie”. Zniszczono nawet
nazwy ulic. Na Finchley pojawił się tyfus.
Matka przywiozła mi drzewko lawendowe.
Przełożył Jerzy Jarniewicz
****
Komentarz Kornelii: Przepisane z tomiku: Poetki z Wysp, Wrocław-Gdańsk 2015. Zastanawiałam się, czy zamieścić ten utwór utalentowanej miss Greenlaw, ponieważ nie znalazły mojej aprobaty słowa „najdroższy” oraz „ucałowania”. Ponadto wiersz nakreślony został z poczuciem humoru, a ze względu na temat wcale mnie nie zasmuca, a raczej wręcz przeciwnie. Ale tak mi się podobał, że zaistnieje bez kategorii.
Cóż, znakomita opowieść o dezintegracji społeczeństwa, upadku wielkiego miasta. Może nawet alegoria nadchodzącej apokalipsy. W mieście panuje plaga szczurów i karaluchów, nadeszła zaraza, grasują okrutni mordercy, trwa wojna, lub przynajmniej seria zamachów, niszczona jest infrastruktura, burzone całe kwartały, woda z kranu pełna różnych drobnoustrojów. Drzewko lawendowe nie przyniesie ocalenia.
Uradował mnie passus o czworonogach:
Weszła w życie ustawa
o niebezpiecznych psach: kaganiec, tatuaż, kastracja.
Jestem lękliwą rowerzystką, uważam, że dobry pies to martwy pies, a przynajmniej w kagańcu i na krótkiej smyczy.
Czy także mam odczucie, że świat zmierza ku zagładzie? Zawsze byłam pełna melancholii, a teraz się starzeję, zbliżam do czterdziestej jesieni, tak, że jestem bardziej podatna na czarne uczucia w rodzaju: „Dawniej było lepiej”. Ogólnie rzecz biorąc, nie przejmuję się wszakże rzeczywistością stworzoną z materii. Zatroskana jestem tylko o własne bezpieczeństwo, które staram się sobie zapewnić, nie kłopocząc się niczym więcej. Wydaje mi się, że świat tonie, ale za mojego czasu nie pójdzie jeszcze na dno. Co stanie się później, nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Oczywiście chciałabym doświadczyć gwałtownych zmian klimatycznych, doznać unicestwienia w impakcie asteroidy, zobaczyć przed ostatnim zamknięciem oczu zatopione miasta, ale rozsądek podpowiada, że to nie będzie mi dane. Niektórzy wieszczą, że nadciągną rzesze pełnych zarazków oraz groźnych pasożytów uchodźców i nas zjedzą. Może tak się stanie, ale jeszcze nie teraz. Zapewne czasu na sen i szukanie depresyjnych wierszy mam jeszcze wiele.
czwartek, 12 listopada 2015
Śmierć jesiennej mimozy
Kiedy brzoza zabiła Katinkę
Géza Szőcs
Drzewo to odtąd w sobie nosisz,
cień jego rośnie wśród jej kości.
Szła sobie Kati, jesienna mimoza.
W nocy czekała na nią jedna brzoza.
Przełożył Jerzy Snopek
***
Komentarz Kornelii: lakoniczny wiersz urodzonego w 1953 roku węgierskiego twórcy i polityka, urodzonego w Siedmiogrodzie. Cóż, mniemam, łagodnie mówiąc, że nie jest to strzelisty szczyt poetyckiego kunsztu i nie wyprostuje autorowi drogi na Parnas. Zamieściłam z kilku powodów. Nie, nie z tej przyczyny, że kilka dni temu w naszym udręczonym kraju szalały wichury i jedna osoba na Wybrzeżu straciła życie, uderzona konarem. Za to spodobało mi się określenie: „Kati, jesienna mimoza”. W bieżącym roku poziom lęku spadł mi samoistnie, ale i tak jestem najbardziej mimozopodobną istotą, jaką znam. Kilka dni w temu byłam w teatrze i fale trwogi tak mocno mną rozkołysały, że musiałam usiąść w kawiarence, napić się wina i trzymać stołu. I jeszcze skąpała mnie mocno transpiracja. Tak, że odczuwam solidarność z innymi mimozami i Katinki mi szkoda.
Oprócz tego przypomniałam sobie wydarzenie z mojego życia: kilka lat temu wybierałam się do teatru, a mieszkałam jeszcze u rodziców, musiałam dojść do przystanku aleją wysadzaną topolami. Wiał silny wiatr i nagle, pogrążona w myślach, obudziłam się gwałtownie, widząc przed sobą złamaną topolę, leżącą na pogruchotanym samochodzie. Obawiałam się, że ludzie w aucie zginęli, potem jednak dowiedziałam się, że uniknęli złego losu, ale stracił życie przechodzień, przygnieciony przez to drzewo. Rodzina nieszczęśnika do dziś zapala tam znicze.
Gdybym wyszła pięć minut wcześniej, być może zakończyłabym pod drzewem swe ziemskie troski.
Morał z tej historii niezbyt odkrywczy: Życie ludzkie jest kruche, niebezpieczeństwo czyha na drodze, na schodach, w tramwaju, w każdej chwili możemy zostać zabrani, przypadek jest tyranem naszego przeznaczenia.
Można by dodać, że z tą wiedzą należy cieszyć się każdą chwilą, kubkiem dobrej herbaty, szklanką czerwonego burgunda, wartościową książką, wieczornym odpoczynkiem. Wiem to i próbuję, ale zniewolona jestem wyznać, że nie zawsze mi się udaje.
Lubię spacerować w lesie, gdy szumi wiatr i z koron drzew sypią się liście i gałęzie.
Géza Szőcs
Drzewo to odtąd w sobie nosisz,
cień jego rośnie wśród jej kości.
Szła sobie Kati, jesienna mimoza.
W nocy czekała na nią jedna brzoza.
Przełożył Jerzy Snopek
***
Komentarz Kornelii: lakoniczny wiersz urodzonego w 1953 roku węgierskiego twórcy i polityka, urodzonego w Siedmiogrodzie. Cóż, mniemam, łagodnie mówiąc, że nie jest to strzelisty szczyt poetyckiego kunsztu i nie wyprostuje autorowi drogi na Parnas. Zamieściłam z kilku powodów. Nie, nie z tej przyczyny, że kilka dni temu w naszym udręczonym kraju szalały wichury i jedna osoba na Wybrzeżu straciła życie, uderzona konarem. Za to spodobało mi się określenie: „Kati, jesienna mimoza”. W bieżącym roku poziom lęku spadł mi samoistnie, ale i tak jestem najbardziej mimozopodobną istotą, jaką znam. Kilka dni w temu byłam w teatrze i fale trwogi tak mocno mną rozkołysały, że musiałam usiąść w kawiarence, napić się wina i trzymać stołu. I jeszcze skąpała mnie mocno transpiracja. Tak, że odczuwam solidarność z innymi mimozami i Katinki mi szkoda.
Oprócz tego przypomniałam sobie wydarzenie z mojego życia: kilka lat temu wybierałam się do teatru, a mieszkałam jeszcze u rodziców, musiałam dojść do przystanku aleją wysadzaną topolami. Wiał silny wiatr i nagle, pogrążona w myślach, obudziłam się gwałtownie, widząc przed sobą złamaną topolę, leżącą na pogruchotanym samochodzie. Obawiałam się, że ludzie w aucie zginęli, potem jednak dowiedziałam się, że uniknęli złego losu, ale stracił życie przechodzień, przygnieciony przez to drzewo. Rodzina nieszczęśnika do dziś zapala tam znicze.
Gdybym wyszła pięć minut wcześniej, być może zakończyłabym pod drzewem swe ziemskie troski.
Morał z tej historii niezbyt odkrywczy: Życie ludzkie jest kruche, niebezpieczeństwo czyha na drodze, na schodach, w tramwaju, w każdej chwili możemy zostać zabrani, przypadek jest tyranem naszego przeznaczenia.
Można by dodać, że z tą wiedzą należy cieszyć się każdą chwilą, kubkiem dobrej herbaty, szklanką czerwonego burgunda, wartościową książką, wieczornym odpoczynkiem. Wiem to i próbuję, ale zniewolona jestem wyznać, że nie zawsze mi się udaje.
Lubię spacerować w lesie, gdy szumi wiatr i z koron drzew sypią się liście i gałęzie.
wtorek, 10 listopada 2015
Śmierć mieszka tu w piwnicy
Śmierć jest mistrzem
Nora Bossong
Śmierć jest mistrzem
Mieszkam w domu
Między miłorzębem a dębem
Śmierć jest mistrzem
Mieszkam w domu
A na zewnątrz jest zimno
Tylko w środku jest zimniej
Mieszkam w domu.
Między miłorzębem a dębem
Samotnie stoi dom
Zbity z listew
Między miłorzębem a dębem.
Śmierć jest mistrzem
Mieszka tu w piwnicy
Czyta Goethego i Schillera
Śmierć jest mistrzem.
Przełożyła kora-kora-kora
Nora Bossong, urodzona w 1982 roku w Bremie niemiecka poetka i pisarka, laureatka licznych nagród.
Der Tod ist ein Meister
Nora Bossong
Der Tod ist ein Meister
Ich wohne im Haus
Zwischen Ginko und Eiche
Der Tod ist ein Meister
Ich wohne im Haus
Und draußen ist’s kalt
Nur drinnen ist’s kälter
Ich wohne im Haus.
Zwischen Ginko und Eiche
Steht einsam ein Haus
Aus Latten gezimmert
Zwischen Ginko und Eiche.
Der Tod ist ein Meister
Der wohnt hier im Keller
Liest Goethe und Schiller
Der Tod ist ein Meister.
Nora Bossong
Śmierć jest mistrzem
Mieszkam w domu
Między miłorzębem a dębem
Śmierć jest mistrzem
Mieszkam w domu
A na zewnątrz jest zimno
Tylko w środku jest zimniej
Mieszkam w domu.
Między miłorzębem a dębem
Samotnie stoi dom
Zbity z listew
Między miłorzębem a dębem.
Śmierć jest mistrzem
Mieszka tu w piwnicy
Czyta Goethego i Schillera
Śmierć jest mistrzem.
Przełożyła kora-kora-kora
Nora Bossong, urodzona w 1982 roku w Bremie niemiecka poetka i pisarka, laureatka licznych nagród.
Der Tod ist ein Meister
Nora Bossong
Der Tod ist ein Meister
Ich wohne im Haus
Zwischen Ginko und Eiche
Der Tod ist ein Meister
Ich wohne im Haus
Und draußen ist’s kalt
Nur drinnen ist’s kälter
Ich wohne im Haus.
Zwischen Ginko und Eiche
Steht einsam ein Haus
Aus Latten gezimmert
Zwischen Ginko und Eiche.
Der Tod ist ein Meister
Der wohnt hier im Keller
Liest Goethe und Schiller
Der Tod ist ein Meister.
poniedziałek, 9 listopada 2015
Podejrzana i bez alibi
Codzienne miejsce zbrodni
Raymond Dittrich
Poranek zaczyna się
gdy wyrzucasz do śmietnika
odpadki z poprzedniego dnia.
To codzienna rutyna
(rzecz niewarta wzmianki.)
Wieczorem morderstwo
w telewizji albo
dwie szklanki wina w barze.
Tak zwana uporządkowana egzystencja.
Ale pewnej nocy
staną u twoich drzwi,
zadzwonią i uprzejmie
wyciągną swe legitymacje,
funkcjonariusze prowadzący śledztwo
w sprawie życia.
Mówią, że zaistniało
mocne podejrzenie o popełnienie przestępstwa,
mówią o poszlakowych dowodach,
o tym, że doszło do jakiejś zdrady.
Początkowo nic nie rozumiesz,
ale w końcu zdajesz sobie sprawę:
Rozpaczliwie brakuje ci
alibi.
Przełożyła kora-kora-kora
***
Täglicher Tatort
Raymond Dittrich
Der Morgen beginnt damit,
daß du den Müll des Vortags
in die Tonne wirfst.
Tagsüber Eingeübtes.
(Nicht der Rede wert.)
Abends ein Mord
im Fernsehen oder
zwei Gläser Wein an der Theke.
Sogenannte geordnete Verhältnisse.
Doch eines Nachts werden sie
vor deiner Tür stehen,
läuten und höflich ihren Ausweis zücken,
die Ermittler in Sachen Leben.
Sie reden von dringendem Tatverdacht,
Indizienbeweisen, dem Verrat an etwas.
Du verstehst erst nicht,
bis du begreifst:
Verzweifelt fehlt es dir
an einem Alibi.
***
Komentarz Kornelii: Pełen dramatyzmu i piołunowo depresjogenny utwór urodzonego w 1961 poety i muzykologa z Hamburga. Jak dla mnie wiersz doskonale kreślący nędzę, ale przecież także metafizyczne niebezpieczeństwo człowieczego bytowania.
Życie przypomina kryminał, w którym ty zostaniesz oskarżony. Zdaje się, że powinnam wyjaśnić: nasi zachodni sąsiedzi uwielbiają filmy kryminalne, a ich ulubiony, oglądany przez znaczną część społeczeństwa, nosi tytuł „Tatort” czyli „Miejsce zbrodni”.
Bohater prowadzi „normalne’, monotonne, uporządkowane życie, wieczorem ogląda film kryminalny w telewizji albo umiarkowanie raczy się winem w barze. Codziennie rano sumiennie wyrzuca swoje śmieci – aczkolwiek nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w tej śmieciowej rutynie jest coś niepokojącego. Odpadki można rozumieć jako zmarnowane szanse poprzedniej doby, jako jeszcze jeden dzień, którzy przeszedł bez treści i sensu.
Aż którejś nocy przychodzą funkcjonariusze prowadzący śledztwo w sprawie życia, mają szczególne podejrzenia, oskarżają o zdradę. Dla mnie ta upiorna wizyta to symbol śmierci i sądu. Nawet uporządkowana, spokojna, egzystencja, nie uchroni przed zgonem i przyjdzie zdać sprawę ze swych uczynków. Zdrada… Może to zdrada ideałów, przyjaciół, najbliższych…. Może zdrada polega na tym, że prowadzone było szare, bezbarwne, egoistyczne życie, że powinniśmy uczynić z niego coś więcej?
Ale czy większość śmiertelnych nie doświadcza zwykłego, banalnego bytowania?
W każdym razie brakuje alibi, czyli nie ma co liczyć na pobłażanie sądu. Zostaniemy uznani za winnych. Jaki zapadnie wyrok, wolę się nie zastanawiać.
Cóż, wydaje mi się, że obecnie prowadzę całkowicie uporządkowane, wolne od wszelkich uniesień, puste i banalne życie. Byłam u rodziców, z jednoznaczną pomogłam cierpiącej mamusi przygotować obiad i rączek nie mogę po tych burakach i ziemniakach domyć…
Piję może trochę więcej, niż bohater wiersza, jesienią w domu, nie w barze. Wiem, że pewnej nocy prowadzący śledztwo w sprawie życia zadzwonią także do moich drzwi. Lista osób i spraw, które zdradziłam, jest długa. Za bardzo się bałam, aby komukolwiek pomóc, chciałam tylko chronić siebie, zawiodłam, gdy powinnam była podać pomocną dłoń. A może nawet…
Mogę tylko powiedzieć w ramach szukania okoliczności łagodzących, że zdecydowanie nie chciałam się znaleźć w tej aberracyjnej baśni, i to jeszcze w takiej postaci i formie. Stało się to wbrew mej woli. Nawet, jeśli nie mam alibi i dowody zbrodni są miażdżące, sądzenie mnie będę uważała za skrajnie niesprawiedliwe. Nie dokonałam tego z premedytacją. Proszę o uniewinnienie ze względu na niepoczytalność.
Raymond Dittrich
Poranek zaczyna się
gdy wyrzucasz do śmietnika
odpadki z poprzedniego dnia.
To codzienna rutyna
(rzecz niewarta wzmianki.)
Wieczorem morderstwo
w telewizji albo
dwie szklanki wina w barze.
Tak zwana uporządkowana egzystencja.
Ale pewnej nocy
staną u twoich drzwi,
zadzwonią i uprzejmie
wyciągną swe legitymacje,
funkcjonariusze prowadzący śledztwo
w sprawie życia.
Mówią, że zaistniało
mocne podejrzenie o popełnienie przestępstwa,
mówią o poszlakowych dowodach,
o tym, że doszło do jakiejś zdrady.
Początkowo nic nie rozumiesz,
ale w końcu zdajesz sobie sprawę:
Rozpaczliwie brakuje ci
alibi.
Przełożyła kora-kora-kora
***
Täglicher Tatort
Raymond Dittrich
Der Morgen beginnt damit,
daß du den Müll des Vortags
in die Tonne wirfst.
Tagsüber Eingeübtes.
(Nicht der Rede wert.)
Abends ein Mord
im Fernsehen oder
zwei Gläser Wein an der Theke.
Sogenannte geordnete Verhältnisse.
Doch eines Nachts werden sie
vor deiner Tür stehen,
läuten und höflich ihren Ausweis zücken,
die Ermittler in Sachen Leben.
Sie reden von dringendem Tatverdacht,
Indizienbeweisen, dem Verrat an etwas.
Du verstehst erst nicht,
bis du begreifst:
Verzweifelt fehlt es dir
an einem Alibi.
***
Komentarz Kornelii: Pełen dramatyzmu i piołunowo depresjogenny utwór urodzonego w 1961 poety i muzykologa z Hamburga. Jak dla mnie wiersz doskonale kreślący nędzę, ale przecież także metafizyczne niebezpieczeństwo człowieczego bytowania.
Życie przypomina kryminał, w którym ty zostaniesz oskarżony. Zdaje się, że powinnam wyjaśnić: nasi zachodni sąsiedzi uwielbiają filmy kryminalne, a ich ulubiony, oglądany przez znaczną część społeczeństwa, nosi tytuł „Tatort” czyli „Miejsce zbrodni”.
Bohater prowadzi „normalne’, monotonne, uporządkowane życie, wieczorem ogląda film kryminalny w telewizji albo umiarkowanie raczy się winem w barze. Codziennie rano sumiennie wyrzuca swoje śmieci – aczkolwiek nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w tej śmieciowej rutynie jest coś niepokojącego. Odpadki można rozumieć jako zmarnowane szanse poprzedniej doby, jako jeszcze jeden dzień, którzy przeszedł bez treści i sensu.
Aż którejś nocy przychodzą funkcjonariusze prowadzący śledztwo w sprawie życia, mają szczególne podejrzenia, oskarżają o zdradę. Dla mnie ta upiorna wizyta to symbol śmierci i sądu. Nawet uporządkowana, spokojna, egzystencja, nie uchroni przed zgonem i przyjdzie zdać sprawę ze swych uczynków. Zdrada… Może to zdrada ideałów, przyjaciół, najbliższych…. Może zdrada polega na tym, że prowadzone było szare, bezbarwne, egoistyczne życie, że powinniśmy uczynić z niego coś więcej?
Ale czy większość śmiertelnych nie doświadcza zwykłego, banalnego bytowania?
W każdym razie brakuje alibi, czyli nie ma co liczyć na pobłażanie sądu. Zostaniemy uznani za winnych. Jaki zapadnie wyrok, wolę się nie zastanawiać.
Cóż, wydaje mi się, że obecnie prowadzę całkowicie uporządkowane, wolne od wszelkich uniesień, puste i banalne życie. Byłam u rodziców, z jednoznaczną pomogłam cierpiącej mamusi przygotować obiad i rączek nie mogę po tych burakach i ziemniakach domyć…
Piję może trochę więcej, niż bohater wiersza, jesienią w domu, nie w barze. Wiem, że pewnej nocy prowadzący śledztwo w sprawie życia zadzwonią także do moich drzwi. Lista osób i spraw, które zdradziłam, jest długa. Za bardzo się bałam, aby komukolwiek pomóc, chciałam tylko chronić siebie, zawiodłam, gdy powinnam była podać pomocną dłoń. A może nawet…
Mogę tylko powiedzieć w ramach szukania okoliczności łagodzących, że zdecydowanie nie chciałam się znaleźć w tej aberracyjnej baśni, i to jeszcze w takiej postaci i formie. Stało się to wbrew mej woli. Nawet, jeśli nie mam alibi i dowody zbrodni są miażdżące, sądzenie mnie będę uważała za skrajnie niesprawiedliwe. Nie dokonałam tego z premedytacją. Proszę o uniewinnienie ze względu na niepoczytalność.
sobota, 7 listopada 2015
Widma z przeszłości jadą windą
Niektórzy z umarłych
Göran Palm
Są umarli, którzy nadal żyją na ziemi
i dotykają nas czasem. Niektórzy siedzą
na rozkładanych ławkach w starych windach
piętro za piętrem jadą z nami
wsłuchani w szmery i szumy.
Inaczej moglibyśmy zapomnieć.
Przełożył Andrzej Krajewski
****
Komentarz Kornelii: Przepisałam z książki: W Sali zwierciadeł. Antologia poezji szwedzkiej (1928-1978). Warszawa 1980.
Urodzony w 1931 roku w Uppsali Göran Palm jest synem duchownego, może z tej właśnie przyczyny niektóre jego utwory utkane są z metafizyki. Poeta pragnie powiedzieć, iż niektórzy zmarli są z nami i nie pozwalają o sobie zapomnieć. Podróż windą oznacza, jak mniemam, ludzkie życie, może nie do końca przyjemne, ponieważ windy są stare. Obecność tych, którzy odeszli, nie oznacza miłych doznań– defuncti nie tylko nas dotykają, ale także zajmują miejsca na ławkach, na których moglibyśmy doświadczyć odpoczynku wśród trudów egzystencji. Szumy i szmery to dawne zaszłości, o których nasi upiorni współpasażerowie nam przypominają.
W moim przekonaniu bard z rozkosznie chłodnej Skandynawii ma rację. Zazwyczaj zmarłych się zapomina, zwłaszcza tych, którzy odeszli w sposób naturalny, po długim, spełnionym życiu, albo nie byli zbyt mocno z nami związani. Wiemy, że istnieli, ale wspomnienia szybko tracą barwy, znikają w mroku. „Umarli podróżują szybko” – jak czytamy w makabrycznej balladzie „Lenora” Gottfrieda Augusta Bürgera.
Niestety, niektórzy nadal żyją na ziemi, zapewne tylko kreowani przez nasze umysły, ale przecież nie dają o sobie zapomnieć. To najczęściej tacy, którzy w tragicznych okolicznościach stracili życie, a wcześniej byli nam bliscy. A jeszcze jeśli w jakiś sposób byliśmy świadkami i uczestnikami ich zejścia, sprawa staje się dramatyczna i może skończyć się obłędem. Cóż mogę powiedzieć? Najczęściej generuję umysłową pustkę, usiłuję usunąć ze swojego jestestwa wszelkie refleksje, uczucia, reminiscencje, wspomnienia. Przeważnie doskonale mi się to udaje. Niestety, niekiedy wstrząsa mną gorączka – wydaje mi się, że ktoś jedzie ze mną tramwajem, dotyka w windzie, czeka za drzewem w lesie. A już sny to sekretna kraina lęku i oczekiwania. Przyjdą tej nocy czy nie? I co się będzie działo? Kilka razy dziennie mówię do siebie – ale tak naprawdę to ich wzywam.
Nie wiem, jak długo to jeszcze może trwać. Kładę moje uczucia do snu, zamykam do szafy. Wreszcie przyszły opiekuńcze chmury, jest po listopadowemu mroczno i deszczowo, spokój bierze mnie w ramiona, chociaż wiem, że to tylko chwilowa ulga.
Göran Palm
Są umarli, którzy nadal żyją na ziemi
i dotykają nas czasem. Niektórzy siedzą
na rozkładanych ławkach w starych windach
piętro za piętrem jadą z nami
wsłuchani w szmery i szumy.
Inaczej moglibyśmy zapomnieć.
Przełożył Andrzej Krajewski
****
Komentarz Kornelii: Przepisałam z książki: W Sali zwierciadeł. Antologia poezji szwedzkiej (1928-1978). Warszawa 1980.
Urodzony w 1931 roku w Uppsali Göran Palm jest synem duchownego, może z tej właśnie przyczyny niektóre jego utwory utkane są z metafizyki. Poeta pragnie powiedzieć, iż niektórzy zmarli są z nami i nie pozwalają o sobie zapomnieć. Podróż windą oznacza, jak mniemam, ludzkie życie, może nie do końca przyjemne, ponieważ windy są stare. Obecność tych, którzy odeszli, nie oznacza miłych doznań– defuncti nie tylko nas dotykają, ale także zajmują miejsca na ławkach, na których moglibyśmy doświadczyć odpoczynku wśród trudów egzystencji. Szumy i szmery to dawne zaszłości, o których nasi upiorni współpasażerowie nam przypominają.
W moim przekonaniu bard z rozkosznie chłodnej Skandynawii ma rację. Zazwyczaj zmarłych się zapomina, zwłaszcza tych, którzy odeszli w sposób naturalny, po długim, spełnionym życiu, albo nie byli zbyt mocno z nami związani. Wiemy, że istnieli, ale wspomnienia szybko tracą barwy, znikają w mroku. „Umarli podróżują szybko” – jak czytamy w makabrycznej balladzie „Lenora” Gottfrieda Augusta Bürgera.
Niestety, niektórzy nadal żyją na ziemi, zapewne tylko kreowani przez nasze umysły, ale przecież nie dają o sobie zapomnieć. To najczęściej tacy, którzy w tragicznych okolicznościach stracili życie, a wcześniej byli nam bliscy. A jeszcze jeśli w jakiś sposób byliśmy świadkami i uczestnikami ich zejścia, sprawa staje się dramatyczna i może skończyć się obłędem. Cóż mogę powiedzieć? Najczęściej generuję umysłową pustkę, usiłuję usunąć ze swojego jestestwa wszelkie refleksje, uczucia, reminiscencje, wspomnienia. Przeważnie doskonale mi się to udaje. Niestety, niekiedy wstrząsa mną gorączka – wydaje mi się, że ktoś jedzie ze mną tramwajem, dotyka w windzie, czeka za drzewem w lesie. A już sny to sekretna kraina lęku i oczekiwania. Przyjdą tej nocy czy nie? I co się będzie działo? Kilka razy dziennie mówię do siebie – ale tak naprawdę to ich wzywam.
Nie wiem, jak długo to jeszcze może trwać. Kładę moje uczucia do snu, zamykam do szafy. Wreszcie przyszły opiekuńcze chmury, jest po listopadowemu mroczno i deszczowo, spokój bierze mnie w ramiona, chociaż wiem, że to tylko chwilowa ulga.
piątek, 6 listopada 2015
Samotność rozmyta przez płacz
Listopad
Federico García Lorca
Wszystkie oczy
otwarte były
na samotność
rozmytą przez płacz.
Bim
bam
bim
bam
Zielone cyprysy
pilnowały swej duszy
pomarszczonej przez wiatr,
a słowa niby kosy
ścinały dusze kwiatów.
Bim
bam
bim
bam
Niebo było zwiędłe.
O, zmierzchu w niewoli obłoków,
sfinksie bez oczu!
Obeliski i kominy
pyszniły się mydłem.
Bim
bam
bim
bam
Wykrzywiały się rytmy
i wykrzywiało się powietrze,
mgielni wojownicy
robili z drzew
katapulty.
Bim
bam
bim
bam
O, zmierzchu!
Zmierzchu mego drugiego pocałunku!
Temat cieniowi memu to daleki,
bez złotego promienia!
Pusta grzechotka.
Zmierz się rozsypywał
po stosach milczenia.
Bim
bam
bim
bam
Przełożyła Zofia Szleyen
Federico García Lorca
Wszystkie oczy
otwarte były
na samotność
rozmytą przez płacz.
Bim
bam
bim
bam
Zielone cyprysy
pilnowały swej duszy
pomarszczonej przez wiatr,
a słowa niby kosy
ścinały dusze kwiatów.
Bim
bam
bim
bam
Niebo było zwiędłe.
O, zmierzchu w niewoli obłoków,
sfinksie bez oczu!
Obeliski i kominy
pyszniły się mydłem.
Bim
bam
bim
bam
Wykrzywiały się rytmy
i wykrzywiało się powietrze,
mgielni wojownicy
robili z drzew
katapulty.
Bim
bam
bim
bam
O, zmierzchu!
Zmierzchu mego drugiego pocałunku!
Temat cieniowi memu to daleki,
bez złotego promienia!
Pusta grzechotka.
Zmierz się rozsypywał
po stosach milczenia.
Bim
bam
bim
bam
Przełożyła Zofia Szleyen
wtorek, 3 listopada 2015
Wyjmują obrzmiałe serca
Marie Lundquist
Zmarli mówią do mnie językiem, którego
nie rozumiem. Sądzą że jestem jedną z nich.
Ich doświadczenie ma tę samą barwę co moje
wnętrzności, niedostępna część mnie. Z torebek
wyjmują obrzmiałe serca i scyzoryki z mosiężnym
okuciem. Skórki spadają w długich pasmach
i układają się wokół ich stóp jak wieńce.
Przełożył Zbigniew Kruszyński
****
Komentarz Kornelii: Zatrważający wiersz szwedzkiej poetki, mistrzyni liryzmu, niełatwy do interpretacji. Jak się zdaje, pokazuje niemożliwą do przekroczenia granice między krainą żywych a światem umarłych. Zmarli usiłują komunikować się z żywymi – daremnie. Może dlatego, że tak naprawdę nie istnieją. A może istnieją, tylko nie potrafią już połączyć się z życiem?
Ale wydaje mi się, że te duchy to tylko emanacje naszego umysłu, który je tworzy, aby złagodzić lęk przed ostatecznym końcem.
Sądzą że jestem jedną z nich.
Zmarli poznali już prawdę i wiedzą, że życie to iluzja. Prędzej niż później każdy, pozornie żywy, dołączy do martwej większości.
Ich doświadczenie ma tę samą barwę co moje wnętrzności
Jak widzimy, (domniemane) bytowanie zmarłych jest mało przyjemne – barwa wnętrzności jest jednoznacznie negatywna, mówiąc otwarcie – okropna.
Obieranie nabrzmiałych serc – może to próba uwolnienia umysłu od złych wspomnień albo wyrzutów sumienia z powodu popełnionych występków. Być może taka jest kara wymierzona zmarłym za ich nikczemności i zaniechania. Albo też bohaterka miała tragiczne przeżycia i usiłuje stłumić negatywne uczucia, wyobrażając sobie to wszystko. W każdym razie wymowa utworu jednoznacznie mroczna.
Cóż mogę powiedzieć? Wiersz równie znakomicie jak wstrząsająco opisuje też moje „bliskie spotkania trzeciego stopnia”.
Po jesiennej zmianie czasu doznaję bardziej intensywnych, oszołamiających, niekończących się snów. Wcześniej były to doświadczenia pozytywne, magiczne, pełne czarów. Obecnie jednak przychodzą do mnie zmarli, konkretnie CI ZMARLI.
Ostatniej nocy śniłam przez długie godziny, jak jestem z TĄ OSOBĄ (obecnie pod granitowym pomnikiem za 24 tysiące złotych). Razem stoimy na płytkiej morskiej mieliźnie w przesmyku między dwoma brzegami. Nie wiemy, czy płynąć, a jeśli tak, to do którego brzegu – czy też czekać. W pobliżu przepływają łodzie, ale nas nie zabierają.
Jestem bezwarunkowo pewna, że te majaki to tylko wytwory mojego udręczonego umysłu – wszystko zapomniałam, a jednak jakaś część mnie pamięta. Zmarli istnieją tylko w naszej pamięci, a jeżeli, w co stanowczo i zdecydowanie nie wierzę – egzystują w jakimś innym wymiarze, nie przybywaliby mnie dręczyć. Powinni przecież wiedzieć, że ja też cierpię i że sami podjęli decyzje.
Ale tak czy inaczej nie wiem, jak długo to jeszcze wytrzymam, jeśli nie uspokoją się te sny. Co powinnam uczynić? Nawrócić się na chrześcijaństwo? Poddać psychoterapii? Ratować farmakologią? Jestem tak znużona, że nawet wino nie chce mi przejść przez usta.
Listopad, mój ulubiony miesiąc – a jednak w tym roku to pogodowa katastrofa – słońce mnie pali, liście wciąż nie chcą spadać – podobno opóźnienie w tej materii wynosi 5 dni, mi się jednak wydaje, że co najmniej dziesięć. Jeśli nie nadciągną chmury, może być bardzo niedobrze.
Zmarli mówią do mnie językiem, którego
nie rozumiem. Sądzą że jestem jedną z nich.
Ich doświadczenie ma tę samą barwę co moje
wnętrzności, niedostępna część mnie. Z torebek
wyjmują obrzmiałe serca i scyzoryki z mosiężnym
okuciem. Skórki spadają w długich pasmach
i układają się wokół ich stóp jak wieńce.
Przełożył Zbigniew Kruszyński
****
Komentarz Kornelii: Zatrważający wiersz szwedzkiej poetki, mistrzyni liryzmu, niełatwy do interpretacji. Jak się zdaje, pokazuje niemożliwą do przekroczenia granice między krainą żywych a światem umarłych. Zmarli usiłują komunikować się z żywymi – daremnie. Może dlatego, że tak naprawdę nie istnieją. A może istnieją, tylko nie potrafią już połączyć się z życiem?
Ale wydaje mi się, że te duchy to tylko emanacje naszego umysłu, który je tworzy, aby złagodzić lęk przed ostatecznym końcem.
Sądzą że jestem jedną z nich.
Zmarli poznali już prawdę i wiedzą, że życie to iluzja. Prędzej niż później każdy, pozornie żywy, dołączy do martwej większości.
Ich doświadczenie ma tę samą barwę co moje wnętrzności
Jak widzimy, (domniemane) bytowanie zmarłych jest mało przyjemne – barwa wnętrzności jest jednoznacznie negatywna, mówiąc otwarcie – okropna.
Obieranie nabrzmiałych serc – może to próba uwolnienia umysłu od złych wspomnień albo wyrzutów sumienia z powodu popełnionych występków. Być może taka jest kara wymierzona zmarłym za ich nikczemności i zaniechania. Albo też bohaterka miała tragiczne przeżycia i usiłuje stłumić negatywne uczucia, wyobrażając sobie to wszystko. W każdym razie wymowa utworu jednoznacznie mroczna.
Cóż mogę powiedzieć? Wiersz równie znakomicie jak wstrząsająco opisuje też moje „bliskie spotkania trzeciego stopnia”.
Po jesiennej zmianie czasu doznaję bardziej intensywnych, oszołamiających, niekończących się snów. Wcześniej były to doświadczenia pozytywne, magiczne, pełne czarów. Obecnie jednak przychodzą do mnie zmarli, konkretnie CI ZMARLI.
Ostatniej nocy śniłam przez długie godziny, jak jestem z TĄ OSOBĄ (obecnie pod granitowym pomnikiem za 24 tysiące złotych). Razem stoimy na płytkiej morskiej mieliźnie w przesmyku między dwoma brzegami. Nie wiemy, czy płynąć, a jeśli tak, to do którego brzegu – czy też czekać. W pobliżu przepływają łodzie, ale nas nie zabierają.
Jestem bezwarunkowo pewna, że te majaki to tylko wytwory mojego udręczonego umysłu – wszystko zapomniałam, a jednak jakaś część mnie pamięta. Zmarli istnieją tylko w naszej pamięci, a jeżeli, w co stanowczo i zdecydowanie nie wierzę – egzystują w jakimś innym wymiarze, nie przybywaliby mnie dręczyć. Powinni przecież wiedzieć, że ja też cierpię i że sami podjęli decyzje.
Ale tak czy inaczej nie wiem, jak długo to jeszcze wytrzymam, jeśli nie uspokoją się te sny. Co powinnam uczynić? Nawrócić się na chrześcijaństwo? Poddać psychoterapii? Ratować farmakologią? Jestem tak znużona, że nawet wino nie chce mi przejść przez usta.
Listopad, mój ulubiony miesiąc – a jednak w tym roku to pogodowa katastrofa – słońce mnie pali, liście wciąż nie chcą spadać – podobno opóźnienie w tej materii wynosi 5 dni, mi się jednak wydaje, że co najmniej dziesięć. Jeśli nie nadciągną chmury, może być bardzo niedobrze.
poniedziałek, 2 listopada 2015
Marznące dusze
Wszystkich Świętych
András Ferenc Kovács
„Pleni sunt coeli et terra”
Dzień zmarłych. Znowu
Urosły mi włosy, broda.
Pora zabrać się do…
Golenia
Potem długa kąpiel.
Gorąca para, nagrzane ciało
W głębokiej wannie, do kresu sił.
Potem pójdziemy
Z matką na Groby. Zapalimy świeczki.
Weźmiemy tam również
Dwa wieńce…Zmrożony płomień.
Drżący blask w nocy.
Marzną dusze.
Przełożył Jerzy Snopek
Przepisałam z: Jerzy Snopek, Dojść do słonecznej strefy. Antologia współczesnej poezji węgierskiej. Wydawnictwo Emka, Warszawa 2010.
András Ferenc Kovács
„Pleni sunt coeli et terra”
Dzień zmarłych. Znowu
Urosły mi włosy, broda.
Pora zabrać się do…
Golenia
Potem długa kąpiel.
Gorąca para, nagrzane ciało
W głębokiej wannie, do kresu sił.
Potem pójdziemy
Z matką na Groby. Zapalimy świeczki.
Weźmiemy tam również
Dwa wieńce…Zmrożony płomień.
Drżący blask w nocy.
Marzną dusze.
Przełożył Jerzy Snopek
Przepisałam z: Jerzy Snopek, Dojść do słonecznej strefy. Antologia współczesnej poezji węgierskiej. Wydawnictwo Emka, Warszawa 2010.
niedziela, 1 listopada 2015
Duchy grobu odpędzają wszystkich
Życie mi odjęto,
gdy byłam dziecięciem bez skazy…
Teraz jako dziecko muszę spać w pustynnej dolinie.
Czuję pragnienie, choć woda stoi obok mnie.
Wytrącono mnie z dzieciństwa
nie dając mi czasu, bym dorosła.
Opuściłam dom rodziny jako dziecko
nie nasyciwszy się życiem!
Byłam przy piersi matki,
gdy ogarnęła mnie ciemność, której boją się dzieci,
Duchy grobu odpędzają stąd wszystkich,
a przecież to nie jest czas, żebym była sama.
Moje serce radowało się na widok ludzi,
ponieważ kochałam radość.
Przełożyła Agnieszka Gadzała
Napis na grobie małej egipskiej dziewczynki zmarłej około 500 roku p.n.e.
gdy byłam dziecięciem bez skazy…
Teraz jako dziecko muszę spać w pustynnej dolinie.
Czuję pragnienie, choć woda stoi obok mnie.
Wytrącono mnie z dzieciństwa
nie dając mi czasu, bym dorosła.
Opuściłam dom rodziny jako dziecko
nie nasyciwszy się życiem!
Byłam przy piersi matki,
gdy ogarnęła mnie ciemność, której boją się dzieci,
Duchy grobu odpędzają stąd wszystkich,
a przecież to nie jest czas, żebym była sama.
Moje serce radowało się na widok ludzi,
ponieważ kochałam radość.
Przełożyła Agnieszka Gadzała
Napis na grobie małej egipskiej dziewczynki zmarłej około 500 roku p.n.e.
Subskrybuj:
Posty (Atom)