niedziela, 19 października 2014

Słodkie lekarstwo śmierci

   Wstałam, jak na niedzielę, niemal skoro świt. Przygnębiona i rozdrażniona „pomyślnymi wiadomościami od synoptyków”, doprowadzona niemal do płaczu „złotą polską jesienią”, która nie może się skończyć, rozumiałam, że muszę wyruszyć wcześniej, zanim las zaludni tłum moich ukochanych bliźnich. Udało mi się wszakże wyjechać dopiero po godzinie dziewiątej.

Przemieszczałam się wolno, jak w transie, pod łukowymi sklepieniami drzew. Liście wreszcie spadają, korony drzew są już bardziej ażurowe, delikatne, pełne prześwitów. Powoli zieleń ustępuje miejsca złocistości, żółci i czerwieni. Kiedy powiał wiatr, liście opadały na mnie jak usnuty z marzeń deszcz. Przez głowę przemknęła mi myśl,że ja jestem takim opadającym liściem, z drzewa zerwanym. Teraz jeszcze unoszę się w powietrzu, nawet z pewnym smętnym wdziękiem. Za chwilę jednak upadnę wśród innych martwych liści, które ścielą się na ścieżkach jak dziwny żółty całun, i wraz z nimi zginę.

Kiedy z trudem ominęłam porannego psiarza, który wypuścił swego zapchlonego, zadyszanego kundla z rozciągniętą pięciometrową smyczą, blokując oczywiście całą alejkę, przypomniałam sobie te słowa Emila Ciorana:

Wstać z łóżka, zrobić toaletę, a potem czekać na jakąś niespodziewaną odmianę chandry bądź lęku.

Za odrobinę zobojętnienia oddałbym cały Wszechświat i całego Szekspira.



Doskonale rozumiem takie pragnienia filozofa rozpaczy. Dla mnie wstanie z łóżka i zrobienie toalety jest codziennym groźnym wyzwaniem. Ale ostatnio udało mi się nieco stłumić lęk i i zobojętnieć, otoczyć się pancerzem pustki, poddać osobowość niemal absolutnej anihilacji. Nie jeżdżę do rodziców także dlatego, żeby nie przypomnieć sobie, że jestem.

Długie noce, kocham Was! Z dnia na dzień bolesny żar mojej duszy coraz szybciej gaśnie.

Niekiedy przystawałam, żeby napić się wody. Ale dziś nie musiałam szukać leśnego ustronia. W ogóle nie mam siły – po 80 minutach ślimaczej jazdy byłam mokra od stop do głów. Krople transpiracji przedarły się przez rubieże brwi i zatopiły oczy. Wydaje mi się, że moje podświadome pragnienie kresu mocno wpływa na organizm. Od wielu lat nie miałam gorączki – ciało już się nie broni.

 Zanim wyjechałam ze zwartej ściany lasu, zaczęłam recytować wiersz jednego z moich ulubionych poetów-samobójców. Nie powstrzymało go przed ostatecznym wyjściem nawet fiołkowe powietrze Paryża.

* *

Marian Ośniałowski

Na liliowych wrzosowiskach
dęby czerwone gasną,
niech Ci nie będzie żal wierszy zgubionych
cudzych i własnych.
W strugach krwi szare płoty
W agonii dzikiego wina.
Słodkie lekarstwo śmierci
poda jesień
w kostiumie arlekina.

**

A potem już tylko długa kąpiel, martwota i bezwład, łóżkowe symulowanie nicości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz