Wysikane kwiaty
Jo Shapcott
Nie roszczę sobie prawa do złotej paraboli,
ani nie twierdzę, że wypiję wiele kufli piwa
i przemienię je w cudowną wodę.
Nie potrafię napisać własnego nazwiska,
ani nawet krótkiego imienia, na śniegu
inaczej niż nieczytelnym pismem.
Mogę jednak zapisać strumień baniek
na wodzie z szybkością
którą nazwałabyś sztuką.
Mogę wpaść w prąd strumieniowy
tak intensywny, że uniosę się
czterdzieści stóp nad ziemię i popłynę
z gracją na bańkowej szypułce,
wysoko, przez kilka chwil,
w wielkomiejskim powietrzu.
Przełożył Jerzy Jarniewicz
Komentarz Kornelii: Wiersz oczywiście nie jest gorzki, przeciwnie – u osoby pogodnego usposobienia może wywołać uśmiech. Nawet taka mizantropka jak ja ma prawo do chwili słabości, zresztą, o nieistniejący czytelnicy, zapewne jeszcze w blogu tak posmęcę, że chęć do życia od Was chyżo odleci. Zamieściłam ten utwór, ponieważ pragnę pokazać, na jakie Himalaje intelektu wdzierają się współczesne brytyjskie poetki, ponadto sama mam paląco-wilgotne problemy toaletowe. Ten osobliwy utwór opowiada bowiem w klarowny sposób o sikaniu. Urodzona w 1953 roku w Londynie Jo Shapcott jest przekonana o płynnym charakterze jestestwa, dlatego woda we wszelkiej postaci, od płynów ustrojowych po wodę morską, jest dominującym żywiołem jej poezji. Ponadto nasza wybitna twórczyni reprezentuje feministyczny pogląd o odrębności i niezwykłości kobiecego doświadczenia, także fizjologicznego.
W pierwszych wersach można wyczuć pewne rozczarowanie oryginalnej literatki, że nie może sikać na stojąco, metafizycznym łukiem, jak mężczyźni, nie potrafi wykonywać wyrafinowanych manewrów strumieniem płynu.
Nie roszczę sobie prawa do złotej paraboli,
ani nie twierdzę, że wypiję wiele kufli piwa
i przemienię je w cudowną wodę.
Nie potrafię napisać własnego nazwiska,
ani nawet krótkiego imienia, na śniegu
inaczej niż nieczytelnym pismem.
Ale potem następuje entuzjastyczna afirmacja niewieściej fizjologii i dynamicznego sikania pod wielkim ciśnieniem, dzięki któremu życie staje się barwne i piękne.
Mogę wpaść w prąd strumieniowy
tak intensywny, że uniosę się
czterdzieści stóp nad ziemię i popłynę
z gracją na bańkowej szypułce,
wysoko, przez kilka chwil,
w wielkomiejskim powietrzu.
Cóż mogę do tego dodać? Mniemam, że naprawdę nie ma się czym zachwycać. Nie zazdroszczę panom, ale wymuszony przez naturę sposób odwodnienia (męski i żeński) odczuwam jako aberrację. Tym bardziej, że mam słaby pęcherz, niekiedy nie potrafię powstrzymać płynu i nagle mam wilgotną bieliznę. Latem zdarza się, że chodzę bez niej, żeby w razie incydentu tylko stopki ucierpiały. I jeszcze to picie – jak nie jeżdżę na rowerze i nie mam pracy, muszę się ratować przed lękiem lekko odurzającymi napojami. Zdarza się, że wyjątkowo nie menstruuję, ale ten prąd strumieniowy to przecież codzienne doświadczenie, i nie mogę odnosić się do niego z takim zachwytem, jak brytyjska koryfeuszka pióra.
Piwo jest wyjątkowo zdradliwe, jeszcze nie skończę sączyć, a już chce się ze mnie wydostać, mam wrażenie, że płynu wychodzącego jest dwa razy więcej niż tego, który przyjęłam ustami. A jak toaleta jest zajęta, robi się prawdziwy dramat. Zresztą ile razy można prosić w barze o klucz?
Zazdroszczę młodym pannom, które wieczorem siadają w kręgu ze swoimi niechlujnymi i przeklinającymi jak przedwojenni furmani „partnerami” na zimnej już plaży i żłopią tanie piwo Harnaś z Biedronki (na tawerniane ich nie stać). Zapewne mają pęcherze ze stali – a spłacania długu naturze w miejscach niemalże publicznych się nie krepują.
Oczywiście opracowałam bardzo wyrafinowany system toaletowy – obliczone dawki napojów, umiejscowienie toalet, także tych tańszych, umysłowa mapa odpowiednich miejsc w lesie. Ale i tak jestem strasznie zażenowana, jeśli kabina obok jest zajęta. Niekiedy staję się wtedy spięta i nie mogę wpaść w prąd strumieniowy. Cywilizowani Japończycy zainstalowali w damskich przybytkach urządzenia, które można włączyć, żeby imitowały szum wody. Oczywiście u nas nie do pomyślenia. A na łonie natury lękam się, że ktoś nadejdzie i niekiedy zdarzają się płynne komplikacje, albo też podrapię odsłoniętą delikatną skórę o gałęzie czy też przyprawią mnie o cierpienie kolczaste albo parzące roślinki. Powinnam odwiedzić lekarza z tym pęcherzem, ale nie mogę się na to zdobyć. Kontakty ze służbą zdrowia mnie przerażają. Nie przebadałam się nawet na obecność wirusa HIV, aczkolwiek wydaje mi się, że po tak długim czasie już by się coś wylęgło.
Nie mogę myśleć o sobie jako o istocie eterycznej i subtelnej, jeśli co pół godziny muszę składać siedząco-kucający hołd fizjologii. Czyż to nie wstrząsający dramat???
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz