wtorek, 31 marca 2015

Zabiłam swoje sny

Cisza

Antonis Kolivas

Nie mówcie nic.
Wasze głosy wywołują przerażenie.
Cisza.
Dzisiaj wypełniłam swój obowiązek.
Zabiłam swoje sny.
Postąpiłam zgodnie z poleceniem.
Jak co dzień.
Teraz cisza.
Nie mówcie nic.
Wasze głosy przeszkadzają mi w płaczu.
Bez łez.
Jak co noc.

Przełożył Nikos Chadzinikolau

poniedziałek, 23 marca 2015

Kornelia zaczyna cuchnąć

Metamorfoza

Slavko Mihalić

Chciałbym wiedzieć, skąd
nadchodzi ta pustka, która
zamienia mnie w jakieś przejrzyste jezioro, gdzie
ujrzeć można dno, ale bez ryb.

Także bez małży, raków, bez
roślin podwodnych, które mają przynajmniej
jakieś nazwy, podczas gdy ja jestem
dzisiaj bezimienny, właściwie powoli znikam.

Tak więc, mówiąc o pustce, poruszam
wodę w jeziorze, a ona
rozrzuca piasek i jakieś drobne cząsteczki leżące
na dnie. Robi mi się niedobrze.

Chodzę ulicami ze zwieszoną głową jak
jakieś ciemne i zatrute jezioro;
przy tym nie mówimy o tych
obrzydliwych żyjątkach, które pełzają na dnie i którymi
teraz sam zaczynam cuchnąć.

Przełożył z chorwackiego Julian Kornhauser

Komentarz Kornelii: Aj, cudowny wiersz. Jak napisałam na samym początku, nie ma sensu, żebym siliła się na jakieś próby poetyckie – wszystko zostało napisane, także o mnie. A ten utwór niemal perfekcyjnie do mnie pasuje – chodzę ze zwieszoną głową, jestem pustką, bezimienną nicością, właściwie już zniknęłam (pustka skonsumowała wczoraj sushi za prawie 70 zł, aby ukoić irytację z powodu bezlitosnego słońca, ale nic jej to nie pomogło). Jestem ciemnym, zatrutym jeziorem, bez dobrego życia – tylko na dnie kryją się, wiją ohydne larwy braku empatii, nienawiści i złych uczynków i bez wątpienia mocno cuchnę. I też robi mi się niedobrze. Ciekawe skąd chorwacki minstrel mógł o mnie wiedzieć?
Dziwię się, że ludzie nie czują mojego odrażającego aromatu. Może trochę po mnie widać, że nie kroczę ścieżką normalności – blada cera, nerwowe ruchy, lęk w oczach. Ale przynajmniej nie cuchnę . Ale po śmierci wszystkie moje obrzydliwe żyjątka staną się doskonale widoczne. Aj, będzie to coś okropnego – sytuacja, w której nic już nie można ukryć. Larwy wypełzną i się pokażą w całej swej szpetocie. „Ustawią tam ekrany…”
Z pewnością nie ja jedna. Ale czy to będzie jakimś usprawiedliwieniem? Z drugiej strony czy to moja wina, że zmaterializowałam się w tym wstrętnym świecie, i do tego taka zatruta? Liczę gorąco na całkowite wygaśnięcie świadomości, nicość jak przed narodzeniem. Mam również nadzieję, że zanim przekroczę ostateczny horyzont, spożyję jeszcze trochę małży, raków i owoców morza. I do tego japońskie wino śliwkowe.

niedziela, 22 marca 2015

Kornelia w otchłani II

Ivan Blatný

Znasz otchłań? Ja ją znam. Mam język przylepiony
do sufitu czarnego od much. Tkwię w ohydzie.
W powietrzu gęstym jak smoła i niewzruszonym
czyjś chichot. Pies zaszczekał. Kobieta wolno idzie.

Idzie kołysząc się, a białe jej kolana,
jej kolana i uda ściskają nasze mózgi.
Znasz otchłań? Ja ją znam. Przemiana, przemiana.
Deszcz zdarł kolory plakatów. Zostały gruzy.

Z okna mam widok na podwórze browarniane.
Na dnie tajemnych pieczar stoją beczki w rzędzie.
Ktoś zmiata martwe ćmy, zgasłe latarnie. Ranek.
Znasz otchłań? Ja ją znam. Jest ze mną zawsze. Wszędzie.

Przełożył z czeskiego Zbigniew Machej

sobota, 21 marca 2015

Na wszystko jest już za późno

Czas. Czas

Elisabeth Borchers

Muszę wreszcie zrozumieć
że mam czas.
Czas dla ptaka na parapecie
który ze mną rozmawia, na zlecenie.
Czas dla podstawy lampy
w której odbija się światło ziemi.
Czas dla kota na błękitnym jedwabiu
w najmniejszym formacie na ścianie
którego namalował Almut, gdy obaj jeszcze żyli.
Także dla owcy z czarnymi uszami
zezowatymi oczami, krzywym pyskiem
i spragnionymi ustami. Po indiańsku, bardzo prosto, instruktywnie.
W nadchodzącym stuleciu tego będzie mi brakowało.
Nie zamieniłam jeszcze pełnego ciszy słowa
z zasuszoną różą, bowiem jak i kiedy.
A kalendarz w czarnej skórze
ze złotymi cyframi roku
otwiera się elegancko, aby mnie wpuścić i wypuścić.
Nauczyć się mieć czas.
Nauczyć się, że jest za późno.

Przełożyła kora-kora-kora

Zeit. Zeit

Elisabeth Borchers

Ich muß endlich begreifen
daß ich Zeit habe.
Zeit für den Vogel auf der Brüstung
der mit mir redet, im Auftrag.
Zeit für den Lampenfuß
in dem sich das Erdenlicht spiegelt.
Zeit für die Katze auf blauem Samt
in kleinstem Format an der Wand
von Almut gemalt, als beide noch lebten.
Auch für das Schaf mit den schwarzen Ohren
den schielenden Augen, dem schiefen Maul und dem
durstigen Mund. Indianisch, ganz einfach, instruktiv.
Vermissen werde ich’s im kommenden Jahrhundert.
Ich habe noch nicht ein stillschweigendes Wort
mit der getrockneten Rose gewechselt, woher und wohin denn.
Und das Kalenderbuch in schwarzem Leder
mit der goldenen Jahreszahl
klafft elegant auseinander, um mich ein- und auszulassen.
Lernen, Zeit zu haben.
Lernen, daß es zu spät ist.

****

Komentarz Korneliii: Mocno melancholijny wiersz poetki i tłumaczki z Niemiec (1926-2013). Elisabeth Borchers opublikowała ten utwór w roku swych 80-tych urodzin. Wiersz często drukowany, recytowany, zwłaszcza w kołach seniorów. Nic dziwnego, przecież to posępny utwór o nieuchronnym przemijaniu. Kot i przyjaciel bohaterki już nie żyją. Pozostała po nich tylko miniatura na jedwabiu. Coraz szybciej zmieniają się kalendarze. W życiu, wśród pospiechu i obowiązków, nie było czasu na czerpanie przyjemności z piękna, przyrody, rzeczy, pogodnych i śmiesznych. Kiedy u schyłku życia pojawia się ten czas, właściwie już wszystko jest za późno.
Niewiele mogę tu dodać. Nie mam 80 lat, ale kilku bliskich mi ludzi jest już po drugiej stronie. Próbuję się odprężyć, chwytać chwile, byłam w tym tygodniu w kinie, w teatrze, spaceruję po lesie. Może wyjadę na dwa miesiące nad morze, może napiję się dziś cydru. Ale nie potrafię uwolnić się od ołowianego płaszcza smutku. Ze względu na totalnie wadliwą konstrukcję Kory nie ma ocalenia i zawsze było za późno.

piątek, 20 marca 2015

Ofiarne jagnięta doszły kresu

ciemności

Charles Bukowski

terytorium zostało podbite,
ofiarne jagnięta doszły kresu,
podczas gdy ciemności zapadną już niebawem,
gdy historia znów jest wydrapana na żółtawych ścianach,
gdy bankierzy pędzą wydrzeć przeterminowane pożyczki,
gdy młode dziewczęta malują swoje głodne usta,
gdy psy znów chwilowo śpią spokojnie,
gdy oceany pożerają ludzkie trucizny,
gdy niebo i piekło tańczą w przedpokoju,
wszystko zaczyna się od nowa:
pieczemy jabłko,
kupujemy samochód,
kosimy trawnik,
płacimy podatek,
naklejamy tapetę,
wbijamy gwoździe,
słuchamy świerszczy,
dmuchamy balony,
pijemy sok pomarańczowy,
zapominamy o przeszłości,
podajemy musztardę,
opuszczamy zasłony,
łykamy pigułki,
mierzymy temperaturę,
zapinamy rękawiczki,
dzwoni dzwon,
perła tkwi w ostrydze,
pada deszcz
podczas gdy ciemności już niebawem znowu zapadną.

Przełożyli Marcin Baran i Dobrosław Rodziewicz

czwartek, 19 marca 2015

Sparaliżowana Kornelia

Paraliż

Michael Roes

Dopiero gdy leżałem umierając
przyjąłem piłkę bawiących się dzieci

Dopiero gdy leżałem umierając
Trzymałem zamknięty parasol przeciwsłoneczny

Położyłem się nago na piasku
I po raz pierwszy pomyślałem, że ja

Nosiłem ubrania stale z konieczności
a nigdy żeby było przyjemnie

Dopiero gdy leżałem umierając potrafiłem
interpretować krwawy pot na prześcieradłach

między glinianymi murami i zrozumiałem
że ze względu na nagą

prawdę przez całe życie
zdradzałem piękno

Przełożyła kora-kora-kora

Die Lähmung

Michael Roes

Erst als ich im sterben lag nahm ich
Den ball der spielenden kinder auf

Erst als ich im sterben lag ließ ich
Den sonnenschirm zusammengefaltet

Legte mich nackt in den sand
Und dachte zum ersten mal daß ich

Die kleider stets aus notwendigkeit
Und nie aus vergnügen trug

Erst als ich im sterben lag wußte ich
Das blut auf den laken die zwischen den

Lehmmauern schwitzten zu deuten und
Verstand daß um der nackten

Wahrheit willen ich lebenslang
Die schönheit verriet

*****

Komentarz Kornelii – wart poznania utwór niemieckiego pisarza, poety i reżysera. Wątek pozornie banalny. Na łożu śmierci bohater żałuje, że traktował życie zbyt poważnie, był zbyt obowiązkowy, unikał przyjemnych doznań, nie potrafił się odprężyć, zdradzał piękno na rzecz prozy egzystencji, obdartej ze złudzeń prawdy, skrzeczącej pospolitości.
Cóż powinnam powiedzieć? Wydaje mi się, że całe życie jestem jak sparaliżowana, lękiem, poczuciem obowiązku, skuta łańcuchem przytłaczającej melancholii. Niewiele pamiętam, ale gdy próbuję odszukać jakieś chwile szczęścia, znajduję niewiele. Jakaś zabawa szkolna? Z górki na sankach wśród ośnieżonych sosen? Nie umiem grać w piłkę z dziećmi. Zapomniałam wszystko, nie ma mnie.
Mam wrażenie, że nie leżałam nago na piasku. Wstydzę się, a ponadto, jak już pisałam, nawet, jak jestem w kostiumie, ziarenka piasku wciskają się zuchwale w miejsca, w które naprawdę nie powinny, a potem muszę urządzać długą i kłopotliwą operację odpiaszczania. Jestem całe życie pod parasolem przeciwsłonecznym, nie cierpię słońca, takiego jak dziś. Jutro ma być zaćmienie, może słoneczny dysk zniknie na zawsze?

Czy będę żałować podczas ostatnich chwil? Raczej będę się śmiertelnie bała, jeśli nie oszołomię się cydrem. Taka jestem, alienka, nie mogę inaczej. To co się stało, musiało się stać. Żałuję tylko, że się urodziłam. Budząca trwogę pomyłka. Nie wiem, dlaczego padło właśnie na mnie.

środa, 18 marca 2015

Szepty do ziemi

Raz na zawsze

Rolf Haufs

Wybij sobie miłość z głowy
Nic z tego nie będzie
Chora fantazja
Omega

Leży tu jeszcze nieotwarty list
Sztuczne kwiaty
zwieszają głowy. W szufladzie
miś, który wieczorem zdejmuje ci buty.

Rób tak dalej
Żywi szepczą cię do ziemi

Przełożyła kora-kora-kora

Ein für allemal

Rolf Haufs

Schlag dir die Liebe aus dem Kopf
Das wird nichts mehr
Die kranke Phantasie
Das Omega

Da liegt noch ein ungeöffneter Brief
Die künstlichen Blumen lassen
Die Köpfe hängen. In der Schublade
Ein Bär, der dir abends die Schuhe auszieht

Mach weiter so
Die Lebenden flüstern dich in die Erde

*****

Komentarz Kornelii: Zagadkowy wiersz wybornego niemieckiego poety (1935-2013), piszącego, zdaniem krytyków, nieco w stylu Franza Kafki. Utwór w Niemczech popularny. Interpretowany jest jako ostateczne wyrzeczenie się miłości. Pozostaje brak komunikacji (nieotwarty list), beznadziejność plastikowych kwiatów, samotność – towarzystwa dotrzymuje tylko miś.
Nie zamieszczam u siebie żadnych wierszy o miłości. Nie czuję tego, uważam nawet za absurd, miłość nie pasuje do mojej wizji absolutnie szarego, upadłego świata, cierpienia sercowe mnie nie wzruszają. Dlaczego przetłumaczyłam? Krytyków zdumiewa ostatni wers, określają go jako irytujący, nie potrafią wyjaśnić. Dla mnie ostatni wers określa całą wymowę. Jest to wiersz nie o utracie miłości, ale życia, to relacja o śmierci. Raz na zawsze została zakończona nie tylko miłość, ale wszystko. Pozostają przedmioty, listy, których adresat już nie przeczyta, sztuczne kwiaty wieńca pogrzebowego. Żywi mogą tylko bezsilnie szeptać nad grobem. Nie chciałabym, żeby ktoś nade mną szeptał. Ale z pewnością nikt nie przyjdzie.

wtorek, 17 marca 2015

Czas tragicznych wariantów

Wiosna

Grzegorz Wróblewski

wariant nr 1
– powiesić się
wariant nr 2
też się powiesić
wariant nr 3

przezimować
a na wiosnę
się powiesić

poniedziałek, 16 marca 2015

Kornelia w Otchłani

Horla

Christoph Meckel

Otchłań
nie jest na sprzedaż,
nie jest celem podróży.
Możesz tu zostać, bez gwarancji.

Woda jest czarna
nie obmywa
nie możesz jej pić.

Ziemia jest krucha
nie uniesie, nie możesz
zbudować tu chaty.
Fundament zostanie porwany w dół.

Zasada głosi:
W otchłani znajdzie się znowu to
co zostało stracone na górze.

Ale tu na dół
nie dotarło nic.

Przełożyła kora-kora-kora

Horla

Christoph Meckel

Der Abgrund
ist nicht zu verkaufen,
kein Reiseziel.
Du kannst bleiben, ohne Gewähr.

Das Wasser ist schwarz
es wäscht nicht
du kannst es nicht trinken.

Das Land ist brüchig
es trägt nicht, du kannst
keine Hütte errichten.
Der Fuß wird nach unten gerissen.

Der Satz heißt:
Im Abgrund findet sich wieder
was in der Höhe verlorenging.

Aber hier unten ist
nichts angekommen.

*****

Komentarz Kornelii: Przedziwny wiersz urodzonego w 1935 roku poety z Niemiec. Niestety, nie udało mi się odnaleźć żadnych „oficjalnych” interpretacji. Horla to tytuł noweli fantastycznej Guy de Maupassanta z 1887. Bohater jest przekonany, że nawiedza go tajemnicza, niewidzialna istota imieniem Horla, która odbiera mu siły życiowe. Nieszczęśnika dręczą różne dziwne wydarzenia, w końcu podpala dom, żeby zniszczyć ducha. Ale uświadamia sobie, że ogień nie unicestwi istoty niematerialnej, postanawia zatem uratować się, popełniając samobójstwo.

Czy tytuł świadczy, że wiersz jest studium obłędu? Dla mnie to raczej wizja śmierci, otchłani, inferno. Być może człowiek, torturowany przez swe myśli i demony, wybrał śmierć z własnej ręki i trafił do mrocznej czeluści.
Będę mówiła otwarcie – do piekła. Otchłań nie jest na sprzedaż – już się z niej nie wydostaniesz. Miejsce zdecydowanie mało przyjemne – nie można się umyć, napić, zbudować domu – przy próbach stworzenia jakiejś siedziby grunt załamuje się i potępiony spada jeszcze niżej. Delikwent liczył, że po drugiej stronie będzie mu lepiej, że spełni swe marzenia, osiągnie jakieś szczęście, a przynajmniej uwolni się od bólu i męki. Ale zawiódł się srodze. W otchłani nie rozwiąże swych ziemskich spraw, nie załagodzi tragedii, nie naprawi zła. Do piekła bowiem nie dociera dobro. Nie dociera tu nic.

Aj, aż się przestraszyłam. Właśnie dlatego się nie zabiję, aczkolwiek często porywa mnie smolistoczarna chęć na Ostateczne Wyjście.. Zapewne trafię do Otchłani, ale żywię nadzieję, że to jeszcze jutro nie nastąpi…

czwartek, 12 marca 2015

Marcowa pustka

Puste miejsce w parku

Wallace Stevens

Marzec… Ktoś tędy szedł
śniegiem,
Ktoś poszukujący, sam nie wie czego.

To jest jak łódź, która odbiła
Od brzegu nocą i zniknęła.

Jak gitara zostawiona na stole
Przez kobietę, która o niej zapomniała.

Jak uczucie mężczyzny, który wraca
By raz jeszcze spojrzeć na pewien dom.

Cztery wiatry dmuchają skroś wiejskiej altany,
Pod materacem winorośli.

Przełożył Grzegorz Musiał

środa, 11 marca 2015

Pyszna Kolacja Kanibali

Mimo przeziębienia byłam w teatrze – bilet kupiłam dwa miesiące wcześniej, zdaje się, że tych kupionych przez Internet nie można oddać. Wzięłam środki przeciwbólowe, aspirynę. Bardzo mi się podobało, aczkolwiek nazajutrz choroba dokuczała jeszcze bardziej.
Doświadczyłam wielkiej satysfakcji tak z powodu nadzwyczajnego komfortu w teatrze jak samego przedstawienia. To Teatr Polonia, prywatna instytucja Krystyny Jandy. Złośliwi mówią, że kupiła swej córce, Marii Seweryn, teatr, żeby wynagrodzić jej niezbyt szczęśliwe dzieciństwo.
Teatr koszmarnie drogi (95 zł za bilet w pierwszym rzędzie), ale za to nowoczesny, estetyczny, ładnie oświetlony, czysty – nie pachnie tak z lekka stęchlizną, jak np. Studio czy Współczesny. Duży skos podłogi, sprawia, że nawet z dalszych miejsc jest dobry widok.
Ale ja oczywiście miałam najlepsze miejsce – w samym środku pierwszego rzędu. Dopisało mi niesamowite szczęście, jakiego jeszcze w życiu nie zaznałam – miejsca po obu moich stronach pozostały wolne! Miałam trzy miejsca dla siebie, nikt mnie nie dotykał i dekoncentrował, mogłam się rozprzestrzeniać jak królowa Saba. Owszem, wybierając miejsce obliczam w ten sposób, że powstaje pewne prawdopodobieństwo wolnego fotela obok (wśród widzów są single, ale niewielu), lecz jeszcze nigdy nie udało mi się mieć obu sąsiednich miejsc wolnych. Wejściówkowiczów na szczęście posadzono z tyłu, uważam, że całkowicie słusznie. Zazwyczaj nawet jakbym kupiła sobie trzy miejsca (za drogo) i tak jakieś przebiegłe wejściówki by się dosiadły
Przyjechałam wcześnie, a jako, ze oszczędziłam na biletach komunikacji miejskiej 8,8 zł, pozwoliłam sobie na małe expresso za 7 zł. Nie byłam spragniona, chciałam chwilkę posiedzieć przy stole i się odprężyć. Oczywiście musiałam tak kalkulować czasowo raczenie się kawą, żeby zdążyć do toalety zanim utworzy się kolejka zapobiegliwych teatromanek. Toalety w Polonii są nowoczesne, niezwykłe – przez ścianę ze szklanych kafli można obserwować myjących ręce panów w męskiej – na szczęście dalszych pomieszczeń już nie widać. Niedawno czytałam, zdaje się w amerykańskim magazynie Time, artykuł, w którym feministyczna publicystka stanowczo wywodziła, że problem toalet na całym świecie rozwiązany jest w sposób seksistowski, panie zawsze muszą czekać w poniżających kolejkach, nawet w British Museum – żeby było sprawiedliwie toalety damskie powinny być znacznie większe od męskich. Autorka szczegółowo wyłuszczyła, dlaczego kobiety muszą spędzać w tych ustronnym miejscach więcej czasu (mam nadzieję, że PT Czytelnicy – w porywach troje – wiedzą, z jakich to przyczyn). Kiedy zdobywszy miejsce w kabinie procedowałam zgodnie z planem, w duchu przyznałam niezłomnej publicystce rację.
Teatr jak powiedziałam, znakomity, warunki do oglądania – boskie. Estetycznie podobała mi się publiczność – aczkolwiek w pewnym stopniu wprawiła mnie w smutną zadumę. Przeważały bardzo wysokie, szczupłe i śliczne dziewczęta w wieku około 24 lat. Przyglądałam się z przyjemnością, aczkolwiek nie mogłam się oprzeć smętnym myślom o moich coraz liczniejszych zmarszczkach, skórce pomarańczowej, wadliwym pęcherzu oraz biuście, stopniowo przegrywającym walkę z grawitacją, kąsała mnie przeto zielonooka zazdrość.
Ale spektakl oglądany z wymarzonego miejsca rozwiał te pełne goryczy dumania. To przedstawienie „Kolacja kanibali” w reżyserii Borysa Lankosza.
Jeden z krytyków dał mu nawet „złotą malinę” za „najgorszą komerchę”, ale moim zdaniem, całkowicie się pomylił. Według recenzentów, reżyser może za mocno uwypuklił komediowe aspekty tej tragedii, tak, że powstała tragikomedia, ale ja tak nie uważam. Zazwyczaj nie cierpię, jak widzowie się śmieją w teatrze, nie mogę się wtedy się skupić, a nawet trapi mnie lęk. Ale tym razem śmiechy były jakieś urywane i niepewne, nie przeszkadzały mi.
Jak tu serdecznie się śmiać, skoro siedmiu ludzi w sytuacji granicznej szybko zmienia się w potwory? W okupowanym Paryżu dobrze sytuowani obywatele spotykają się na przyjęciu urodzinowym młodej mężatki Sophie. Jest wśród nich Pierre, ociemniały weteran wojenny, oraz wojenna wdowa, FRANÇOISE, związana z ruchem oporu. Nagle przed kamienicą ktoś zabija dwóch niemieckich oficerów. Złowieszczy, cyniczny esesman Kaubach (Rafał Mohr, najlepszy aktor na scenie), w cywilu nauczyciel filozofii, zamierza wziąć w mieszkaniu dwóch zakładników, których czeka śmierć. Pragnie jednak zabawić się w Pana Boga – nakazuje przerażonym Francuzom, aby sami wybrali spośród siebie 2 nieszczęśników. Jeśli tego nie uczynią, zginą wszyscy.
W tym dramatycznym położeniu ze statecznych mieszczan wychodzi mrok. Nikt nie zgłasza się na ochotnika, wszyscy starają się za wszelką cenę ocalić życie, poświęcić innych. Nie mają litości dla kobiet czy dla niewidomego Pierre’a. Wysyłają nawet Sophie, aby seksualnie zaspokoiła Kaubacha w nadziei, że wtedy okaże im litość. Próbują zwabić na przyjęcie znajomego, żeby to on stał się zakładnikiem. Drobny przemytnik i handlarz Andre pada nawet na kolana przed esesmanem i krzyczy: Heil Hitler!
Nie będę opowiadać więcej, załączam recenzję. Jeden z krytyków napisał, że widzowie z pewnością nie parskaliby śmiechem, gdyby sami znaleźli się w takim położeniu. Jak sama bym się wtedy zachowała? Nie wiem. W ogóle nie chodzę na przyjęcia urodzinowe. Gdybym jednak tam była, to z pewnością podchmielona (na trzeźwo nie znoszę obecności ludzi). Może w takim stanie zgłosiłabym się na ochotnika. Byłby to jakiś sposób ekspiacji. Ale nie mam pewności. Być może lęk przed śmiercią albo moja zapiekła złośliwość okazałaby się silniejsze. Instynkt życia jest przecież niemal niezwyciężony. Tak, to prawda, teoretycznie bez poważnych moralnych rozterek mogłabym uszczęśliwić Kaubacha w ten sposób, że doznałby rozkoszy, jakiej w życiu nigdy jeszcze nie doświadczył, ale nie wiem, czy bym chciała. Jakby ktoś mnie próbował zmusić, to bez wątpienia nie. Zresztą esesman okazał się zimnym draniem, nawet nie tknął Sophie.
Cóż, jak to napisała Wisława Szymborska: „Tyle wiemy o sobie ile nas sprawdzono”. Nie miałam okazji być sprawdzona. Podczas spektaklu przypomniałam sobie książkę albo też słuchowisko z lat dziecinnych „Opowiedz mi o spadających nocą gwiazdach”. Nieco podobna sytuacja – awaria na orbicie, za mało miejsc w statku ratowniczym. I też żaden z astronautów nie chciał się poświęcić, pełni lęku bohaterowie przekonywali, że właśnie oni muszą przeżyć, że ich życie jest warte więcej, niż innych.
Summa summarum przestawienie znakomite, zrelaksowałam się, nie zasmuciłam, wyszłam zadowolona (jako trzecia do szatni). Rozśmieszyło mnie, jak na pożegnanie okropny esesman pomachał do bijącej brawo publiczności, ale tak, że mogło to wyglądać na hitlerowskie pozdrowienie.
Ale nie wiem, czy po wykorzystaniu tych biletów, które mam, będę jeszcze chodziła do teatru. Przeraża mnie fakt, że od razu wszystko zapominam, jestem tylko pozbawioną wszelkiej przeszłości bezosobową pustką z oczami.
I dwóch sąsiednich miejsc wolnych zapewne w życiu nie będę już miała.



**********

Kolacja kanibali”: sceniczny debiut reżysera „Rewersu”

RECENZJA

Witold Mrozek



- „Kolacja kanibali” zawieszona jest między dość grubym chwilami czarnym humorem a próbą powiedzenia czegoś o francuskim społeczeństwie czasów wojny. Jednak inscenizacja Lankosza pcha tekst raczej w stronę dobrze skrojonej farsy – pisze w recenzji Witold Mrozek, dziennikarz „Gazety Wyborczej”.



Salon błyszczy. Na scenie dywany, stół i rzeźbione fotele. Za chwilę premiera „Kolacji kanibali” w reżyserii filmowca Borysa Lankosza. W Teatrze Polonia wita nas uśmiech Krystyny Jandy. Od dziewięciu lat na Marszałkowskiej, nieopodal placu Konstytucji, mieści się jej sceniczne królestwo. Najgłośniejszym hitem była tu „Danuta W.”, w której dyrektor Janda wcieliła się w byłą Pierwszą Damę. Czasem Polonia huknie i przestraszy okropnym „Panem Jowialskim” według Fredry w reżyserii Anny Polony i Józefa Opalskiego. Ale potrafi też zaskoczyć pozytywnie, jak w „Depresji komika” Michała Walczaka, gdzie niecodzienny duet stworzyli Rafał Rutkowski i Adam Woronowicz z nieodległego TR Warszawa, oswajając coraz powszechniejszy wśród widowni z przepracowanej klasy średniej temat tytułowej choroby. Na teatralną adaptację „Pięćdziesięciu twarzy Greya” – popularnej półpornograficznej prozy sado-maso – niestety do Polonii jeszcze nie dotarłem.



Mieszczanie przeistaczają się w bestie



Wróćmy jednak do stołu. „Kolacją kanibali” teatr Jandy zaprasza nas do Paryża czasów hitlerowskiej okupacji. Cała zabawa polega na obserwowaniu, jak stateczni mieszczanie w sytuacji kryzysowej przeistaczają się w bestie. Pomysł znany choćby z wystawianego w Polsce „Boga mordu” Yasminy Rezy (w filmowej wersji Polańskiego to „Rzeź”), gdzie dwie sympatyczne pary kłócą się z powodu bójki swoich dzieci.



Tyle że tym razem katalizatorem tej przemiany nie są dwa wybite ząbki, ale konieczność wydania dwojga gości z towarzystwa na żer oficerowi SS. Tak bowiem się zdarzyło, że w czasie niewinnej kolacji urodzinowej zginęło od strzałów w plecy dwóch niemieckich oficerów. Tuż pod oknami sympatycznego młodego małżeństwa. A okupacyjny rachunek jest okrutny – na każdego niemieckiego trupa przypaść musi dziesięciu francuskich zakładników. Czekać ich będzie obóz albo rozstrzelanie. Ale nie dość tego – perwersja hitlerowca polega na tym, że dwie ofiary mają wybrać spośród siebie sami biesiadnicy. Zaczyna się seans niegodziwości, egoizmu i obłudy. Każdy chce przeżyć cudzym kosztem.



Główne postaci



Na przyjęciu widzimy przekrój postaw Francuzów z czasów wojny. Dla Sophie (Aleksandra Domańska) główny problem okupacji to utrudniony dostęp do pończoch. Na jej urodzinach spotkają się lekarz kolaborant Jean Paul (Kamil Maćkowiak), Françoise, gorliwa entuzjastka ruchu oporu (Justyna Grzybek), niewidomy weteran Pierre (Piotr Makarski). A także Andre (Zbigniew Konopka), śliski gość w typie namolnego wujaszka, handlujący z Niemcami i uwłaszczający się na pożydowskim mieniu – na imprezę przynosi szampana i różne smakołyki. Skąd wziął nowy aparat fotograficzny? Nie powie, bo nie chce psuć humoru.



Esesman Kaubach w wykonaniu Rafała Mohra ulepiony jest z przerysowanych klisz. Elegancki i ujmujący, elokwentny, z nienagannymi manierami i okropnym „r”. Przed wojną nauczyciel filozofii w Berlinie, zachwyca się kolekcją białych kruków księgarza Victora, gospodarza wieczoru. Wygłasza łacińskie sentencje, poucza, moralizuje i sadystycznie bawi się sytuacją.



Wojenny dramat czy okupacyjne jaja w stylu „Allo! Allo!”? Ani to, ani to. Napisana przez Vahé Katcha, urodzonego w Syrii Ormianina, który do Paryża miał szczęście wyemigrować parę lat przed aneksją Czechosłowacji, „Kolacja kanibali” zawieszona jest między dość grubym chwilami czarnym humorem a próbą powiedzenia czegoś o francuskim społeczeństwie czasów wojny. Jednak inscenizacja Lankosza pcha tekst raczej w stronę dobrze skrojonej farsy.



To sceniczny debiut reżysera „Rewersu”. Ale ma on na swoim koncie też udaną realizację w Teatrze Telewizji. Na podstawie prozy Tadeusza Dołęgi-Mostowicza (tego od Dyzmy) zrobił „Pamiętnik pani Hanki”. Bawił się konwencją musicalu, szpiegowską intrygą, fantazjami na temat przedwojnia, typami aktorskimi.



Daleko spektaklowi z Polonii do finezji „Pamiętnika…”. Aktorstwo jest tu, można by rzec, TVN-owskie. To znaczy: dobrze, gdy nie przeszkadza w konsumowaniu scenicznego posiłku. Co nie zmienia faktu, że „Kolacja…” z Lankoszem może być niezłym pomysłem na wieczór.



Teatr Polonia: „Kolacja kanibali”. Autor: Vahé Katcha, adaptacja: Julien Sibre. Reżyseria: Borys Lankosz. Występują: Aleksandra Domańska, Andrzej Deskur, Kamil Maćkowiak, Piotr Makarski, Grzegorz Stosz, Justyna Grzybek, Zbigniew Konopka i Rafał Mohr.

wtorek, 10 marca 2015

Fala czarnej depresji

Ursula Krechel

WTEDY PRZYSZŁA czarna depresja
znałam ją już, gwizdała
ostatkiem sił bardzo ostro
nie słyszałam ani jednego dźwięku.

Przełożyła kora-kora-kora

DANN KAM die schwarze Depression
ich kannte się schon, sie pfiff
auf dem letzten Loch sehr schrill
ich hörte keinen einzigen Ton

********

Komentarz Kornelii: Krótki, ale wstrząsający wiersz urodzonej w 1947 roku niemieckiej poetki. Przepisałam z tomu: Lied aus dem Nichts. Deutschprachige Lyrik des 21. Jahrhunderts. (Pieśń z nicości. Liryka niemieckojęzyczna XXI wieku.) Ursula Krechel, córka psychologa, wcześnie straciła matkę, może stąd te fale smutku. Utwór opisuje ponowny ostry atak potwornej, czarnej depresji, która paraliżuje, odbiera wolę życia, blokuje zmysły. Pacjentka jest twardą weteranką, depresja musi się mocno wysilać, aby ją powalić, ale jest już bliska swego. Możliwa jest też interpretacja bardziej optymistyczna – chora jest już odporna na depresję, nie słyszy jej gwizdania. Ale nie wydaje mi się, aby takie rozumienie wiersza było słuszne. Mocnych uderzeń depresji, uniemożliwiających wstanie z łóżka, doświadczam bardzo rzadko, cierpię raczej na nieustanną melancholię czy dożywotnią dystymię. Dzisiejsze ostre wiosenne słońce zaostrza ten stan. Cóż mi pozostaje, trzeba cierpieć… Wczoraj jednak nie spożyłam indyjskich przysmaków, wiosna była tak wszechogarniająca, że w porze lunchu mimo przeziębienia powlokłam się do lasu, aby masochistycznie dręczyć się wiosenną atmosferą. I tak nie miałam apetytu. Widać już pąki, a nawet młode roślinki… Przyroda budzi się do życia, w przeciwieństwie do mnie. Mam straszną chrypę, może odeślą mnie do domu, ale spróbuję milczeć.

poniedziałek, 9 marca 2015

Rzeczy naprawdę nie do wybaczenia

Skrucha

Hans Magnus Enzensberger

Wystarczająco złe jest to wszystko, czego dokonaliśmy:
zapomnieliśmy odwiedzić ciocię Olgę w domu starców,
żywiliśmy myśli nieczyste, rzucaliśmy kamieniami,
myliliśmy formy trybu przypuszczającego,
nazywaliśmy Murzyna Murzynem, uciekaliśmy z restauracji,
nie płacąc rachunku,
więziliśmy biedronki w w pudełkach od papierosów,
oczernialiśmy przyjaciół, porzucaliśmy kobiety -

nie mówiąc o rzeczach naprawdę nie do wybaczenia,
których wyznanie zaprowadziłoby wszakże za daleko.

Gdyby kiedyś napisano o nas,
że Bogu Wszechmogącemu spodobało się
wezwać nas do siebie
byłoby to zapewne przesadą.

Przełożyła kora-kora-kora

Die Zerknirschung

Hans Magnus Enzensberger

Schlimm genug, was wir uns alles geleistet haben:
versäumt, Tante Olga im Altersheim zu besuchen,
unkeusche Gedanken gehegt, Steine geworfen,
Konjunktiv eins und zwei verwechselt,
Neger Neger genannt, Zeche geprellt,
Maikäfer in Zigarrenkisten gesperrt,
Freunde angeschmiert, Frauen verlassen –

ganz abgesehen von den wirklich unverzeihlichen Sachen,
die zu gestehen jedoch zu weit führen würde.

Daß es einst von uns heißen würde,
Gott dem Allmächtigen habe es gefallen,
uns zu sich heimzurufen,
wäre vielleicht übertrieben.

******

Komentarz Kornelii: Zdumiewająco wspaniały wiersz sędziwego poety z Niemiec. Hans Magnus Enzensberger (ur. 1929) napisał ten utwór w wieku 80 lat. W tym miejscu powinnam wyrazić podziw dla kreatywnego twórcy. Jako osiemdziesięciolatka z pewnością nie będę pisała wierszy, lecz od świtu do zmierzchu wrzeszczała ze strachu. Według przyjmowanej powszechnie interpretacji autor nawiązuje do katolickiego sakramentu pokuty. Jak wiadomo, drugim warunkiem sakramentu jest żal za grzechy czyli skrucha, aczkolwiek wydaje mi się, że odpowiednim tytułem byłby warunek pierwszy, czyli rachunek sumienia.
Poeta wylicza grzechy, lekkie i śmiertelne. Czyni to z ironią i dystansem, wśród poważnych występków umieszczając błędy gramatyczne (notabene w języku niemieckim tryb przypuszczający pełni ważniejszą rolę, niż w polskim, zastanawiałam się, czy tłumaczyć wiernie, w trybie przypuszczającym, czy też nieco wiersz „wyprostować”, zdecydowałam się na pierwsze rozwiązanie.).
Twórca jest wyrozumiały, rozumie, że każdemu, kto odpowiednio długo żyje na tym świecie, zdarzało się oczerniać przyjaciół, nie płacić rachunków czy żywić myśli nieczyste (też mam niekiedy fantazje, jak jestem gwałcona w trzy strony naraz, w prawdziwym świecie interakcja wymykająca się wszelkim opisom.). Ale Enzensberger zwraca też uwagę, że istnieją też okropne grzechy, których wyznanie jest ponad ludzkie siły i może zakończyć się okropnymi konsekwencjami.
W ostatniej części poeta używa zwrotu z nekrologów „Bogu Wszechmogącemu spodobało się wezwać go do siebie”. Sugeruje, że Najwyższy odniesie się do swych występnych stworzeń przynajmniej z lekką abominacją, jako, że nie spełniły Jego oczekiwań.
Ja również mam wiele na sumieniu – i to nie tylko tak lekkie przewinienia, jak obmawianie koleżanek. O moim lodowatym sercu już nie wspomnę, ale jest jeszcze to i to…. Rzeczy nie do wybaczenia… Nie mogę powiedzieć…
Cóż, może najbardziej tragiczne jest to, że właściwie nie odczuwam żalu ani skruchy. Najczęściej przenika mnie obojętna nicość, niekiedy przenika mnie gniew wobec hipotetycznej Najwyższej Inteligencji, która być może mnie tu umieściła – aczkolwiek nie wiadomo, skąd tu się wzięłam, i dlaczego taka pod każdym względem sfuszerowana i dlaczego właśnie tu i teraz, dlaczego ja, a nie kto inny… Zresztą z rachunkiem sumienia miałabym kłopoty, ponieważ litościwy umysł wytarł wspomnienia jak kredę ze szkolnej tablicy. 
W każdym razie, jeśli teoria o Bogu-Sędzi okaże się słuszna, to będę miała się z pyszna…

Ale może wszystko zgaśnie i zapanuje ciemność… Oczywiście, bez wątpienia właśnie tak się stanie.

Ucieknę dziś od mroczno-eschatologicznych rozważań do restauracji indyjskiej i pocieszę się, spożywając lunch za 50 złotych. Indyjska herbata z mleczkiem i korzeniami może okaże się dobra na lekkie przeziębienie.

niedziela, 8 marca 2015

piątek, 6 marca 2015

Mój drapieżny ptak

Ikar

Doris Runge

serce aż po brzegi
wypełnione niebem
gdy ziemia
mój drapieżny ptak
stając się coraz większą
i ciemniejszą
uderzyła
mnie w środku
ulotnego snu

Przełożyła kora-kora-kora

ikarus

Doris Runge

das herz randvoll
mit himmel
als die erde
mein raubvogel
immer größer
und dunkler werdend
mich mitten
im flüchtigen traum
schlug

********

Komentarz Kornelii: Warty zapamiętania wiersz niemieckiej poetki, jeden z najkrótszych, ale też i najpiękniejszych utworów o Ikarze. Urodzona w 1943 roku Doris Runge nie opowiada mitu, wie, że czytelnicy go znają. Pokazuje dramat nie oczami obserwatora, lecz Dedalowego syna – opowiada sam Ikar. Najpierw ogromna radość ze wznoszenia się („serce aż po brzegi wypełnione niebem”), potem jednak okropny lęk przez ziemią, która zmienia się w drapieżnego ptaka. To nie Ikar spada na ziemię – to ziemia runęła na śmiałka i zmiażdżyła go. W ostatnim momencie życia syn Dedala usiłuje ratować się przed trwogą, wyobrażając sobie, że wszystko to tylko sen.
Niektórzy dostrzegali w tym wierszu elementy erotyczne (ja ich nie widzę). Według innej interpretacji – to zapis ataku melancholii lub depresji dwubiegunowej. Po chwilowych uniesieniach czy lepszych dniach następuje katastrofa – smutek spada na człowieka jak drapieżny ptak. Ale może to alegoria żałosnego ludzkiego losu – wzlot ku słońcu zazwyczaj kończy się jeśli nie tragedią, to najczęściej lądowaniem w błocie. Albo też uderzenie ziemi symbolizuje śmierć, która kończy wszelkie ludzie marzenia, podniebne rejsy, przyjemności i rozkosze. „Post mortem nulla voluptas – nie wie o tym chyba głuptas…”
Cóż, nie pamiętam swojej przeszłości, ale wydaje mi się, że nigdy nie wzleciałam. Leżę w bagnie.

czwartek, 5 marca 2015

Siedzieli jak martwe gwiazdy

W autach

Wolf Wondratschek

Byliśmy spokojni
siedzieliśmy w starych autach,
kręciliśmy przy radiu
i szukaliśmy drogi na Południe.

Niektórzy z samotności przysyłali nam pocztówki.
Aby wezwać nas do ostatecznych decyzji.

Inni siedzieli na górze,
aby oglądać słońce także w nocy.

Kilku się zakochało,
aczkolwiek nie ulega kwestii, że życie
nie jest prywatną sprawą.

Kilku śniło o przebudzeniu,
które powinno być bardziej radykalne od wszelkiej rewolucji.

Niektórzy siedzieli jak martwe gwiazdy filmowe
i czekali na odpowiednią chwilę,
aby żyć.

Kilku umarło,
bez umierania za swą sprawę.

Byliśmy spokojni
siedzieliśmy w starych autach,
kręciliśmy przy radiu
i szukaliśmy drogi na Południe.

Przełożyła kora-kora-kora

****

In den Autos

Wolf Wondratschek

Wir waren ruhig,
hockten in den alten Autos,
drehten am Radio
und suchten die Straße
nach Süden.

Einige schrieben uns Postkarten aus der Einsamkeit,
um uns zu endgültigen Entschlüssen aufzufordern.

Einige saßen auf dem Berg,
um die Sonne auch nachts zu sehen.

Einige verliebten sich,
wo doch feststeht, daß ein Leben
keine Privatsache darstellt.

Einige träumten von einem Erwachen,
das radikaler sein sollte als jede Revolution.

Einige saßen da wie tote Filmstars
und warteten auf den richtigen Augenblick,
um zu leben.

Einige starben,
ohne für ihre Sache gestorben zu sein.

Wir waren ruhig,
hockten in den alten Autos,
drehten am Radio
und suchten die Straße
nach Süden.

*****

Komentarz Kornelii. Wiersz niemieckiego poety nie jest bezlitośnie przygnębiający, dlatego zamieszczam poza kategorią. Przetłumaczyłam, ponieważ mi się spodobał, także rytmicznie. Wiersz jest interpretowany na różne sposoby, np. w następujący: „My” w utworze to uczestnicy studenckiej rewolty z 1968 roku. Utwór powstał w osiem lat później, kiedy ideały młodzieżowego zrywu leżały już smętnie na bruku.
Auta są stare, świadczy to o porażce. Kręcenie przy radiu to szukanie sensu życia. Pocztówki z samotności pisali uwięzieni w pojedynczych celach terroryści Frakcji Czerwonej Armii (RAF), którzy wzywają swych dawnych towarzyszy do dokonywania zamachów, czyli „ostatecznych decyzji”.
Siedzący na górze w oczekiwaniu nocnego słońca to ci z dawnych rewolucjonistów, którym marzą o nieosiągalnej utopii. Niektórzy się zakochują, szukają ucieczki w prywatność, nie mogą jednak zapomnieć o swej dawnej ideologii i znaleźć szczęścia. Śniący o radykalnym przebudzeniu zapewne rozważają przyłączenie się do terrorystów. Siedzący jak martwi już tylko obserwują wysiłki swych dawnych towarzyszy.
Ci, którzy zmarli, nie umierając za swą sprawę, to bojownicy RAF, którzy zginęli w imię ideologii, jaka w ostatecznym rachunku okazała się fałszywa, albo też niewinne ofiary terrorystów.
Niektórzy interpretują ten wiersz bardziej ponadczasowo – moim zdaniem szukanie drogi na Południe to dążenie do szczęścia, zresztą skazane na niepowodzenie – auta są stare. Bohaterowie nie mają zresztą złudzeń, siedzą spokojnie, kręcą przy radiu, co symbolizuje niemrawe i pozbawione nadziei poszukiwanie jakiejś busoli moralnej. Pisanie pocztówek z powodu samotności to daremne dążenie do kontaktów międzyludzkich. Wzywanie do ostatecznych decyzji może być zachwalaniem samobójstwa. Oczekiwanie na słońce w nocy to daremność wszelkich marzeń. Nawet miłość nie uratuje – życie stawia zbyt wiele wyzwań. Marzenie o radykalnym przebudzeniu się nie spełni, okazało się bowiem żadna z ideologii nie przyniesie ocalenia. Siedzimy więc martwi za życia i czekamy na odpowiednią chwilę, żeby zacząć żyć, która nie nadejdzie nigdy. Śmierć, nawet w jakimś celu, nie traci swej grozy jako rzecz ostateczna i okazuje się bezsensowna. Pozostaje tylko jałowe szukanie drogi na Południe, drogi, która nie istnieje.

wtorek, 3 marca 2015

Ta noc nigdy się nie skończy

Z długiego smutnego przyjęcia

Mark Strand

Ktoś mówił
o cieniach kładących się na pole, o tym
jak rzeczy przemijają i jak się śpi do rana
a ranek mija.

Ktoś mówił
że wiatr umiera, lecz wraca,
że muszle są trumnami wiatru
ale pogoda trwa dalej.

To była długa noc
i mówił ktoś, że księżyc prószy bielą
na zimne pole i nic w przód nie ma więcej
nad znów to samo.

Ktoś wspominał
miasto, w którym był przed wojną, pokój oświetlały dwie świece
na tle ściany i ktoś tańczył, ktoś patrzył.
Zaczęliśmy wierzyć

że ta noc nigdy się nie skończy.
Ktoś mówił, muzyka umilkła i nikt tego nie spostrzegł.
Potem ktoś mówił o planetach, o
gwiazdach,
jakie są małe i jak daleko.

Przełożył Grzegorz Musiał

niedziela, 1 marca 2015

Maltańscy rycerze kłamstwa

Po nas

István Kormos

Po nas przyjdą bardziej prawi
maltańscy rycerze kłamstwa
i przywdziewający błazeński kostium
wieczni epileptycy idei,
wyczarowujący z rękawa asa pik,
i z nimi wrony rabusie łanów,
a na koniec wyginą i lisy.
Więc przyjdź, złoty wieku, nas już nie będzie.
Przywiedź chłopców o jasnych czołach
i dziewczęta śmiejące się całym ciałem!
Oni nazwą rzeczy po imieniu
i wszystko uporządkują po nas.

Przełożył Tadeusz Śliwiak

*******

Komentarz Kornelii: Jak dla mnie wyborny, wręcz cudowny utwór węgierskiego wajdeloty. Zamieszczam bez kategorii, ponieważ, aczkolwiek mroczny, wiersz mnie nie zasmucił. Jestem obca w tym obrzydliwym materialnym świecie, nie identyfikuję się z nim, w ogóle mnie nie obchodzi, co stanie się po mnie i w skrytości duszy wciąż liczę, że obłąkany prezydent Rosji dokona ostatecznego rozwiązania wszystkich kwestii, spraw i problemów.
Ale utwór wspaniały, pokazuje ogólny upadek, rozpad, postępującą zgniliznę, powszechne rozłajdaczanie się świata. István Kormos zmarł w 1977 roku, może na swoje szczęście, gdyż nie zobaczył, jak jego posępne wizje się spełniają. Gdzie się rozejrzeć, widać rycerzy kłamstwa, udających cnotliwych bohaterów (stąd „maltańscy”). Politycy paradują w błazeńskich kostiumach, najwyższa osoba w naszym przeżałosnym kraju to pajacowaty dyletant o intelekcie sołtysa (podobno ostatnio wszedł w butach na fotel przewodniczącego japońskiego parlamentu). Wśród dorosłych szerzy się chciwość i ciemnota, nikt nie czyta poezji, zaś równie pełna ignorancji jak rozwydrzona młodzież przypomina stada zbiegłych z ogrodu zoologicznego pawianów. Ach, nie będę o tym więcej pisała, odwracam się z bezgraniczną wzgardą od rzeczywistości i uciekam pod kołdrę.
Wcześniej wszakże zauważę, że Kormos przewidział zniszczenie środowiska naturalnego. Jeśli wyginą nawet przebiegłe i wszystkożerne, buszujące umiejętnie w śmietnikach lisy, któż może przetrwać?
Poeta być może również tęskni za zagładą: „Więc przyjdź, złoty wieku…”). Wieszczy powszechny triumf pornografii, wszechobecnego seksu, rui i porubstwa, potop płynów ustrojowych („Przywiedź chłopców o jasnych czołach i dziewczęta śmiejące się całym ciałem!”). Nowe generacje doprowadzą do sromotnej moralnej degrengolady i globalnej destrukcji. Powiem na to tylko: FIAT! Niech się stanie!