Zapach krwi
Nuala Ní Dhomhnaill
Budzę się, mam lepkie ręce
O zapachu krwi
I choć w polu widzenia
Nie ma żadnych plam, choć nie zginęła
Ani jedna dusza (policzyłam je,
Są tu wszystkie całe i zdrowe),
To nadal mam ręce lepkie
o zapachu krwi.
Przysięgam, mam lepkie ręce
O zapachu krwi
Szperałam pod materacem,
W schowkach i pod drzwiami,
Bałam się, że gnijące ciało króla albo dworzanina – jakiegoś Poloniusza za kotarą -
Może kryć się za tym zapachem krwi,
Która lepi się do moich rąk.
Zimno piekielnie, kwaśna woda,
Lodowe katarakty spływają z kranu,
Dłonie mam posiekane, skóra od szorowania pumeksem jest wulkaniczną skorupą,
Nie wiem, z ilu kostek mydła
Zostały już tylko żałosne, zmydlone resztki,
Od kiedy jest ze mną ten zapach krwi,
Który przylepił mi się do rąk.
Przełożył Jerzy Jarniewicz
(Według przekładu Ciarána Carsona)
Komentarz Kornelii. Wysączywszy w barze piwo o wdzięcznej nazwie Plażowe, rączo podążyłam do księgarni literackiej. Byłam zniewolona się śpieszyć, zanim zaczną się toaletowo-fizjologiczne problemy. Bez dłuższego namysłu kupiłam zatem tomik „Sześć poetek irlandzkich”, za wołającą o pomstę do celtyckiego nieba kwotę 39 złotych. Wyjmując drżącymi palcami banknot, pobladła z emocji i czując już rosnące ciśnienie na pęcherz, pomyślałam żałośliwie, że mogłam te pieniądze przeznaczyć na spożycie cydru.
Irlandzkie poetki – mariaż celtyckiego folkloru, zmysłowości, feminizmu, buntu przeciw patriarchalnemu społeczeństwu, dominacji katolicyzmu oraz konieczności nieustannej walki o niepodległość przeciw angielskim ciemięzcom. Nie spodziewałam się wiele i nie doznałam miłej niespodzianki.
Mimo to jest kilka utworów, zasługujących na mrówczy trud depresyjno-maniakalnej kopistki. Urodzona w 1952 roku Nuala Ní Dhomhnaill tworzy w języku gaelickim. Nie pojmuję, co miała z tą krwią na myśli. Zapewne Nuala nie wyrządziła nikomu krzywdy:
I choć w polu widzenia
Nie ma żadnych plam, choć nie zginęła
Ani jedna dusza (policzyłam je,
Są tu wszystkie całe i zdrowe)
To nadal mam ręce lepkie
o zapachu krwi.
Krew nie jest więc symbolem wyrzutów sumienia. Albo może jest? Może poetka całkowicie usunęła z pamięci swoje czyny?
Albo to zapis zaburzeń psychicznych, przymusu anankastycznego mycia rąk? Albo reminiscencje dręczącej menstruacji? Zawoalowane wspomnienia z krwawych zmagań z Brytyjczykami? Jeden z krytyków uznał utwór za świadectwo odrzucenia upokarzającej cielesności i płynów ustrojowych, co można właściwie uznać za roztropną interpretację.
W pewnym sensie identyfikuję się z wierszem. Dla mnie to manifest wyrzutów sumienia po popełnionych ohydnych czynach. Nie, nie mam przymusu mycia rąk, nie cierpię, jak zbrodniarka lady Makbet, udało mi się wyprzeć wszystko, zapomnieć, zamknąć, otorbić niedobre wspomnienia, inaczej bym oszalała do reszty. Ale przecież wiem, co się stało. Czy mam ręce we krwi? Nie chciałam przecież tego.
A może podświadomie chciałam i wyrzekłam te raniące słowa, doskonale zdając sobie sprawę z tego co się stanie, ponieważ miałam dosyć tych patologicznych relacji i chciałam zostać sama??
Nie mogę sobie przypomnieć, upłynęły lata. Ale gnijące ciała kryją się za kotarą. Nie zmyję tego zapachu z dłoni, nawet nie próbuję. Skóry, mydła, pumeksu szkoda. Pochmurno i deszcz, jestem w miarę spokojna.
piątek, 31 lipca 2015
czwartek, 30 lipca 2015
Kąpiel w kwasie octowym
Marie Lundquist
Miska pełna
ludzkich oczu
nie ostryg
wyciąć krzyż na języku
rozbić kowadło
młotkiem
wlać kwas octowy do kąpieli
Przełożył Zbigniew Kruszyński
Miska pełna
ludzkich oczu
nie ostryg
wyciąć krzyż na języku
rozbić kowadło
młotkiem
wlać kwas octowy do kąpieli
Przełożył Zbigniew Kruszyński
niedziela, 26 lipca 2015
Sędzia z jabłkiem ciemności
Tajemnica
Miroslav Holub
Myślicie, że to ulica,
ale jest to rękaw bezrękiego.
Myślicie, że to radość,
ale jest to dzwonek telefonu
w pustym pokoju.
Myślicie, że to sen,
ale jest to nieogarnione skręcanie się
neuronów w brokatowej szkatułce.
Myślicie, że to wydarzenie,
ale jest to wezwanie.
A u źródeł deszczów siedzi sędzia
o kurzej głowie
W fotelu z wygarbowanej skóry filozofów,
w aureoli muszych odchodów,
W kotle muzyki zredukowanej do skomlenia
w świetle zduszonym
do elektrowstrząsów
– To wszystko z przyczyny utajenia -
U źródeł deszczów siedzi sędzia
o kurzej głowie
I trzyma
królewskie jabłko ciemności,
Które ma w środku
większe jabłko
Półcienia.
Przełożył Leszek Engelking
Miroslav Holub
Myślicie, że to ulica,
ale jest to rękaw bezrękiego.
Myślicie, że to radość,
ale jest to dzwonek telefonu
w pustym pokoju.
Myślicie, że to sen,
ale jest to nieogarnione skręcanie się
neuronów w brokatowej szkatułce.
Myślicie, że to wydarzenie,
ale jest to wezwanie.
A u źródeł deszczów siedzi sędzia
o kurzej głowie
W fotelu z wygarbowanej skóry filozofów,
w aureoli muszych odchodów,
W kotle muzyki zredukowanej do skomlenia
w świetle zduszonym
do elektrowstrząsów
– To wszystko z przyczyny utajenia -
U źródeł deszczów siedzi sędzia
o kurzej głowie
I trzyma
królewskie jabłko ciemności,
Które ma w środku
większe jabłko
Półcienia.
Przełożył Leszek Engelking
sobota, 25 lipca 2015
Lampa ciała gaśnie
Marie Lundquist
Lampa ciała płonie, coraz krótszy knot. Niewiele da się zrobić: zanurzyć łono w mleku, unieść stopy aby dowieść niewinności, zawiązać skrzydło na czole na znak kapitulacji.
Przełożył Zbigniew Kruszyński
*****
Komentarz Kornelii: Przejmujący, lakoniczny wiersz szwedzkiej poetki o bezradności człowieka wobec przemijania, o kruchości ciała. Nie wyznam, z czym mi się początkowo skojarzyły słowa: „zanurzyć łono w mleku, unieść stopy”, nie chcę bowiem pokraśnieć ze wstydu jak piwonia.
Nie wątpię zresztą, że poetka nie miała na myśli erotycznych igrców, lecz gesty uległości wobec bezlitosnego czasu. Mleko jest symbolem pozytywnym, mleko matki, mleko dla dziecka, może to próżne marzenia o powrocie do niewinnego dzieciństwa?
„Zawiązanie skrzydła na czole” oznacza poddanie się wobec okrutnej konieczności. Cóż zresztą możemy uczynić? Tylko ostateczne wyjście może roztrzaskać klepsydrę, a na to trzeba odwagi. Czuję, jak czas przyśpiesza, miesiąc to dla mnie jak mrugnięcie oka, a rok jak dawniej tydzień. Będę bawiła się na tym aberracyjnym świecie jeszcze przez pół wieku, a jednak tak naprawdę umarłam już dawno.
Lampa ciała płonie, coraz krótszy knot. Niewiele da się zrobić: zanurzyć łono w mleku, unieść stopy aby dowieść niewinności, zawiązać skrzydło na czole na znak kapitulacji.
Przełożył Zbigniew Kruszyński
*****
Komentarz Kornelii: Przejmujący, lakoniczny wiersz szwedzkiej poetki o bezradności człowieka wobec przemijania, o kruchości ciała. Nie wyznam, z czym mi się początkowo skojarzyły słowa: „zanurzyć łono w mleku, unieść stopy”, nie chcę bowiem pokraśnieć ze wstydu jak piwonia.
Nie wątpię zresztą, że poetka nie miała na myśli erotycznych igrców, lecz gesty uległości wobec bezlitosnego czasu. Mleko jest symbolem pozytywnym, mleko matki, mleko dla dziecka, może to próżne marzenia o powrocie do niewinnego dzieciństwa?
„Zawiązanie skrzydła na czole” oznacza poddanie się wobec okrutnej konieczności. Cóż zresztą możemy uczynić? Tylko ostateczne wyjście może roztrzaskać klepsydrę, a na to trzeba odwagi. Czuję, jak czas przyśpiesza, miesiąc to dla mnie jak mrugnięcie oka, a rok jak dawniej tydzień. Będę bawiła się na tym aberracyjnym świecie jeszcze przez pół wieku, a jednak tak naprawdę umarłam już dawno.
piątek, 24 lipca 2015
Pozostał cuchnący świat
słoneczna strona
Charles Bukowski
byki są wspaniałe jak słoneczna strona ulicy
i chociaż zabijają je dla tłumów czerstwych
to właśnie byk zapala ogień
i chociaż istnieją tchórzliwe byki
tak jak istnieją tchórzliwi matadorzy i tchórzliwi ludzie
to najczęściej byk pozostaje czysty
i umiera czysty
nietknięty przez symbole kliki czy obłudne miłości
kiedy ściągają go ze sceny
nic nie umarło
choć coś odeszło
a smród jaki pozostał
to świat
Przełożył Piotr Madej
Charles Bukowski
byki są wspaniałe jak słoneczna strona ulicy
i chociaż zabijają je dla tłumów czerstwych
to właśnie byk zapala ogień
i chociaż istnieją tchórzliwe byki
tak jak istnieją tchórzliwi matadorzy i tchórzliwi ludzie
to najczęściej byk pozostaje czysty
i umiera czysty
nietknięty przez symbole kliki czy obłudne miłości
kiedy ściągają go ze sceny
nic nie umarło
choć coś odeszło
a smród jaki pozostał
to świat
Przełożył Piotr Madej
czwartek, 23 lipca 2015
Przejdźmy się na cmentarz
Kilka ostatnich słów
Mark Strand
1
Łatwiej jest igle przejść przez wielbłąda
Niż biedakowi wejść do zamożnej kobiety.
Przejdź się na cmentarz i popytaj o to.
2
Wreszcie wychodzisz i trzaskając drzwiami,
Zostawiasz za nimi swą ostatnią myśl. Tylko co to było?
Przejdź się na cmentarz i popytaj o to.
3
Perfumy „Zaniedbanie” to moje ulubione.
Ach, Fedoro, Fedoro! Jeśli chcesz trochę,
Przejdź się na cmentarz i popytaj o to.
4
Kości bawołu, królik o zachodzie,
Szum wiatru, drzewo, miasteczko…
Przejdź się na cmentarz i popytaj o to.
5
Jeśli myślisz, że będzie wspaniale,
A świat się polepszy, możesz długo czekać.
Przejdź się na cmentarz i popytaj o to.
6
Dlaczego pytasz, czy to jest dolina
Błękitu bez granic, a my w niej więźniami?
Przejdź się na cmentarz i popytaj o to.
7
Życie jest snem, który po przebudzeniu znika w niepamięć.
Jeśli ta myśl jest dla ciebie za trudna, Magnificencjo
Przejdź się na cmentarz i zapytaj o to.
Przełożyła Agnieszka Kołakowska
Mark Strand
1
Łatwiej jest igle przejść przez wielbłąda
Niż biedakowi wejść do zamożnej kobiety.
Przejdź się na cmentarz i popytaj o to.
2
Wreszcie wychodzisz i trzaskając drzwiami,
Zostawiasz za nimi swą ostatnią myśl. Tylko co to było?
Przejdź się na cmentarz i popytaj o to.
3
Perfumy „Zaniedbanie” to moje ulubione.
Ach, Fedoro, Fedoro! Jeśli chcesz trochę,
Przejdź się na cmentarz i popytaj o to.
4
Kości bawołu, królik o zachodzie,
Szum wiatru, drzewo, miasteczko…
Przejdź się na cmentarz i popytaj o to.
5
Jeśli myślisz, że będzie wspaniale,
A świat się polepszy, możesz długo czekać.
Przejdź się na cmentarz i popytaj o to.
6
Dlaczego pytasz, czy to jest dolina
Błękitu bez granic, a my w niej więźniami?
Przejdź się na cmentarz i popytaj o to.
7
Życie jest snem, który po przebudzeniu znika w niepamięć.
Jeśli ta myśl jest dla ciebie za trudna, Magnificencjo
Przejdź się na cmentarz i zapytaj o to.
Przełożyła Agnieszka Kołakowska
środa, 22 lipca 2015
Fizjologiczny wpis o pewnym płynie
Wysikane kwiaty
Jo Shapcott
Nie roszczę sobie prawa do złotej paraboli,
ani nie twierdzę, że wypiję wiele kufli piwa
i przemienię je w cudowną wodę.
Nie potrafię napisać własnego nazwiska,
ani nawet krótkiego imienia, na śniegu
inaczej niż nieczytelnym pismem.
Mogę jednak zapisać strumień baniek
na wodzie z szybkością
którą nazwałabyś sztuką.
Mogę wpaść w prąd strumieniowy
tak intensywny, że uniosę się
czterdzieści stóp nad ziemię i popłynę
z gracją na bańkowej szypułce,
wysoko, przez kilka chwil,
w wielkomiejskim powietrzu.
Przełożył Jerzy Jarniewicz
Komentarz Kornelii: Wiersz oczywiście nie jest gorzki, przeciwnie – u osoby pogodnego usposobienia może wywołać uśmiech. Nawet taka mizantropka jak ja ma prawo do chwili słabości, zresztą, o nieistniejący czytelnicy, zapewne jeszcze w blogu tak posmęcę, że chęć do życia od Was chyżo odleci. Zamieściłam ten utwór, ponieważ pragnę pokazać, na jakie Himalaje intelektu wdzierają się współczesne brytyjskie poetki, ponadto sama mam paląco-wilgotne problemy toaletowe. Ten osobliwy utwór opowiada bowiem w klarowny sposób o sikaniu. Urodzona w 1953 roku w Londynie Jo Shapcott jest przekonana o płynnym charakterze jestestwa, dlatego woda we wszelkiej postaci, od płynów ustrojowych po wodę morską, jest dominującym żywiołem jej poezji. Ponadto nasza wybitna twórczyni reprezentuje feministyczny pogląd o odrębności i niezwykłości kobiecego doświadczenia, także fizjologicznego.
W pierwszych wersach można wyczuć pewne rozczarowanie oryginalnej literatki, że nie może sikać na stojąco, metafizycznym łukiem, jak mężczyźni, nie potrafi wykonywać wyrafinowanych manewrów strumieniem płynu.
Nie roszczę sobie prawa do złotej paraboli,
ani nie twierdzę, że wypiję wiele kufli piwa
i przemienię je w cudowną wodę.
Nie potrafię napisać własnego nazwiska,
ani nawet krótkiego imienia, na śniegu
inaczej niż nieczytelnym pismem.
Ale potem następuje entuzjastyczna afirmacja niewieściej fizjologii i dynamicznego sikania pod wielkim ciśnieniem, dzięki któremu życie staje się barwne i piękne.
Mogę wpaść w prąd strumieniowy
tak intensywny, że uniosę się
czterdzieści stóp nad ziemię i popłynę
z gracją na bańkowej szypułce,
wysoko, przez kilka chwil,
w wielkomiejskim powietrzu.
Cóż mogę do tego dodać? Mniemam, że naprawdę nie ma się czym zachwycać. Nie zazdroszczę panom, ale wymuszony przez naturę sposób odwodnienia (męski i żeński) odczuwam jako aberrację. Tym bardziej, że mam słaby pęcherz, niekiedy nie potrafię powstrzymać płynu i nagle mam wilgotną bieliznę. Latem zdarza się, że chodzę bez niej, żeby w razie incydentu tylko stopki ucierpiały. I jeszcze to picie – jak nie jeżdżę na rowerze i nie mam pracy, muszę się ratować przed lękiem lekko odurzającymi napojami. Zdarza się, że wyjątkowo nie menstruuję, ale ten prąd strumieniowy to przecież codzienne doświadczenie, i nie mogę odnosić się do niego z takim zachwytem, jak brytyjska koryfeuszka pióra.
Piwo jest wyjątkowo zdradliwe, jeszcze nie skończę sączyć, a już chce się ze mnie wydostać, mam wrażenie, że płynu wychodzącego jest dwa razy więcej niż tego, który przyjęłam ustami. A jak toaleta jest zajęta, robi się prawdziwy dramat. Zresztą ile razy można prosić w barze o klucz?
Zazdroszczę młodym pannom, które wieczorem siadają w kręgu ze swoimi niechlujnymi i przeklinającymi jak przedwojenni furmani „partnerami” na zimnej już plaży i żłopią tanie piwo Harnaś z Biedronki (na tawerniane ich nie stać). Zapewne mają pęcherze ze stali – a spłacania długu naturze w miejscach niemalże publicznych się nie krepują.
Oczywiście opracowałam bardzo wyrafinowany system toaletowy – obliczone dawki napojów, umiejscowienie toalet, także tych tańszych, umysłowa mapa odpowiednich miejsc w lesie. Ale i tak jestem strasznie zażenowana, jeśli kabina obok jest zajęta. Niekiedy staję się wtedy spięta i nie mogę wpaść w prąd strumieniowy. Cywilizowani Japończycy zainstalowali w damskich przybytkach urządzenia, które można włączyć, żeby imitowały szum wody. Oczywiście u nas nie do pomyślenia. A na łonie natury lękam się, że ktoś nadejdzie i niekiedy zdarzają się płynne komplikacje, albo też podrapię odsłoniętą delikatną skórę o gałęzie czy też przyprawią mnie o cierpienie kolczaste albo parzące roślinki. Powinnam odwiedzić lekarza z tym pęcherzem, ale nie mogę się na to zdobyć. Kontakty ze służbą zdrowia mnie przerażają. Nie przebadałam się nawet na obecność wirusa HIV, aczkolwiek wydaje mi się, że po tak długim czasie już by się coś wylęgło.
Nie mogę myśleć o sobie jako o istocie eterycznej i subtelnej, jeśli co pół godziny muszę składać siedząco-kucający hołd fizjologii. Czyż to nie wstrząsający dramat???
Jo Shapcott
Nie roszczę sobie prawa do złotej paraboli,
ani nie twierdzę, że wypiję wiele kufli piwa
i przemienię je w cudowną wodę.
Nie potrafię napisać własnego nazwiska,
ani nawet krótkiego imienia, na śniegu
inaczej niż nieczytelnym pismem.
Mogę jednak zapisać strumień baniek
na wodzie z szybkością
którą nazwałabyś sztuką.
Mogę wpaść w prąd strumieniowy
tak intensywny, że uniosę się
czterdzieści stóp nad ziemię i popłynę
z gracją na bańkowej szypułce,
wysoko, przez kilka chwil,
w wielkomiejskim powietrzu.
Przełożył Jerzy Jarniewicz
Komentarz Kornelii: Wiersz oczywiście nie jest gorzki, przeciwnie – u osoby pogodnego usposobienia może wywołać uśmiech. Nawet taka mizantropka jak ja ma prawo do chwili słabości, zresztą, o nieistniejący czytelnicy, zapewne jeszcze w blogu tak posmęcę, że chęć do życia od Was chyżo odleci. Zamieściłam ten utwór, ponieważ pragnę pokazać, na jakie Himalaje intelektu wdzierają się współczesne brytyjskie poetki, ponadto sama mam paląco-wilgotne problemy toaletowe. Ten osobliwy utwór opowiada bowiem w klarowny sposób o sikaniu. Urodzona w 1953 roku w Londynie Jo Shapcott jest przekonana o płynnym charakterze jestestwa, dlatego woda we wszelkiej postaci, od płynów ustrojowych po wodę morską, jest dominującym żywiołem jej poezji. Ponadto nasza wybitna twórczyni reprezentuje feministyczny pogląd o odrębności i niezwykłości kobiecego doświadczenia, także fizjologicznego.
W pierwszych wersach można wyczuć pewne rozczarowanie oryginalnej literatki, że nie może sikać na stojąco, metafizycznym łukiem, jak mężczyźni, nie potrafi wykonywać wyrafinowanych manewrów strumieniem płynu.
Nie roszczę sobie prawa do złotej paraboli,
ani nie twierdzę, że wypiję wiele kufli piwa
i przemienię je w cudowną wodę.
Nie potrafię napisać własnego nazwiska,
ani nawet krótkiego imienia, na śniegu
inaczej niż nieczytelnym pismem.
Ale potem następuje entuzjastyczna afirmacja niewieściej fizjologii i dynamicznego sikania pod wielkim ciśnieniem, dzięki któremu życie staje się barwne i piękne.
Mogę wpaść w prąd strumieniowy
tak intensywny, że uniosę się
czterdzieści stóp nad ziemię i popłynę
z gracją na bańkowej szypułce,
wysoko, przez kilka chwil,
w wielkomiejskim powietrzu.
Cóż mogę do tego dodać? Mniemam, że naprawdę nie ma się czym zachwycać. Nie zazdroszczę panom, ale wymuszony przez naturę sposób odwodnienia (męski i żeński) odczuwam jako aberrację. Tym bardziej, że mam słaby pęcherz, niekiedy nie potrafię powstrzymać płynu i nagle mam wilgotną bieliznę. Latem zdarza się, że chodzę bez niej, żeby w razie incydentu tylko stopki ucierpiały. I jeszcze to picie – jak nie jeżdżę na rowerze i nie mam pracy, muszę się ratować przed lękiem lekko odurzającymi napojami. Zdarza się, że wyjątkowo nie menstruuję, ale ten prąd strumieniowy to przecież codzienne doświadczenie, i nie mogę odnosić się do niego z takim zachwytem, jak brytyjska koryfeuszka pióra.
Piwo jest wyjątkowo zdradliwe, jeszcze nie skończę sączyć, a już chce się ze mnie wydostać, mam wrażenie, że płynu wychodzącego jest dwa razy więcej niż tego, który przyjęłam ustami. A jak toaleta jest zajęta, robi się prawdziwy dramat. Zresztą ile razy można prosić w barze o klucz?
Zazdroszczę młodym pannom, które wieczorem siadają w kręgu ze swoimi niechlujnymi i przeklinającymi jak przedwojenni furmani „partnerami” na zimnej już plaży i żłopią tanie piwo Harnaś z Biedronki (na tawerniane ich nie stać). Zapewne mają pęcherze ze stali – a spłacania długu naturze w miejscach niemalże publicznych się nie krepują.
Oczywiście opracowałam bardzo wyrafinowany system toaletowy – obliczone dawki napojów, umiejscowienie toalet, także tych tańszych, umysłowa mapa odpowiednich miejsc w lesie. Ale i tak jestem strasznie zażenowana, jeśli kabina obok jest zajęta. Niekiedy staję się wtedy spięta i nie mogę wpaść w prąd strumieniowy. Cywilizowani Japończycy zainstalowali w damskich przybytkach urządzenia, które można włączyć, żeby imitowały szum wody. Oczywiście u nas nie do pomyślenia. A na łonie natury lękam się, że ktoś nadejdzie i niekiedy zdarzają się płynne komplikacje, albo też podrapię odsłoniętą delikatną skórę o gałęzie czy też przyprawią mnie o cierpienie kolczaste albo parzące roślinki. Powinnam odwiedzić lekarza z tym pęcherzem, ale nie mogę się na to zdobyć. Kontakty ze służbą zdrowia mnie przerażają. Nie przebadałam się nawet na obecność wirusa HIV, aczkolwiek wydaje mi się, że po tak długim czasie już by się coś wylęgło.
Nie mogę myśleć o sobie jako o istocie eterycznej i subtelnej, jeśli co pół godziny muszę składać siedząco-kucający hołd fizjologii. Czyż to nie wstrząsający dramat???
wtorek, 21 lipca 2015
Szklane oczy pękają
Stare okręty
Artur Lundkvist
Jest taki brzeg
gdzie stare okręty
mogą spocząć i umrzeć.
Wbijają tam dziób
głęboko w piach,
kładą się leniwie w przechył
i z wolna zamieniają się we wraki.
Szklane oczy kajut pękają,
od dawna już martwe sztormy
szlochają w zreumatyzowanych kadłubach,
rdza i mech wkradają się na pokłady,
drewno zasala się morską wodą…
fale piorą bez ustanku dzień po dniu,
by zatrzeć nazwy okrętów.
Przełożył Zygmunt Łanowski
Artur Lundkvist
Jest taki brzeg
gdzie stare okręty
mogą spocząć i umrzeć.
Wbijają tam dziób
głęboko w piach,
kładą się leniwie w przechył
i z wolna zamieniają się we wraki.
Szklane oczy kajut pękają,
od dawna już martwe sztormy
szlochają w zreumatyzowanych kadłubach,
rdza i mech wkradają się na pokłady,
drewno zasala się morską wodą…
fale piorą bez ustanku dzień po dniu,
by zatrzeć nazwy okrętów.
Przełożył Zygmunt Łanowski
poniedziałek, 20 lipca 2015
Ziemia sączy ich krew
Marie Lundquist
Zmarli wyglądają jak my
tylko ich palce są grubsze
jak u wiolonczelistów
niektórzy już leżą
porośnięci trawą jak łódka
ziemia sączy ich krew
w korytarze larw
inni stoją, nadal, smutni
jak ludzie w śniegu
zobaczeni z daleka
jakby mieli ogniki
w zimnych ustach
gdyby je rozewrzeć
byłyby przepełnione
perwersyjną opowieścią:
jak śmierć parzy się z życiem, niepohamowanie
bezwstydnie
Przełożył Zbigniew Kruszyński
Zmarli wyglądają jak my
tylko ich palce są grubsze
jak u wiolonczelistów
niektórzy już leżą
porośnięci trawą jak łódka
ziemia sączy ich krew
w korytarze larw
inni stoją, nadal, smutni
jak ludzie w śniegu
zobaczeni z daleka
jakby mieli ogniki
w zimnych ustach
gdyby je rozewrzeć
byłyby przepełnione
perwersyjną opowieścią:
jak śmierć parzy się z życiem, niepohamowanie
bezwstydnie
Przełożył Zbigniew Kruszyński
niedziela, 19 lipca 2015
Kora – samotna śniadaniarka
Po śniadaniu
Brian Patten
Które się zwykle składa z kawy i widoku
Gęstniejącego deszczu, i katedry, sędziwej i szarej, ale
Pachnącej miło trawą i paprociami
Wychodzę z domu, myśląc o wszystkich tych, co byli w tym pokoju
I spali tu
Smutni i nadzy
Samotni we dwoje
Co przychodzili razem, i
Czy byli młodzi, biali
Ze śladem niewinności,
Co przychodzili tylko, żeby wejść na ten swój szczyt, i
Poprzystawiać się i w końcu rozejść;
Czy może byli starsi, już nie do seksu,
Zagubieni w lustrach, kontemplujący własny zmierzch, i
Co poranek znaczył dla nich?
Może ten pokój był kiedyś izbą służącej.
Czy była młoda, piegowata, o piersiach jak jabłka?
Czy się śmiała?
Czy drażniła lokaja swym 19-wiecznym wdziękiem
I wirującymi spódniczkami,
Czy wyglądała przez świetlik
I chciała być wolna, i
Co jadła na śniadanie?
Budząc się dziś rano, myślę o tym
Jakby to było dobrze dzielić się z kimś śniadaniem.
Budzą się całe rodziny!
Tysiąc negliży, piżam, koszul nocnych
Wędruje sobie ciepło na dół na śniadanie
Jak bezpiecznie! i
Inni, wynurzający się z dalekich krańców świtu,
Mający na śniadanie tylko ból i mżawkę,
Których po przebudzeniu zawsze wita uboga uczta dnia.
Jak wiele niespełnionych istnień,
Patrzących gorzko z drugiej strony szyby
Od sutereny aż po strych, i
Pytających smętnie
Komu się dziś dostanę?
Z kim dzisiaj zjem śniadanie?
I zawsze wraca ta sama odpowiedź –
Dostaniesz się deszczowi, samotny śniadaniarzu!
Przełożył Piotr Sommer
****
Komentarz Kornelii: Zamieściłam ten wiersz, ponieważ podoba mi się posępne zakończenie. Niekiedy także zastanawiam się, kim były osoby mieszkające przed wieloma dziesięcioleciami w pokoju, w którym jestem, co jadły na śniadanie, jakie miały marzenia. O ich zabawach erotycznych nie myślę. Bardziej zajmują mój umysł umarli, niż żywi, tych ostatnich tylko się boję. Cóż, jak pisałam, dla mnie samotność oznacza niemożliwość nawiązania kontaktu z innym człowiekiem, absolutny brak empatii czy potrzeby rozmowy. Jak muszę wymienić z kimś parę słów, od razu staję się napięta, za wyjątkiem może sytuacji, w której jestem zawiana, a i to nie zawsze. Życie rodzinne z porannymi negliżami to okropność. Przedstawiam sobie kolejkę do łazienki.
Gdybym zechciała, mogłabym wybierać w kompanii nie tylko do śniadania, ale także do całego życia. Nie mogę spać, jest za jasno. Poranny ból wita mnie kordialnie jak dobry znajomy, niestety nie ma mżawki. Śniłam jakieś koszmary. Spożyję może śniadanie z widokiem nie na posępną katedrę, lecz na morze i kutry rybackie. Niedziela, będą tłumy, burze mają nadejść dopiero po południu. Zapewne po samotnym śniadaniu ucieknę do lasu.
Dostaniesz się deszczowi, samotna śniadaniaro!
Ależ proszę, uwielbiam ulewy.
Brian Patten
Które się zwykle składa z kawy i widoku
Gęstniejącego deszczu, i katedry, sędziwej i szarej, ale
Pachnącej miło trawą i paprociami
Wychodzę z domu, myśląc o wszystkich tych, co byli w tym pokoju
I spali tu
Smutni i nadzy
Samotni we dwoje
Co przychodzili razem, i
Czy byli młodzi, biali
Ze śladem niewinności,
Co przychodzili tylko, żeby wejść na ten swój szczyt, i
Poprzystawiać się i w końcu rozejść;
Czy może byli starsi, już nie do seksu,
Zagubieni w lustrach, kontemplujący własny zmierzch, i
Co poranek znaczył dla nich?
Może ten pokój był kiedyś izbą służącej.
Czy była młoda, piegowata, o piersiach jak jabłka?
Czy się śmiała?
Czy drażniła lokaja swym 19-wiecznym wdziękiem
I wirującymi spódniczkami,
Czy wyglądała przez świetlik
I chciała być wolna, i
Co jadła na śniadanie?
Budząc się dziś rano, myślę o tym
Jakby to było dobrze dzielić się z kimś śniadaniem.
Budzą się całe rodziny!
Tysiąc negliży, piżam, koszul nocnych
Wędruje sobie ciepło na dół na śniadanie
Jak bezpiecznie! i
Inni, wynurzający się z dalekich krańców świtu,
Mający na śniadanie tylko ból i mżawkę,
Których po przebudzeniu zawsze wita uboga uczta dnia.
Jak wiele niespełnionych istnień,
Patrzących gorzko z drugiej strony szyby
Od sutereny aż po strych, i
Pytających smętnie
Komu się dziś dostanę?
Z kim dzisiaj zjem śniadanie?
I zawsze wraca ta sama odpowiedź –
Dostaniesz się deszczowi, samotny śniadaniarzu!
Przełożył Piotr Sommer
****
Komentarz Kornelii: Zamieściłam ten wiersz, ponieważ podoba mi się posępne zakończenie. Niekiedy także zastanawiam się, kim były osoby mieszkające przed wieloma dziesięcioleciami w pokoju, w którym jestem, co jadły na śniadanie, jakie miały marzenia. O ich zabawach erotycznych nie myślę. Bardziej zajmują mój umysł umarli, niż żywi, tych ostatnich tylko się boję. Cóż, jak pisałam, dla mnie samotność oznacza niemożliwość nawiązania kontaktu z innym człowiekiem, absolutny brak empatii czy potrzeby rozmowy. Jak muszę wymienić z kimś parę słów, od razu staję się napięta, za wyjątkiem może sytuacji, w której jestem zawiana, a i to nie zawsze. Życie rodzinne z porannymi negliżami to okropność. Przedstawiam sobie kolejkę do łazienki.
Gdybym zechciała, mogłabym wybierać w kompanii nie tylko do śniadania, ale także do całego życia. Nie mogę spać, jest za jasno. Poranny ból wita mnie kordialnie jak dobry znajomy, niestety nie ma mżawki. Śniłam jakieś koszmary. Spożyję może śniadanie z widokiem nie na posępną katedrę, lecz na morze i kutry rybackie. Niedziela, będą tłumy, burze mają nadejść dopiero po południu. Zapewne po samotnym śniadaniu ucieknę do lasu.
Dostaniesz się deszczowi, samotna śniadaniaro!
Ależ proszę, uwielbiam ulewy.
sobota, 18 lipca 2015
jestem ciemniejsza ciemniejsza
Dzień 20
Kristin Berget
Napełniam ciało wszystkim
na co natrafią usta
Albo łono które otwieram by włożyć do środka
różne palce przedmioty
Aż dostaję się w czyjeś usta
Jestem ciemniejsza ciemniejsza
Piję kawę aż zaczynam się trząść
Nie przestaję jeść pić
Palić papierosów
Usta nie są filtrem
Usta biorą co im dają
Przełożyła Justyna Czechowska
*****
Komentarz Kornelii: Cóż, wiersz nie jest wystarczająco gorzki, zamieszczam poza kategorią. Ogólnie rzecz biorąc nasza poetka nie promieniuje radością (Jestem ciemniejsza ciemniejsza). Zdaje sobie sprawę ze swej zależności od materii – ciało jest tym, co się dostaje się przez usta. Kawa, papierosy, nie pomagają w przezwyciężeniu bólu świata (powinna spróbować cydru). Intelekt i ogień życia możemy podtrzymać tylko poprzez konsumpcję, a jej konsekwencją są czynności, o których przez delikatność nie wspomnę.
W ogóle nie wiem, dlaczego wersy:
Usta nie są filtrem
Usta biorą co im dają
Kojarzą mi się z oralnym stymulowaniem męskich organów seksualnych (a fu!), aczkolwiek poetka klarownie preferuje kobiety.
Ostatecznie niewiasty mogą napełniać się w pewien sposób także przez łono, co nasza bosko utalentowana Safona z Północy otwarcie praktykuje. Władanie w siebie różnych przedmiotów przypomina mi moją igraszkę w Boże Narodzenie 2013 (patrz wpis: The Ballad of Lonely Masturbator). Zastanawiam się, czy może znowu czegoś w sobie nie włożyć – ale jakoś nie mam chęci (ani odpowiedniej butelki). Urządzanie takich seansów tylko po to, aby dorównać Europejskiej Poetce Wolności czy mieć temat na wpis do blogu nie wydaje się roztropne. Pójdę alkoholizować się do baru, a jak wrócę, to ocenię swoje możliwości i nastrój.
Kristin Berget
Napełniam ciało wszystkim
na co natrafią usta
Albo łono które otwieram by włożyć do środka
różne palce przedmioty
Aż dostaję się w czyjeś usta
Jestem ciemniejsza ciemniejsza
Piję kawę aż zaczynam się trząść
Nie przestaję jeść pić
Palić papierosów
Usta nie są filtrem
Usta biorą co im dają
Przełożyła Justyna Czechowska
*****
Komentarz Kornelii: Cóż, wiersz nie jest wystarczająco gorzki, zamieszczam poza kategorią. Ogólnie rzecz biorąc nasza poetka nie promieniuje radością (Jestem ciemniejsza ciemniejsza). Zdaje sobie sprawę ze swej zależności od materii – ciało jest tym, co się dostaje się przez usta. Kawa, papierosy, nie pomagają w przezwyciężeniu bólu świata (powinna spróbować cydru). Intelekt i ogień życia możemy podtrzymać tylko poprzez konsumpcję, a jej konsekwencją są czynności, o których przez delikatność nie wspomnę.
W ogóle nie wiem, dlaczego wersy:
Usta nie są filtrem
Usta biorą co im dają
Kojarzą mi się z oralnym stymulowaniem męskich organów seksualnych (a fu!), aczkolwiek poetka klarownie preferuje kobiety.
Ostatecznie niewiasty mogą napełniać się w pewien sposób także przez łono, co nasza bosko utalentowana Safona z Północy otwarcie praktykuje. Władanie w siebie różnych przedmiotów przypomina mi moją igraszkę w Boże Narodzenie 2013 (patrz wpis: The Ballad of Lonely Masturbator). Zastanawiam się, czy może znowu czegoś w sobie nie włożyć – ale jakoś nie mam chęci (ani odpowiedniej butelki). Urządzanie takich seansów tylko po to, aby dorównać Europejskiej Poetce Wolności czy mieć temat na wpis do blogu nie wydaje się roztropne. Pójdę alkoholizować się do baru, a jak wrócę, to ocenię swoje możliwości i nastrój.
czwartek, 16 lipca 2015
Złośliwe oko, igła dziobu
Dziewica
Gwyneth Lewis
1
Nie uratujesz mnie. Ja
Chcę zimorodków.
Moje serce to studnia,
która wabi sójki
Skrzekliwe, kłótliwe.
Chcę, by mnie dojrzało
Złośliwe oko -
Igła dziobu
W kwantowej zamieci
Lśnienia.
O, tak! Właśnie!
2
(Ziewam) jak już
Ich nie trzeba,
Są wszędzie.
Przełożyła Magda Heydel
*****
Komentarz Kornelii: Oryginalny wiersz angielsko-walijskiej autorki, urodzonej w 1959 roku Gwyneth Lewis, która w Walii została wyróżniona tytułem Poety-Laureata. Nie jest to utwór posępny, (więc zamieszczam poza kategorią), można w nim najwyżej wyczuć lekkie rozczarowanie.
Rozumiem wiersz tak, że przedstawia „rytuał przejścia” w egzystencji znakomitej większości istot ludzkich płci żeńskiej – tylko te najbardziej roztropne, idealistyczne (według powszechnej opinii także najbardziej pechowe) unikają tej plamiącej serce, ciało i umysł turpistyczno-penetracyjnej antyprzyjemności.
Innymi słowy- utwór o defloracji.
Bohaterka pragnie utracić dziewictwo, marzy sobie, że będzie to akt niezwykły, zaczarowany, magiczny – chce zimorodków, czyli rzadkich i pięknych ptaków. Zdaje sobie jednak sprawę, że „pospolitość skrzeczy” i zamiast zimorodków mogą zmaterializować się prozaiczne sójki, innymi słowy -wielkie nadzieje nie zostaną spełnione.
Panna osiąga swój cel, defloracja następuje. Dziewczęciu może niezbyt podoba się męskie narzędzie zbrodni – „złośliwe oko”.
„Igła dziobu” ma oczywiste znaczenie falliczne.
Pożegnanie z niewinnością odbywa się bez poważniejszych komplikacji:
O, tak! Właśnie!
Potem wszakże przychodzi moment pewnego zawodu i nudy, była już virgo ziewa.
Nie do końca pojmuję zakończenie:
jak już
Ich nie trzeba,
Są wszędzie.
Może tu chodzi o mężczyzn, którzy, pewni, że ex-dziewica nie jest już taka niedostępna, krążą wokół niej jak obleśne kozły w jednoznacznych zamiarach.
Cóż mogę jeszcze rzec? Blog rozpoczęłam opowieścią o mojej śmiechu perlistego wartej defloracji, historią, której, jak się zdaje, nie dokończyłam. Dziś nie mogłabym już zdać takiego sprawozdania, wszystko zapomniałam, szczegóły wraz z płonącą osobowością uleciały jak dym. Mniemałam, że to potworne tsunami wyparcia unicestwia mi pamięć, obecnie zaczynam się lękać, że to galopujący Alzheimer. Tak czy inaczej wciąż nie mogę sobie wybaczyć, że zanurkowałam bezrozumnie w tę cuchnącą toń rozwiązłości, splamiłam (także dosłownie) się materią i śluzem. Stałam się potępioną poddanką obrzydliwej hýle . W wieku lat 29 naprawdę mogłam sobie to darować. Jako istota niewinna byłabym bliższa świetlistych eonów nieba. Gdybym zachowała czystość, nie doszłoby do tego fatalnego pasma czarnych nieszczęść.
Gwyneth Lewis
1
Nie uratujesz mnie. Ja
Chcę zimorodków.
Moje serce to studnia,
która wabi sójki
Skrzekliwe, kłótliwe.
Chcę, by mnie dojrzało
Złośliwe oko -
Igła dziobu
W kwantowej zamieci
Lśnienia.
O, tak! Właśnie!
2
(Ziewam) jak już
Ich nie trzeba,
Są wszędzie.
Przełożyła Magda Heydel
*****
Komentarz Kornelii: Oryginalny wiersz angielsko-walijskiej autorki, urodzonej w 1959 roku Gwyneth Lewis, która w Walii została wyróżniona tytułem Poety-Laureata. Nie jest to utwór posępny, (więc zamieszczam poza kategorią), można w nim najwyżej wyczuć lekkie rozczarowanie.
Rozumiem wiersz tak, że przedstawia „rytuał przejścia” w egzystencji znakomitej większości istot ludzkich płci żeńskiej – tylko te najbardziej roztropne, idealistyczne (według powszechnej opinii także najbardziej pechowe) unikają tej plamiącej serce, ciało i umysł turpistyczno-penetracyjnej antyprzyjemności.
Innymi słowy- utwór o defloracji.
Bohaterka pragnie utracić dziewictwo, marzy sobie, że będzie to akt niezwykły, zaczarowany, magiczny – chce zimorodków, czyli rzadkich i pięknych ptaków. Zdaje sobie jednak sprawę, że „pospolitość skrzeczy” i zamiast zimorodków mogą zmaterializować się prozaiczne sójki, innymi słowy -wielkie nadzieje nie zostaną spełnione.
Panna osiąga swój cel, defloracja następuje. Dziewczęciu może niezbyt podoba się męskie narzędzie zbrodni – „złośliwe oko”.
„Igła dziobu” ma oczywiste znaczenie falliczne.
Pożegnanie z niewinnością odbywa się bez poważniejszych komplikacji:
O, tak! Właśnie!
Potem wszakże przychodzi moment pewnego zawodu i nudy, była już virgo ziewa.
Nie do końca pojmuję zakończenie:
jak już
Ich nie trzeba,
Są wszędzie.
Może tu chodzi o mężczyzn, którzy, pewni, że ex-dziewica nie jest już taka niedostępna, krążą wokół niej jak obleśne kozły w jednoznacznych zamiarach.
Cóż mogę jeszcze rzec? Blog rozpoczęłam opowieścią o mojej śmiechu perlistego wartej defloracji, historią, której, jak się zdaje, nie dokończyłam. Dziś nie mogłabym już zdać takiego sprawozdania, wszystko zapomniałam, szczegóły wraz z płonącą osobowością uleciały jak dym. Mniemałam, że to potworne tsunami wyparcia unicestwia mi pamięć, obecnie zaczynam się lękać, że to galopujący Alzheimer. Tak czy inaczej wciąż nie mogę sobie wybaczyć, że zanurkowałam bezrozumnie w tę cuchnącą toń rozwiązłości, splamiłam (także dosłownie) się materią i śluzem. Stałam się potępioną poddanką obrzydliwej hýle . W wieku lat 29 naprawdę mogłam sobie to darować. Jako istota niewinna byłabym bliższa świetlistych eonów nieba. Gdybym zachowała czystość, nie doszłoby do tego fatalnego pasma czarnych nieszczęść.
środa, 15 lipca 2015
Zmarli wwiercają się coraz dalej
Marie Lundquist
Zmarli wwiercają się coraz dalej. Najpierw
ich nie dostrzegamy. Potem widzimy małe
zgrabne piramidy z piasku wszędzie na podłodze.
Nic nie pomaga zamiatanie, nazajutrz są tu znowu.
Teraz je rozpoznaję są nieodparte jak mięta
i egipskie.
Przełożył Zbigniew Kruszyński
****
Komentarz Kornelii: To jeszcze jeden owoc mojej niefrasobliwej wizyty w księgarni literackiej, którą urzeczywistniłam w jaskrawym stanie mało trzeźwym. Tomik wierszy urodzonej w 1950 roku szwedzkiej poetki Marie Lundquist „Pisane na kamieniach”. Wydany w Serii Poetyckiej „Zeszytów Literackich”. Wydałam równie niepojęte jak skandaliczne 27 złotych ( czyli przepoetyzowałam potencjalną fląderkę w zestawie i piwo). Jak to ujął Adam Zagajewski, Marie Lundquist, wierna tradycjom nowszej szwedzkiej poezji skupia się na tym, co najbliższe. Miłość, deszcz, ciało, drzewa, śpiew ptaków, matka, dom. Osiągnęła mistrzostwo w koncentracji słów i obrazów…Jej liryzm odnajduje strefę dramatu, tak, jak igła kompasu lgnie ku północy.
Cóż, utwory w materii relacji męsko-żeńskich oczywiście nie sprawiły na mnie wrażenia, ale wiersze o śmierci i umarłych dosłownie zasnuły trwogą i toksycznym smutkiem – i jeszcze wydałam 27 złotych, żeby się do tego żałosnego stanu doprowadzić. Powyższy utwór opowiada w znacznym zakresie również o mnie. Umarli nie dają mi zapomnieć, piramidy z piasku na podłodze stały się ogromne, zmieniły w kopiec, który mnie pogrzebał. Nie pamiętam przeszłości, ale jednocześnie mam jej świadomość i wszelkie zamiatanie nie pomaga.
Dramatyczne zaszłości są nieodparte jak wieczorny zapach mięty. Egipskie – czyli widma są wieczne i mroczne, przed nimi nie ma ucieczki. Niekiedy czuję się dobrze, ale często szczególnie w nocy i nad ranem, porywa mnie fala dusząca lęku. To przecież nie byłam ja. To się nie stało naprawdę. Odbył się tylko spektakl teatralny, po którym „martwi” aktorzy wstaną, podziękują za brawa i odejdą do garderoby.
Nie wiem, jak to się wszystko skończy. Dobrze, że jeszcze przesyłają mi pracę, która absorbuje kilka godzin dziennie i nie pozwala na myślenie. Ale dni są długie, trudno je zapełnić. Nie wiem, czy mam tu trwać dalej, czy schronić się u rodziców. Jeśli zostanę na Wybrzeżu jeszcze przez sierpień, mogę ostatecznie oszaleć, a jeszcze z firmy mnie usuną.
Zmarli wwiercają się coraz dalej. Najpierw
ich nie dostrzegamy. Potem widzimy małe
zgrabne piramidy z piasku wszędzie na podłodze.
Nic nie pomaga zamiatanie, nazajutrz są tu znowu.
Teraz je rozpoznaję są nieodparte jak mięta
i egipskie.
Przełożył Zbigniew Kruszyński
****
Komentarz Kornelii: To jeszcze jeden owoc mojej niefrasobliwej wizyty w księgarni literackiej, którą urzeczywistniłam w jaskrawym stanie mało trzeźwym. Tomik wierszy urodzonej w 1950 roku szwedzkiej poetki Marie Lundquist „Pisane na kamieniach”. Wydany w Serii Poetyckiej „Zeszytów Literackich”. Wydałam równie niepojęte jak skandaliczne 27 złotych ( czyli przepoetyzowałam potencjalną fląderkę w zestawie i piwo). Jak to ujął Adam Zagajewski, Marie Lundquist, wierna tradycjom nowszej szwedzkiej poezji skupia się na tym, co najbliższe. Miłość, deszcz, ciało, drzewa, śpiew ptaków, matka, dom. Osiągnęła mistrzostwo w koncentracji słów i obrazów…Jej liryzm odnajduje strefę dramatu, tak, jak igła kompasu lgnie ku północy.
Cóż, utwory w materii relacji męsko-żeńskich oczywiście nie sprawiły na mnie wrażenia, ale wiersze o śmierci i umarłych dosłownie zasnuły trwogą i toksycznym smutkiem – i jeszcze wydałam 27 złotych, żeby się do tego żałosnego stanu doprowadzić. Powyższy utwór opowiada w znacznym zakresie również o mnie. Umarli nie dają mi zapomnieć, piramidy z piasku na podłodze stały się ogromne, zmieniły w kopiec, który mnie pogrzebał. Nie pamiętam przeszłości, ale jednocześnie mam jej świadomość i wszelkie zamiatanie nie pomaga.
Dramatyczne zaszłości są nieodparte jak wieczorny zapach mięty. Egipskie – czyli widma są wieczne i mroczne, przed nimi nie ma ucieczki. Niekiedy czuję się dobrze, ale często szczególnie w nocy i nad ranem, porywa mnie fala dusząca lęku. To przecież nie byłam ja. To się nie stało naprawdę. Odbył się tylko spektakl teatralny, po którym „martwi” aktorzy wstaną, podziękują za brawa i odejdą do garderoby.
Nie wiem, jak to się wszystko skończy. Dobrze, że jeszcze przesyłają mi pracę, która absorbuje kilka godzin dziennie i nie pozwala na myślenie. Ale dni są długie, trudno je zapełnić. Nie wiem, czy mam tu trwać dalej, czy schronić się u rodziców. Jeśli zostanę na Wybrzeżu jeszcze przez sierpień, mogę ostatecznie oszaleć, a jeszcze z firmy mnie usuną.
poniedziałek, 13 lipca 2015
Hotel z głosami umarłych
Głęboko w Europie
Tomas Tranströmer
Ja ciemny kadłub płynący między obiema bramami śluzy
spoczywam w łóżku hotelowym gdy miasto wokół się budzi.
Cichy zgiełk i szare światło się wdziera
i unosi mnie wolno na następny poziom: ranek.
Podsłuchany horyzont. Chcą coś powiedzieć ci umarli.
Palą ale nie jedzą, nie oddychają ale zachowali głos.
Będę śpieszył ulicami jako jeden z nich.
Sczerniała ciężka jak księżyc katedra powoduje przypływ i odpływ.
Przełożył Leonard Neuger
Tomas Tranströmer
Ja ciemny kadłub płynący między obiema bramami śluzy
spoczywam w łóżku hotelowym gdy miasto wokół się budzi.
Cichy zgiełk i szare światło się wdziera
i unosi mnie wolno na następny poziom: ranek.
Podsłuchany horyzont. Chcą coś powiedzieć ci umarli.
Palą ale nie jedzą, nie oddychają ale zachowali głos.
Będę śpieszył ulicami jako jeden z nich.
Sczerniała ciężka jak księżyc katedra powoduje przypływ i odpływ.
Przełożył Leonard Neuger
niedziela, 12 lipca 2015
Jeśli przeżyję, umrę potem
Kristin Berget
to ciało jest z mięsa
to ciało jest z płci
dokąd mam się udać z tą
wiedzą kładę się na
boku jedną ręką podpieram
o ziemię to nie
podłoga podtrzymuje tancerzy
ani ciało opadające na
deski zamykam usta
nie czytam ust wiem, że jeśli
to przeżyję umrę potem
Przełożyła Justyna Czechowska
Komentarz Kornelii: Podczas mojej nieszczęsnej wizyty w księgarni literackiej, złożonej pod cydrową gwiazdą, równie zawiana jak lekkomyślna nabyłam również wiersze urodzonej w 1975 roku norweskiej poetki Kristin Berget. Tomik nosi niemiecki tytuł Der ganze Weg, czyli Ta cała droga. Wyszłam ubogacona w kwiat skandynawskiej muzy, za to, o gorzki smutku, uboższa o 20 złotych (mały obiad z piwem). Kristin Berget została w 2012 roku nominowana do literackiej nagrody miasta Gdańska Europejski Poeta Wolności. Po lekturze mogłam tylko skonstatować, że w Europie wolność bardzo osobliwymi różami rozkwita. Zdaniem krytyków Der ganze Weg to opowieść o płci, będącej symbolem niekiedy ukrytego pożądania,przyzwyczajenia, przynależności i obcości. Autorka opowiada o swym wojażu do wielkich miast Europy, wśród lasów, w których czyhają drapieżniki. Wiersze, których patronkami są święta Katarzyna z Aleksandrii i dziewica Maria, przedstawiają związki między winą a przywiązaniem, wstydem a marzeniem.
Można by przypuszczać, że jeśli Kristin Berget wzywa Marię i Katarzynę, chrześcijańskie dziewice, sama również tęskni do przeczystej niewinności. Niekiedy rzeczy się mają wszakże w sposób wręcz przeciwny. Nasza Safona z kraju fiordów entuzjastycznie przedstawiała swoje przygody z kochanką (kochankami?) w różnych metropoliach kontynentu. Bez wątpienia zdobyła zaszczytne miejsce na skale pięknej Kalijopy dzięki takim oto wersom:
w barze podciągnęłaś rąbek
kwiecistej sukienki żeby pokazać mi
swoje nagie łono musiałam
włożyć w ciebie palce
pod blatem stołu
Ach, muszę przyznać, że czytając tę miodosłodką pieśń, znalazłam się w lekko owianym zazdrością osłupieniu. Doświadczyłam wielu przygód, ale takich igraszek jeszcze nie….Może znajdzie się jakaś śmiała czytelniczka, z którą mogłabym…. Aj, przecież żartuję! Nie spotykam się z nikim. Zresztą za wszystkie perły świata nie odważyłabym się na podobną waginalno-manualno-barową interakcję… :)
A teraz poważnie, analiza utworu, który dla dobra powszechnego przepisałam. Niełatwo to zinterpretować. Dla mnie wiersz to raczej smętne uświadomienie sobie swojej cielesności i płci, która potężnie i wszechwładnie określa nasze zachowania. Czy można stać się wolnym duchem, gdy jest się sterowanym przez genitalia? Każdy roztropny umysł odpowie, że nie można. Nie mam złudzeń, wiem, że każdy patrzący na mnie dżentelmen myśli tylko o tym, jak by tu mnie spenetrować, najlepiej w trzy miejsca, panie natomiast najczęściej marzą o tym, jak by tu spotkać odpowiedniego inseminatora, jurnego dawcę materiału genetycznego i skutecznego zaopatrzeniowca…
dokąd mam się udać z tą
wiedzą
to świadectwo pewnej bezradności wobec bezlitosnych cielesno-płciowych faktów.
jedną ręką podpieram
o ziemię to nie
podłoga podtrzymuje tancerzy
ani ciało opadające na
deski…
to niejasny opis podejmowanych różnych prób przetrwania materialnego świata. Prób może idealistycznych, oderwanych od ziemi.
zamykam usta
nie czytam ust…wiem, że jeśli
to przeżyję…umrę potem
Poetka nie podejmuje kontaktów międzyludzkich, nie rozmawia. Nad wszystkim unosi się jak czarnoskrzydły kruk świadomość nieuchronnej śmierci.
Ach, ja też nie rozmawiam. Wszystko zostało powiedziane. Nie pisz już więcej Kornelio. Nie pisz już więcej.
to ciało jest z mięsa
to ciało jest z płci
dokąd mam się udać z tą
wiedzą kładę się na
boku jedną ręką podpieram
o ziemię to nie
podłoga podtrzymuje tancerzy
ani ciało opadające na
deski zamykam usta
nie czytam ust wiem, że jeśli
to przeżyję umrę potem
Przełożyła Justyna Czechowska
Komentarz Kornelii: Podczas mojej nieszczęsnej wizyty w księgarni literackiej, złożonej pod cydrową gwiazdą, równie zawiana jak lekkomyślna nabyłam również wiersze urodzonej w 1975 roku norweskiej poetki Kristin Berget. Tomik nosi niemiecki tytuł Der ganze Weg, czyli Ta cała droga. Wyszłam ubogacona w kwiat skandynawskiej muzy, za to, o gorzki smutku, uboższa o 20 złotych (mały obiad z piwem). Kristin Berget została w 2012 roku nominowana do literackiej nagrody miasta Gdańska Europejski Poeta Wolności. Po lekturze mogłam tylko skonstatować, że w Europie wolność bardzo osobliwymi różami rozkwita. Zdaniem krytyków Der ganze Weg to opowieść o płci, będącej symbolem niekiedy ukrytego pożądania,przyzwyczajenia, przynależności i obcości. Autorka opowiada o swym wojażu do wielkich miast Europy, wśród lasów, w których czyhają drapieżniki. Wiersze, których patronkami są święta Katarzyna z Aleksandrii i dziewica Maria, przedstawiają związki między winą a przywiązaniem, wstydem a marzeniem.
Można by przypuszczać, że jeśli Kristin Berget wzywa Marię i Katarzynę, chrześcijańskie dziewice, sama również tęskni do przeczystej niewinności. Niekiedy rzeczy się mają wszakże w sposób wręcz przeciwny. Nasza Safona z kraju fiordów entuzjastycznie przedstawiała swoje przygody z kochanką (kochankami?) w różnych metropoliach kontynentu. Bez wątpienia zdobyła zaszczytne miejsce na skale pięknej Kalijopy dzięki takim oto wersom:
w barze podciągnęłaś rąbek
kwiecistej sukienki żeby pokazać mi
swoje nagie łono musiałam
włożyć w ciebie palce
pod blatem stołu
Ach, muszę przyznać, że czytając tę miodosłodką pieśń, znalazłam się w lekko owianym zazdrością osłupieniu. Doświadczyłam wielu przygód, ale takich igraszek jeszcze nie….Może znajdzie się jakaś śmiała czytelniczka, z którą mogłabym…. Aj, przecież żartuję! Nie spotykam się z nikim. Zresztą za wszystkie perły świata nie odważyłabym się na podobną waginalno-manualno-barową interakcję… :)
A teraz poważnie, analiza utworu, który dla dobra powszechnego przepisałam. Niełatwo to zinterpretować. Dla mnie wiersz to raczej smętne uświadomienie sobie swojej cielesności i płci, która potężnie i wszechwładnie określa nasze zachowania. Czy można stać się wolnym duchem, gdy jest się sterowanym przez genitalia? Każdy roztropny umysł odpowie, że nie można. Nie mam złudzeń, wiem, że każdy patrzący na mnie dżentelmen myśli tylko o tym, jak by tu mnie spenetrować, najlepiej w trzy miejsca, panie natomiast najczęściej marzą o tym, jak by tu spotkać odpowiedniego inseminatora, jurnego dawcę materiału genetycznego i skutecznego zaopatrzeniowca…
dokąd mam się udać z tą
wiedzą
to świadectwo pewnej bezradności wobec bezlitosnych cielesno-płciowych faktów.
jedną ręką podpieram
o ziemię to nie
podłoga podtrzymuje tancerzy
ani ciało opadające na
deski…
to niejasny opis podejmowanych różnych prób przetrwania materialnego świata. Prób może idealistycznych, oderwanych od ziemi.
zamykam usta
nie czytam ust…wiem, że jeśli
to przeżyję…umrę potem
Poetka nie podejmuje kontaktów międzyludzkich, nie rozmawia. Nad wszystkim unosi się jak czarnoskrzydły kruk świadomość nieuchronnej śmierci.
Ach, ja też nie rozmawiam. Wszystko zostało powiedziane. Nie pisz już więcej Kornelio. Nie pisz już więcej.
piątek, 10 lipca 2015
Uśmiechnij się, śmierci
Jedna ja
Laura Riding
Pod kostiumem odsłania się kostium,
Powtarzalne ciało:
O liczna niewinności, O suknio cielista.
Jedna ja, pojedyncza mnogość,
Najpierw zamęt, potem uproszczenie.
Uśmiechnij się, śmierci, O jednoczesne usta.
Skończ wewnątrz i na zewnątrz,
Ciągły ten lot i wyprzedzanie.
Przełożyła Julia Fiedorczuk
Laura Riding
Pod kostiumem odsłania się kostium,
Powtarzalne ciało:
O liczna niewinności, O suknio cielista.
Jedna ja, pojedyncza mnogość,
Najpierw zamęt, potem uproszczenie.
Uśmiechnij się, śmierci, O jednoczesne usta.
Skończ wewnątrz i na zewnątrz,
Ciągły ten lot i wyprzedzanie.
Przełożyła Julia Fiedorczuk
czwartek, 9 lipca 2015
Wyznaczona pieczęć melancholii
Ślady wędrówki X
Rita Bumi-Papa
Moją drugą twarz
odkryłam któregoś dnia w lustrze.
Potem lustro pękło. Śmiech
gwałtowny, szatański pokawałkował je.
Przez lata zbierałam jego kawałki
by ułożyć tamten śmiech.
A więc jestem mozaiką przeszłego czasu,
w mroku łona
wykształciłam swoją ludzką formę!
I ta pieczęć melancholii,
którą wyznaczyłam, stała się tamtym śmiechem!
Przełożył Ares Chadzinikolau
Rita Bumi-Papa
Moją drugą twarz
odkryłam któregoś dnia w lustrze.
Potem lustro pękło. Śmiech
gwałtowny, szatański pokawałkował je.
Przez lata zbierałam jego kawałki
by ułożyć tamten śmiech.
A więc jestem mozaiką przeszłego czasu,
w mroku łona
wykształciłam swoją ludzką formę!
I ta pieczęć melancholii,
którą wyznaczyłam, stała się tamtym śmiechem!
Przełożył Ares Chadzinikolau
wtorek, 7 lipca 2015
Alienka Kornelia kocha chmury
Obcy
Charles Baudelaire
„- Kogo kochasz najmocniej, powiedz mi tajemniczy człowieku, ojca, matkę, siostrę, a może
brata?
– Nie mam ojca ani matki, ani siostry, ani brata.
– A przyjaciół?
– Jak dotychczas nie poznałem, co to słowo znaczy.
– A ojczyzna?
– Nie wiem nawet, gdzie jest na mapie
– Piękno?
– Pokochałbym je, gdyby było absolutne i nieśmiertelne.
– Pieniądze?
– Nienawidzę pieniędzy tak, jak wy Boga.
– Cóż więc kochasz strasznie obcy człowieku?
– Kocham chmury… chmury, które płyną o tam wysoko… cudowne chmury!”
Przełożył Kazimierz Brakoniecki
Komentarz Kornelii: W sprawie pieniędzy nie do końca mogę się z wierszem utożsamiać, poza tą drobnostką wszystko się zgadza.
Charles Baudelaire
„- Kogo kochasz najmocniej, powiedz mi tajemniczy człowieku, ojca, matkę, siostrę, a może
brata?
– Nie mam ojca ani matki, ani siostry, ani brata.
– A przyjaciół?
– Jak dotychczas nie poznałem, co to słowo znaczy.
– A ojczyzna?
– Nie wiem nawet, gdzie jest na mapie
– Piękno?
– Pokochałbym je, gdyby było absolutne i nieśmiertelne.
– Pieniądze?
– Nienawidzę pieniędzy tak, jak wy Boga.
– Cóż więc kochasz strasznie obcy człowieku?
– Kocham chmury… chmury, które płyną o tam wysoko… cudowne chmury!”
Przełożył Kazimierz Brakoniecki
Komentarz Kornelii: W sprawie pieniędzy nie do końca mogę się z wierszem utożsamiać, poza tą drobnostką wszystko się zgadza.
poniedziałek, 6 lipca 2015
Noc bez jednej gwiazdy
Nocą
Mark Strand
Skończył się sezon przyjęć. Było już późno. Szli
przez noc, ciemniejszą niż inne, jakie dotąd widzieli,
bezsenną, bez księżyca, bez jednej gwiazdy. Szli
płacząc. Nie mogli przestać. Nie przypuszczali nigdy,
że kiedyś do tego dojdzie. Szli bulwarami, szli
wiejskimi dróżkami. „Niedobrze”, powtarzali, „Niedobrze”, idąc przez noc – do lasu, inni w kierunku morza.
Przełożyła Agnieszka Kołakowska
Wprawiający w czarne osłupienie wiersz amerykańskiego poety, twórcy, który może najlepiej ze wszystkich potrafił przedstawić niewypowiedzianą grozę czającą się się gdzieś wśród natury. Skończył się sezon przyjęć – to zbliżający się kres życia, widmo starości albo też utrata wraz z doświadczeniem życiowym wszelkich złudzeń. Minęły szaleństwa i pozorne przyjemności młodego wieku. Teraz pozostaje tylko ciemność, bez światła i wszelkiej nadziei. Każdy rozumny człowiek uświadomi to sobie prędzej niż później. I można tylko płakać. I zaskoczenie, że do tego doszło. A jednak tak musiało się stać. Można tylko wędrować, lamentować i powtarzać „Niedobrze”. Nie ma różnicy, czy pójdziemy do lasu czy w stronę morza, to znaczy, że wszelkie próby ocalenia się skazane są na klęskę. Podążąmy przecież przez noc, bez wytchnienia i snu, po której już nie będzie dniało. Próżne zabawy się skończyły i nie ma już ratunku przed goryczą, nicością lub piekłem.
Cóż, prowadzę pozornie beztroskie życie w kurorcie, sączę cydr, spożywam łososie w sosie prowansalskim i sole z ryżem w szafranie, ale mój sezon przyjęć już dawno się skończył, jeśli kiedykolwiek był (nie pamiętam tego). Mieszkam między morzem a lasem i miotam się między jednym a drugim, nadaremnie próbując znaleźć nieco spokoju. Szukam miejsc odludnych, minęłam na rowerze trzy miejsca zabójstw istot mojej płci, dwa z tego roku, jedno sprzed kilku lat, ale doskonale oznakowane. Nie można uciec przed przeszłością, lękiem i obłędem. Otacza mnie noc. Gdyby ktoś mnie napadł, zapewne nawet bym się nie broniła.
Mark Strand
Skończył się sezon przyjęć. Było już późno. Szli
przez noc, ciemniejszą niż inne, jakie dotąd widzieli,
bezsenną, bez księżyca, bez jednej gwiazdy. Szli
płacząc. Nie mogli przestać. Nie przypuszczali nigdy,
że kiedyś do tego dojdzie. Szli bulwarami, szli
wiejskimi dróżkami. „Niedobrze”, powtarzali, „Niedobrze”, idąc przez noc – do lasu, inni w kierunku morza.
Przełożyła Agnieszka Kołakowska
Wprawiający w czarne osłupienie wiersz amerykańskiego poety, twórcy, który może najlepiej ze wszystkich potrafił przedstawić niewypowiedzianą grozę czającą się się gdzieś wśród natury. Skończył się sezon przyjęć – to zbliżający się kres życia, widmo starości albo też utrata wraz z doświadczeniem życiowym wszelkich złudzeń. Minęły szaleństwa i pozorne przyjemności młodego wieku. Teraz pozostaje tylko ciemność, bez światła i wszelkiej nadziei. Każdy rozumny człowiek uświadomi to sobie prędzej niż później. I można tylko płakać. I zaskoczenie, że do tego doszło. A jednak tak musiało się stać. Można tylko wędrować, lamentować i powtarzać „Niedobrze”. Nie ma różnicy, czy pójdziemy do lasu czy w stronę morza, to znaczy, że wszelkie próby ocalenia się skazane są na klęskę. Podążąmy przecież przez noc, bez wytchnienia i snu, po której już nie będzie dniało. Próżne zabawy się skończyły i nie ma już ratunku przed goryczą, nicością lub piekłem.
Cóż, prowadzę pozornie beztroskie życie w kurorcie, sączę cydr, spożywam łososie w sosie prowansalskim i sole z ryżem w szafranie, ale mój sezon przyjęć już dawno się skończył, jeśli kiedykolwiek był (nie pamiętam tego). Mieszkam między morzem a lasem i miotam się między jednym a drugim, nadaremnie próbując znaleźć nieco spokoju. Szukam miejsc odludnych, minęłam na rowerze trzy miejsca zabójstw istot mojej płci, dwa z tego roku, jedno sprzed kilku lat, ale doskonale oznakowane. Nie można uciec przed przeszłością, lękiem i obłędem. Otacza mnie noc. Gdyby ktoś mnie napadł, zapewne nawet bym się nie broniła.
sobota, 4 lipca 2015
Wściekłość, gorączka i niesmak
Dziennik buntowniczki
Rosemary Tonks
Dopadły mnie wściekłość, gorączka i niesmak.
Potrzebna mi knajpa – gdzie stare serwetki,
Koronki z papieru, kleją się do rękawów,
Błyszczących meszkiem próżniaczego zamszu
…a szwargot mięsnych much trwa tutaj odwiecznie!
Po szybie spływa mleko leniwego oddechu,
Dudni fura węglarza – z wielkimi workami,
Ciężkimi od popiołów i prochów dla mas!
Gryzie mnie grzech, strzały w ciele skazańca,
Bo moja młodość, zła, chmurna, chimeryczna,
Znalazła tu legowisko sprzed lat…na dnie,
Na brudnej ścieżce, na posłaniu z pokrzyw
Spryskanych leśnym mlekiem,
A każdy włosek wzniesiony do ciosu!
Szkoda przynęty, nie wyjdę stąd z pętlą,
Tobołkiem czy workiem na obrok; wiem, że los
Musi groby powszednie wypełnić,
A żargon ołowianych skrzydeł mięsożernej muchy
Uśpi obywatela, który oddychaniem
Powstrzymuje napór żywego robactwa.
Przełożył Jerzy Jarniewicz
Komentarz Kornelii: Ten posępny, pełen spleenu utwór przepisałam z tomiku „Poetki z Wysp” (brytyjskich). Moje udręczone serce przeszywają rozpalone igły bólu, gdy myślę, że zapłaciłam za książeczkę horrendalne 44 złotych. A mogłam sobie za tę rujnującą kwotę spożyć obiad z winem! To nauczka na przyszłość: Żałosna córo Koryntu w stanie spoczynku, nigdy więcej nie wchodź entuzjastycznie zawiana do księgarni!
Ale skoro już się zdarzyło, na chwilę stałam się kopistką, z trudem i mozołem oddałam ludzkości tę przysługę. Rosemary Tonks (1929-2014) w latach sześćdziesiątych udzielała się wśród cyganerii londyńskiej, restauracji, cygar i cudzych sypialni. W latach 70-tych zniknęła bez śladu, spaliła swoje wiersze, zerwała wszelkie kontakty (tak jak ja). Podobno została gorliwą wyznawczynią chrystianizmu i wzięła chrzest w Jordanie (to mi akurat nie grozi). Jej utwory owiane są aurą wszechogarniającej nudy, zblazowania, teatru pozerstwa i kłamstwa – w kaskadach dekadencji można odnaleźć także apokaliptyczny ton.
Ten wiersz wzbudził moje najwyższe uznanie, także z tej przyczyny, że w pewnym sensie opowiada również o mnie.
Z pewnością jest to poetycki fresk o nieuchronnej śmierci. Wszyscy w końcu padniemy łupem mięsożernych much:
wiem, że los
Musi groby powszednie wypełnić,
A żargon ołowianych skrzydeł mięsożernej muchy
Uśpi obywatela, który oddychaniem
Powstrzymuje napór żywego robactwa.
Nie pomoże życie w stylu bohemy, próżniacze włóczenie się po restauracjach i tawernach. Tak naprawdę nie możemy znaleźć wytchnienia, nie tylko ze względu na świadomość nieuchronnego kresu i triumfu robactwa, które oczyści z mięsa nasze kości. Codziennie, czy to przy kawiarnianym stoliku, w hałasie restauracji lub baru, poddaje nas torturom świadomość popełnionych występków.
Ja też jestem buntowniczką – przeciwko obyczajom, rodzinie, społeczeństwu, grupizmowi, korporacji Jestem sama. Nie ma nikogo innego. Nie powiem już ani słowa. Tonąca w rozkosznie trującym bagnisku dekadencji czekam na swój koniec.
Dopadły mnie wściekłość, gorączka i niesmak.
Wściekłość na świat, ludzi i na siebie samą, że jestem taka inna, nieustannie się boję, nie cierpię bliźnich i jeszcze mam zaburzenia tożsamości genderowej (na plaży obserwuję odsłonięte stopki dziewcząt, absurdalne, ale nic nie poradzę).
Także potrzebna mi knajpa, wciąż nowa, aby podtrzymywać leczący na krótko melancholię i lęk stan zawiania. Ale w tawernach również dotykają mnie skrzydła śmierci, świadomość kruchości życia – szwargot mięsnych much. Alkohol rozwesela, ale potem intensyfikuje stany lękowe.
I jeszcze w tle jest to wszystko, do czego doprowadziłam. Grzechy już nie tak wczesnej młodości. Nie pamiętam już niczego, a jednak wiem. Są rzeczy tragiczne, niewypowiedziane…
Gryzie mnie grzech, strzały w ciele skazańca
A jeszcze jako groteska moje przygody obyczajowe.
Bo moja młodość, zła, chmurna, chimeryczna,
Znalazła tu legowisko sprzed lat…na dnie,
Na brudnej ścieżce, na posłaniu z pokrzyw
Spryskanych leśnym mlekiem,
A każdy włosek wzniesiony do ciosu!
Brudna ścieżka, legowisko, pokrzywy, to symbole mojego upadku – czy to przeszłość sprawia, że leśne mleko kojarzy mi się ze spermą (a fu!), a włosek wzniesiony do ciosu z męskim organem seksualnym w stanie erekcji… (niewyobrażalna szkarada)
Ach, tę tragifarsę zakończy i tak mięsna mucha…
Zmuszona strasznym upałem musiałam się plażować i szukać ochłody w kąpieli. Ach, wszędzie ten hałaśliwy plebs raczący się piwem, rozwrzeszczane dzieci i zapchlone, ujadające kundle. Znam miejsca spokojniejsze, ale w taki skwar wszędzie bezmózgowa ludzka masa. Morze gęste jak zupa, mam wrażenie, że algi powciskały mi się w zakątki ciała, o których skromność nie pozwala mi tu pisać. O piasku w ogóle nie wspomnę (patrz wpis: Nadmorska samoudręka). Mimo supermocnego kremu słońce mnie oparzyło. Wezmę prysznic, włożę do uszu zatyczki, zażyję malatoninę i mam nadzieję, że umrę we śnie. Zanim ktoś mnie znajdzie, muchy będą ucztować…Bzzzzzz….
Rosemary Tonks
Dopadły mnie wściekłość, gorączka i niesmak.
Potrzebna mi knajpa – gdzie stare serwetki,
Koronki z papieru, kleją się do rękawów,
Błyszczących meszkiem próżniaczego zamszu
…a szwargot mięsnych much trwa tutaj odwiecznie!
Po szybie spływa mleko leniwego oddechu,
Dudni fura węglarza – z wielkimi workami,
Ciężkimi od popiołów i prochów dla mas!
Gryzie mnie grzech, strzały w ciele skazańca,
Bo moja młodość, zła, chmurna, chimeryczna,
Znalazła tu legowisko sprzed lat…na dnie,
Na brudnej ścieżce, na posłaniu z pokrzyw
Spryskanych leśnym mlekiem,
A każdy włosek wzniesiony do ciosu!
Szkoda przynęty, nie wyjdę stąd z pętlą,
Tobołkiem czy workiem na obrok; wiem, że los
Musi groby powszednie wypełnić,
A żargon ołowianych skrzydeł mięsożernej muchy
Uśpi obywatela, który oddychaniem
Powstrzymuje napór żywego robactwa.
Przełożył Jerzy Jarniewicz
Komentarz Kornelii: Ten posępny, pełen spleenu utwór przepisałam z tomiku „Poetki z Wysp” (brytyjskich). Moje udręczone serce przeszywają rozpalone igły bólu, gdy myślę, że zapłaciłam za książeczkę horrendalne 44 złotych. A mogłam sobie za tę rujnującą kwotę spożyć obiad z winem! To nauczka na przyszłość: Żałosna córo Koryntu w stanie spoczynku, nigdy więcej nie wchodź entuzjastycznie zawiana do księgarni!
Ale skoro już się zdarzyło, na chwilę stałam się kopistką, z trudem i mozołem oddałam ludzkości tę przysługę. Rosemary Tonks (1929-2014) w latach sześćdziesiątych udzielała się wśród cyganerii londyńskiej, restauracji, cygar i cudzych sypialni. W latach 70-tych zniknęła bez śladu, spaliła swoje wiersze, zerwała wszelkie kontakty (tak jak ja). Podobno została gorliwą wyznawczynią chrystianizmu i wzięła chrzest w Jordanie (to mi akurat nie grozi). Jej utwory owiane są aurą wszechogarniającej nudy, zblazowania, teatru pozerstwa i kłamstwa – w kaskadach dekadencji można odnaleźć także apokaliptyczny ton.
Ten wiersz wzbudził moje najwyższe uznanie, także z tej przyczyny, że w pewnym sensie opowiada również o mnie.
Z pewnością jest to poetycki fresk o nieuchronnej śmierci. Wszyscy w końcu padniemy łupem mięsożernych much:
wiem, że los
Musi groby powszednie wypełnić,
A żargon ołowianych skrzydeł mięsożernej muchy
Uśpi obywatela, który oddychaniem
Powstrzymuje napór żywego robactwa.
Nie pomoże życie w stylu bohemy, próżniacze włóczenie się po restauracjach i tawernach. Tak naprawdę nie możemy znaleźć wytchnienia, nie tylko ze względu na świadomość nieuchronnego kresu i triumfu robactwa, które oczyści z mięsa nasze kości. Codziennie, czy to przy kawiarnianym stoliku, w hałasie restauracji lub baru, poddaje nas torturom świadomość popełnionych występków.
Ja też jestem buntowniczką – przeciwko obyczajom, rodzinie, społeczeństwu, grupizmowi, korporacji Jestem sama. Nie ma nikogo innego. Nie powiem już ani słowa. Tonąca w rozkosznie trującym bagnisku dekadencji czekam na swój koniec.
Dopadły mnie wściekłość, gorączka i niesmak.
Wściekłość na świat, ludzi i na siebie samą, że jestem taka inna, nieustannie się boję, nie cierpię bliźnich i jeszcze mam zaburzenia tożsamości genderowej (na plaży obserwuję odsłonięte stopki dziewcząt, absurdalne, ale nic nie poradzę).
Także potrzebna mi knajpa, wciąż nowa, aby podtrzymywać leczący na krótko melancholię i lęk stan zawiania. Ale w tawernach również dotykają mnie skrzydła śmierci, świadomość kruchości życia – szwargot mięsnych much. Alkohol rozwesela, ale potem intensyfikuje stany lękowe.
I jeszcze w tle jest to wszystko, do czego doprowadziłam. Grzechy już nie tak wczesnej młodości. Nie pamiętam już niczego, a jednak wiem. Są rzeczy tragiczne, niewypowiedziane…
Gryzie mnie grzech, strzały w ciele skazańca
A jeszcze jako groteska moje przygody obyczajowe.
Bo moja młodość, zła, chmurna, chimeryczna,
Znalazła tu legowisko sprzed lat…na dnie,
Na brudnej ścieżce, na posłaniu z pokrzyw
Spryskanych leśnym mlekiem,
A każdy włosek wzniesiony do ciosu!
Brudna ścieżka, legowisko, pokrzywy, to symbole mojego upadku – czy to przeszłość sprawia, że leśne mleko kojarzy mi się ze spermą (a fu!), a włosek wzniesiony do ciosu z męskim organem seksualnym w stanie erekcji… (niewyobrażalna szkarada)
Ach, tę tragifarsę zakończy i tak mięsna mucha…
Zmuszona strasznym upałem musiałam się plażować i szukać ochłody w kąpieli. Ach, wszędzie ten hałaśliwy plebs raczący się piwem, rozwrzeszczane dzieci i zapchlone, ujadające kundle. Znam miejsca spokojniejsze, ale w taki skwar wszędzie bezmózgowa ludzka masa. Morze gęste jak zupa, mam wrażenie, że algi powciskały mi się w zakątki ciała, o których skromność nie pozwala mi tu pisać. O piasku w ogóle nie wspomnę (patrz wpis: Nadmorska samoudręka). Mimo supermocnego kremu słońce mnie oparzyło. Wezmę prysznic, włożę do uszu zatyczki, zażyję malatoninę i mam nadzieję, że umrę we śnie. Zanim ktoś mnie znajdzie, muchy będą ucztować…Bzzzzzz….
Subskrybuj:
Posty (Atom)