Gdy ogromna bańka spermy wypełniła mi usta, chciałam pobiec do łazienki, żeby wypluć. Zatrzymano mnie jednak i powiedziano, że muszę połknąć co do kropli. Usiłowałam być posłuszna, ale ładunek odrażającego płynu okazał się zbyt obfity. Zakrztusiłam się, załzawione oczy wyszły mi z orbit, zaś strużki nasienia spłynęły po brodzie. Za karę dostałam kilka razy po buzi, aż zobaczyłam eksplodujące z hukiem supernowe. Usłyszałam też bezlitosny głos: „”Kornelio, to twój wielki dzień. Czy nigdy jeszcze nie próbowałaś z dwóch końców naraz?”
Nie, to nie są wspomnienia z przeszłości, lecz ułamki snu, który nawiedził mnie tej nocy. Dziwne, przez całe lata te politowania godne wypadki nie mogły przedrzeć się do świadomego umysłu i nie istniały w sferze snu, aż nagle taki nagły erotyczno-turpistyczny majak…
Obudziłam się przepełniona najwyższą abominacją. Gdybym powiedziała, że nie czułam upokarzającego wstydu i palącej złości, dopuściłabym się kłamstwa. Jestem całkowicie pełna, że ten cuchnący męskim płynem ustrojowym sen był wynikiem sobotniej konsumpcji mocnego napoju, a mianowicie belgijskiego piwa trapistów (35 złotych za litr). Wcześniej spożyłam wyborną porcję sushi z zieloną herbatą (107 zł) co zapewne stworzyło brzemienny w fatalne następstwa potencjał wybuchowy. Alkohol poddaje zresztą destrukcji cały przemyślnie skonstruowany system obrony kruchego ciała i neurotycznego umysłu. Z całej siły zacisnęłam usta, zapisując na listę potencjalnych postanowień noworocznych następny punkt:
„I wreszcie przestaniesz pić”.
Westchnęłam z rezygnacją, ponieważ z seksualnych fantasmagorii wyrwało mnie słońce. Zniknęły granitowoołowiane chmury, uleciała w nicość listopadowa czerń powietrza, zapowiadał się świetlisty dzień. Spojrzałam za okno – na szczęście grupa drzew, będąca przednią strażą lasu, zasnuta była gęstymi pasmami mlecznej mgły. Żwawo wyskoczyłam z łóżka – chciałam przespacerować się wśród drzew, zanim mgielny całun zniknie pod bezlitosnymi pocałunkami słońca i zanim leśne ścieżki i alejki zaludnią nieprzeliczone gromady moich ukochanych bliźnich.
Nie umyłam się, doszedłszy do logicznej konkluzji, że nikt nie będzie chciał mnie w gęstwinie powąchać, nie dotknęłam również grzebienia.
Zanim wszakże zrobiłam malinową herbatkę z soczkiem do termosika, upłynęło nieco czasu i wyszłam na krótko przed godziną 9.
Nim wzięła mnie w swoje ramiona miłosierna ściana sosen i dębów, musiałam minąć stado hasających po polu kilkunastu psów, przeważnie tak dziwacznych i szpetnych, jakby podrobił je sam wojak Szwejk. Ich właściciele wyglądali niewiele lepiej. („Tylko chce się bawić. Ależ nie gryzie”).
W końcu schroniłam się w lesie, umiejętnie wyszukując najbardziej bezludne ścieżyny. Gęsta, oślepiająco biała mgła otuliła mnie z czułością kochanki. Uniosła mnie fala spokoju, stałam się pasmem mgły, uleciałam wysoko ku nagim koronom buków, owinęłam się wokół nich jak wstążka. Przestałam istnieć. Nagle poczułam pewność, że zostanę w kojących oparach mgielnych na zawsze i nie wrócę do świata.
Mgła dokonała tego, czego mi nie udało się osiągnąć – unicestwiła moje istnienie. To, co zostało z Kornelii, usnuło myśl, że może obłoki mgły to smętek pozbawionej jakiegokolwiek sensu ludzkiej egzystencji. Przypomniało sobie też przenikający dreszczem wiersz staroperskiego poety:
Szachid z Balchu
Jeśliby smutek dymił jak ogień,
świat byłby wiecznie zasnuty dymem.
W tym świecie, choćbyś go zszedł po krańce,
nie znajdziesz mądrego, co byłby wesoły.
Przełożył Władysław Dulęba
Czyż ten motyw dymiącego smutku nie występuje także w poezji współczesnej? Ależ z całą pewnością!
Atoli rozkoszna mgielna maligna nie była doskonała, bowiem nieoczekiwanie sen wrócił. Znów poczułam smak spermy w ustach i na wirującej spirali bólu stoczyłam się z białych obłoków niewinnych marzeń do skalanego płynami ustrojowymi materialnego ciała.
Chciałam pocieszać się herbatką, lecz ta nagle nabrała smaku męskiego nasienia. Zdało mi się, że na krótko przed aktem erotycznym klient-dawca spożył ogórki i pikantne śledzie.
Potrząsnęłam mocno głową i koszmar uleciał, aczkolwiek trochę malinowej herbatki się wylało prosto na markową kurteczkę. Mgła znowu napłynęła, przynosząc nieco pocieszenia. Nie wiem z jakiego powodu przypomniał mi się utwór niemieckiej poetki:
Epidemia
Renate Schoof
Diagnoza: nieżyt szklanej czapki
Ze wszystkich ran kurzy się daremność
Przyobleczona we własne cienie
odstawiona do transportu przy studni
przed bramę
pod lipę
Ostatnie poczucie bezpieczeństwa
obiecuje śliczny tyłek
sprzedajny
w zamian za ohydne pieniądze
spod języka
Przełożyła Anna Wojciechowska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz