Jako, że dziś i tak czeka mnie dzień długi i pełen korporacyjnego mozołu, który zapewne obejmie także pół soboty, przejechałam się o brzasku na rowerze. Spóźniłam się potem do firmy godzinę, ale za mrówczą pracowitość zostanie mi to wybaczone. Dzień jak marzenie, mroczny, mglisty i posępny, aura niemal bezświetlista, akurat dla takiej potępionej duszy jak ja.
Zdumiewające, ale wielobarwne liście, na które z taką niechęcią patrzyłam, usiłując siłą wzroku sprowadzić je na ziemię, opadły niemal wszystkie. Pozostały nieliczne, suchobrązowe, poskręcane. Wielkie spadanie odbywało się zapewne wtedy, gdy grabiłam liście u rodziców (wyskoczył mi wtedy bąbel na prawym kciuku). Ale teraz las magicznie owiany melancholią, jak kraina smutku i zapomnienia (no, może prawie, gdyby nie spacerowicze z pieskami).
Zlana potem, zatrzymałam się na chwilę, żeby napić się herbatki malinowej z termosiku. Bez żadnych wątpliwości i jednoznacznie czułam przy tym mokrą pupę i takąż bieliznę.
Mimo tych niedogodności, parząc się herbatką, kontemplowałam bolesny i gorzki wiersz staroperskiego poety.
**
Omar Chajjam
Była kiedyś kropla wody, przepadła w morzu,
była kiedyś garstka prochu, przypadła do ziemi.
Czymże było twoje przyjście na ten świat niestały?
Przyszła mucha, pobrzęczała, nikt jej nie widzi.
Przełożył Władysław Dulęba
Przez udręczony umysł przemknęła mi zdumiewająca swą oryginalnością myśl, że mądrzy i roztropni ludzie w różnych kręgach kulturowych dochodzą do tych samych jakże żałośliwych konkluzji. Wczoraj smęcił późnostarożytny Grek Palladas, a dziś średniowieczny śpiewak z dalekiej Persji.
Cóż mi zatem pozostało? Może jeszcze chwilę pobrzęczę jak mucha….
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz