sobota, 28 lutego 2015

Nad jej wilgotnym grobem

Elegia dla Jane

mojej studentki, zmarłej
po zrzuceniu z siodła przez konia

Theodore Roethke

Pamiętam pierścionki włosów na karku, wilgotne i miękkie jak pędy powoju;
I jej szybkie spojrzenie, szczupaczo skośny uśmiech;
I jak, gdy już ją się wyrwało z zamyślenia do odpowiedzi,
Balansowała na skocznych sylabach, ciesząc się własnym myśleniem,
Strzyżyk, radosny, z ogonkiem pod wiatr,
Piosenką wprawiający w drżenie gałązki i witki.
Cień śpiewał wraz z nią;
Szepty liści stawały się pocałunkami;
W bielonych dołkach pod krzakami róż śpiewała pleśń.

Och, kiedy było jej smutno, rzucała się w tak doskonałe głębiny,
że nie mógłby jej znaleźć nawet ktoś jak ojciec,
Gdy ocierała policzek o źdźbło,
Mąciła najprzejrzystszą wodę.

Wróbelku, nie ma cię,
Nie czekasz już jak paproć, z jej kolczastym kręgosłupem cienia.
I nie są mi pociechą powierzchnie mokrych głazów
Ani zraniony resztką światła mech.

Gdybym ja tylko mógł wytrącić cię z tego snu,
Okaleczony skarbie, trzepoczący się nad wodą gołębiu.
Nad tym wilgotnym grobem mówię słowa, które są wyznaniem
Miłości: ja, bez prawa do niej,
Ani ojciec, ani kochanek.

Przełożył Stanisław Barańczak

Komentarz Kornelii: Theodore Roethke, klasyk amerykańskiej poezji XX wieku, miał skłonności do mocnych trunków i depresji. Podkochiwał się w swoich studentkach, wreszcie poślubił jedną z nich. W tej niezwykłej Elegii oddał hołd innej swej studentce, Jane Bannick, która poniosła śmierć, zrzucona przez konia. Podobno poeta znał Jane słabo, studiowała u niego tylko kilka miesięcy. W wierszu opowiada nie tyle o nieszczęsnej dziewczynie, co oddaje stan swoich uczuć, głęboko poruszony zgonem młodej osoby, tak brutalnie wyrwanej z życia. Opiewa Jane jako należącą do świata przyrody, jako strzyżyka, wróbelka, jako paproć. Tylko, że przyroda odradza się wiosną, zaś studentka nigdy już nie wstanie z wilgotnego grobu.
Roethke pragnie bardziej okazywać swą rozpacz- ale społeczne konwenanse nie pozwalają na to – nie był przecież ojcem ani kochankiem panny Bannick – tym ostatnim zapewne być pragnął…

Cóż mogę powiedzieć….Śmierć młodych osób, śmierć przedwczesna, zawsze wzbudza gwałtowne uczucia – smutek, melancholię, nawet grozę Nie przeszły przecież naturalnych etapów życia – dorosłości, małżeństwa, rodzicielstwa, wieku podeszłego. Ale trzeba się śpieszyć. Nawet, jakbym umarła teraz, na co się nie zanosi, moje 37 lat na tablicy grobowej nie sprawią już na nikim wrażenia. Jane z pewnością nie chciała umierać – tyle jej, że pozostanie zawsze młoda i poeta ją unieśmiertelnił. Ja się boję wszelkich zwierząt, tylko koty lubię. Dziś w lesie musiałam omijać jakieś 60 ujadających wściekle ohydnych czworonogów. Za perskie skarby nie wsiadłabym na konia, zazwyczaj okropnie pachnącego. Dlatego będę żyła jeszcze długo i mało szczęśliwie. Aj, czeka mnie jeszcze wstrętne pasmo gorzkich dni… No chyba, że wjadę w długą smycz jakiegoś kundla i złamię kark, co oby się stało…

piątek, 27 lutego 2015

Ostrze wchodziło we mnie

Krzyczałem w nocy

Tadeusz Różewicz

Krzyczałem w nocy

Umarli stali
W moich oczach
Cicho uśmiechnięci

Ostrze ciemności
Wchodziło we mnie
Zimne martwe

Otwarło
Moje wnętrzności

******

Komentarz Kornelii: Nawet nie ma po co komentować. Poeta miał prawo krzyczeć w nocy po krwawym wojennym koszmarze. Ale wiersz także o mnie. Nie chciałam, żeby to się stało. Niczego nie pamiętam. To nie byłam ja. Nie ma mnie. Jak długo jeszcze to ma trwać?
Wiersz z gatunku, jak je nazywam „balkonowych”.

Po lekturze nic, tylko wyjść na balkon i wyć do księżyca. I scena balkonowa:

Kora na balkonie: Auuuuu! Auuuuuu!!

Księżyc: (milczy).

Sąsiad: Cicho tam! Dzieci śpią!!

****

Chyba pójdę wyć do lasu.

czwartek, 26 lutego 2015

Całą zimę kraczą kruki.

Cisza

Niels Hav

Mowa jest srebrem
a milczenie strachem:
Żyjemy i umieramy z zaciśniętymi zębami,
rzeczy niewypowiedziane zostają w niebycie.

On stoi u szczytu domu i rozmyśla
jak wariat, gdy światło zmienia się
z porami roku. Nagle wraca
jednak po swą myśliwską strzelbę.

Jej sucha skóra pęka, od teraz
ma ochotę tylko oglądać Koło fortuny
i zagapić się na śmierć.

Całą zimę kraczą kruki.
Milczący parkuje samochód na skraju lasu;
cisza.

Przełożył z duńskiego Paweł Kaźmierczak

Komentarz Kornelii:  Absolutnie mroczny wiersz współczesnego duńskiego poety. Odczytuję utwór jako opowieść o lęku, depresji, braku nadziei, wiecznej ciemności umysłu, niemożliwości komunikacji między ludźmi. Żyjemy z zaciśniętymi zębami, nie potrafimy, nie chcemy rozmawiać.

Kraczące kruki zapowiadają zgubę. Kraczą długo, nie ma widoków na ocalenie. On przez lata marzy o samobójstwie, pragnie rzucić się z wysokości, w końcu wraca po strzelbę. Jedzie do zimowego lasu, aby położyć kres swemu życiu.

Ona (żona, partnerka, sąsiadka?) popada w szaleństwo – pęka sucha skóra, czyli maska do tej pory zapewniająca pewną równowagę, trwanie. Kobieta porzuca wszelką aktywność, pragnie tylko bezmyślnie gapić się w ekran, i tak umrzeć.

Zazwyczaj nie zamieszczam utworów na temat relacji żeńsko-męskich, które są poza zasięgiem mego pojmowania i empatii. Powyższy wiersz jest wszakże wyjątkowo smutny, w moim klimacie, ponadto nie możemy mieć pewności, czy obie postacie pozostawały ze sobą w związku.

Cóż, ja prawie z nikim nie rozmawiam. Nie zabiję się. Po co zresztą, skoro od dawna nie żyję? Kruki kraczą, absurdalny świat napawa mnie trwogą, odbiera mi powietrze…

środa, 25 lutego 2015

Kornelia zirytowana w Narodowym

Oglądałam spektakl „Tango” w Teatrze Narodowym, przedstawienie uznane za wybitne. Sztuka jest grana od 2009 roku już ponad 150 razy. Niestety,po tej kąpieli w morzu kultury za powodującą palpitacje serca cenę biletu w wysokości 90 zł mój entuzjazm do dzieła Melpomeny w znacznym stopniu rozwiał się, zniknął i ulotnił. Wyszłam z teatru bardziej neurotyczna i zmęczona, niż weszłam.

Zapewne miałam zły wieczór, nie tego się spodziewałam, wydaje się jednak, że mojej melancholii, lęku i totalnej nadwrażliwości nie uda się przezwyciężyć nawet sztuką sceniczną. Lepiej zostać w domu i spać albo książki czytać.

A mam jeszcze bilety na jakieś 6 przedstawień, będę musiała jakoś to przemęczyć.

Wszystko zapowiadało się znakomicie – przejechałam bez biletu i problemów z niskim poziomem lęku, wiedziałam już, gdzie są toalety, więc wiadome czynności spełniłam spokojnie i bez żenujących incydentów. Pozwoliłam sobie nawet na małą kawę, sama przy czteroosobowym stoliku. Wiedziałam, że będzie przerwa i w razie konieczności sobie poradzę.

Ale potem los pokazał swe gniewne oblicze. Nie cierpię teatrów, które wpuszczają późno na widownię. Pragnę zająć miejsce co najmniej 10 minut przed początkiem spektaklu, żeby odprężyć się i skupić.

Niestety, w Narodowym czekają do ostatniej minuty. Dobrze wiedzą, że w tym teatrze wypada się pokazać, Warszawka szturmuje kasy, zawsze jest nadkomplet, toteż być może z tej przyczyny mają widzów za nic.

O godzinie 19 na wejście czekał już tłum, otoczona ludźmi przelękłam się, zatopiły mnie fale paniki i poczułam, że staję się mokra. Na domiar złego pani wyjaśniła, że miejsca numerowane obowiązują tylko w II akcie, w I każdy siada tam, gdzie chce (czytaj; gdzie może, oznacza to wyścig do miejsc). Ludzie zaczęli się irytować i ja też uniosłam się gniewem. Nie po to kupiłam bilet dwa miesiące wcześnie i zapłaciłam 90 zł, żeby teraz się tłoczyć. Chcę moje miejsce w pierwszym rzędzie, żeby wszystko widzieć!

Pani tłumaczyła, że to nie jej pomysł, tylko reżysera, a ponadto jest tylko jeden krąg krzeseł dookoła sceny, tak więc każdy siedzi w pierwszym rzędzie i wszyscy są zadowoleni.

Kiedy zaczęto wreszcie wpuszczać, ścisk się zrobił jeszcze większy, jako, że widzowie ścigali się do miejsc. Myślałam, że zacznę krzyczeć. Życzyłam gorąco reżyserowi Jarockiemu, żeby przewrócił się na skórce od banana i przestał reżyserować spektakle przynajmniej na miesiąc.

Na szczęście przytomnie spostrzegłam, że otwierają drugie drzwi, wyrwałam się z ciżby do i dostałam na mroczną salę z drugiej strony. Dookoła wielkiej sceny stały staroświeckie krzesła i kanapy. Zainstalowałam się na białym krześle – okazało się nieprzyjemnie twarde. Na szczęście miałam po obu stronach panie, nie rozprzestrzeniające się bezwstydnie (niestety, jedna głośnym z kaszlem).

Ach, oświetlenie okazało się beznadziejnie słabe! Na scenie było stanowczo za ciemne, co utrudniało kontemplowanie gry aktorów. Scenografia z katafalkiem i obdrapanym stołem przypominała wielką rupieciarnię, pełnej smętku i pajęczyny.

Także scena stanowczo za wielka, tak, że aktorzy biegali i przemieszczali się na znacznej przestrzeni – oglądanie wszystkich komediantów naraz czy też niektórych scen okazało się niemożliwe. Niektórzy widzowie w pewnym momencie musieli spoglądać na plecy naszych gwiazd. Bardzo mi się podobała Eleonora (Katarzyna Gniewkowska) w podartych dżinsach, ukazujących kuszące fragmenty skory, i bosa – miała śliczne białe stopki z pomalowanymi bordo paznokciami i niebieskimi żyłkami. Zasmuciło mnie wszakże, że do mojego miejsca zbliżała się rzadko, a na drugiej stronie sceny nie mogłam jej właściwie dostrzec. Raz tylko usiadła przede mną na krześle i położyła stopki na drugim krześle, poruszała paluszkami – widok wprost bajeczny.

Za to częściej zbliżał się do mnie Stomil (Jan Frycz), rozchełstany, z obnażonym brzuchem tak wielkim, jakby już 9 miesiąc nosił pod sercem dziecię.

Miałem wykupiony bilet w pierwszym rzędzie, oczekiwałam zatem, że aktorzy będą grali tuż przede mną, dlatego widząc (a raczej nie widząc lub słabo widząc) obecną niedoświetloną inscenizację nie mogłam opanować gniewu i trudno mi było skoncentrować się na akcji.

Czekałam niecierpliwie na przerwę. Kiedy tylko się rozpoczęła, wyrwałam się z sali jak armatni pocisk i jako pierwsza żwawo pobiegłam do baru. Wychyliłam kieliszek podłego wina cabernet za 12 zł, żywiąc gorącą nadzieję, że dzięki temu się opanuję i drugi akt przyniesie mi więcej satysfakcji.

W drugim akcie rzędy stały już normalnie, zgodnie zresztą z treścią sztuki – Artur (Marcin Hycnar) zaprowadził wreszcie w swej rodzinie „porządek”.
Niestety, krzesła okazały się wąskie i twarde. Spostrzegłam się stłoczoną między dwoma panami, z których prawy jednoznacznie naruszał moją przestrzeń życiową. Rozkładał nogi niemal pornograficznie. Wstyd wyznać, ale taka ze mnie mimoza, że jak ktoś mnie dotknie, to niekiedy dotknięty mięsień dosłownie dostaje drgawek. Czasem nachodzi mnie myśl, że wszelkie problemy ludzkości rozwiązałaby z pewnością powszechna kastracja (aczkolwiek także wielu paniom by się to nie podobało, albowiem jak żyć bez…).

Mimo tego okropnego sąsiedztwa drugi akt okazał się zdecydowanie lepszy. Wreszcie udało się scenę oświetlić. Marcin Hycnar egzaltował się dynamicznie metr przede mną – nawet przystojny młodzieniec, gdyby tylko usunął zarost. W drugim akcie wszyscy mieli już konserwatywne stroje, tak, że stopki Eleonory były ukryte w botkach, co głęboko mnie zasmuciło. Ala (Kamila Baar) przywdziała śliczną suknię ślubną, ale wyglądała na śmiertelnie znużoną, jak po długiej podróży pociągiem. Nawet podwiązki nie dodały jej urody. Jan Englert jako wuj Eugeniusz popisał się aktorskim kunsztem na najwyższym poziomie. Edek (Grzegorz Małecki) od początku wydał mi się pozbawionym skrupułów, złowieszczym typem.

Nie będę opowiadać treści, tym bardziej, że, o ile identyfikowałam się z bohaterkami „Bez wyjścia” czy „Kotki na blaszanym dachu”, o tyle „Tango” pozostawiło mnie obojętną. W studenckich czasach lubiłam Mrożka, oglądałam „Emigrantów”, „Ambasadora”, ale jego twórczość powoli się starzeje. Tango powstało ponad 50 lat temu. Od tego czasu dawni szukający wolności zmienili się w zamożnych bankierów czy innych posiadaczy.  Ogólnie sztuka o rozpadzie struktur, upadku wartości, braku oparcia w życiu. Niektórzy interpretują ją jako obraz apokalipsy. Wolność i anarchia okazują się złudzeniami, powrót do konserwatyzmu i Boga nie jest już możliwy. Intelektualista Artur marzy o totalitaryzmie, ale brakuje mu sił. Załamuje się na wieść, że narzeczona zdradziła go z Edkiem. Triumfuje nieokrzesany lokaj Edek, pozbawiony skrupułów barbarzyńca i cham, który zatłucze bezradnego Artura i przejmie władzę. Scena tłuczenia zresztą niezwykle przejmująca, pod ciosami pałki pęka ogromne lustro.

Cóż, upadek wartości i triumf prymitywnego chamstwa to dla mnie nic nowego. Nie jestem częścią tego świata, nie sprzeciwiam się złu, uciekam, chcę tylko spać…

A Teatr Narodowy od marca znów podwyższył ceny biletów – o pięć zł. Warszawka zawsze przyjdzie. Dziś mam kolejne przedstawienie w tym właśnie przybytku wysokiej muzy. Zastanawiam się, czy poszukać ocalenia w dwóch kieliszkach cierpkiego wina cabernet.

*********

Narodziny i zmierzch Boga

„Tango” – reż. Jerzy Jarocki – Teatr Narodowy w Warszawie

„Dziecko, tchórz! Impotent!” – tymi słowami podsumowuje Artura mająca go poślubić Ala. Młody buntownik, zwracający się przeciwko „porozpinanemu” światu bez zasad, tuli się bezradnie do piersi matki. Jakże odmienny wydaje się być ten skrzywdzony chłopiec od Artura z pierwszej części spektaklu, Artura-Demiurga, chcącego w sposób bezkompromisowy przywrócić tradycyjne normy i ład
Starał się konsekwentnie i z uporem wydobywać na wierzch ciemne strony inteligenckiego rozpasania i awangardowej moralności, boską ręką porządkując chaos. Wcielający się w jego rolę Marcin Hycnar wkrada się cichaczem do Teatralnego Panteonu, udowadniając, że jest równorzędnym partnerem dla takich scenicznych wybitności, jak Frycz, Englert czy Szapołowska. Teatr Narodowy staje się świadkiem nie tylko narodzin Boga-Artura, ale i młodego adepta sztuki teatralnej – Boga-Hycnara.

„Tango” rodzi się na oczach widzów, którzy pospiesznie zajmują miejsca na nowo zaaranżowanej przestrzeni dla widowni. Po chwili sceniczne partytury poszczególnych postaci przerodzą się w groteskową grę w karty między Eugeniuszem, Eugenią i Edkiem. Przerwie ją wejście Artura, który zaznaczy swoją obecność głośnym upuszczeniem kilku książek na podłogę. Młody student trzech fakultetów jest chodzącym przykładem wszelkich konwencji. Schludny garnitur, nienagannie pozapinany, krawat, włosy przyczesane z przedziałkiem. Swoim wyglądem i sposobem bycia stara się wpisać w ramy etykiety, norm i tradycji. Nie wzbudza sympatii. Przypomina skrupulatnego urzędnika, nie ma w nim ani krztyny młodzieńczości i spontaniczności. Musi minąć 20 minut spektaklu, by Hycnar rozpiął marynarkę; krawat poluzuje dopiero po zaręczynach z Alą. Nawet w chwilach złości, gdy biega za Eugenią, chcąc przymusić ją do pójścia na katafalk, nie traci zimnej krwi. Co prawda jego ruchom towarzyszy coraz większa ekspresja, jednak niezmiennie są to ruchy kalkulowane, zimny obłęd, zimne spojrzenie, „urzędnicza furia”.

Bunt Artura wynika z bezradności, trudności interpretacji świata. Przeżywając upadek starych norm społecznych, marzy o przywróceniu dawnych form. Nie może zgodzić się na rozluźnienie obyczajów, wszechogarniający bałagan, chaos, obecność Edka, który sypia z jego matką oraz milczące przyzwolenie Stomila, głoszącego frazesy o absolutnej wolności. To właśnie jego teatralny eksperyment staje się dla Artura wskazówką, każącą mu stworzyć świat od nowa. Ideą porządkującą ma być ślub, jednak piękny idealizm młodzieńca bardzo łatwo przeradza się w ideologię. Skupiając się na zasadach, zapomina o ludziach. W drugiej części spektaklu pijany, rozdygotany Artur wykrzykuje spazmatycznie frazesy o swojej pomyłce i obwieszcza, że ślubu nie będzie, bo przestał wierzyć w odtwarzanie rytuałów. Poszukuje teraz nowej formy.

Nieoczekiwanie przychodzi mu z pomocą Eugenia, ogłaszająca zebranym, że umiera. Jej spokój i pokora, „ludzka substancja”, wyraźnie kontrastują z sięgającym zenitu szaleństwem i niezdrowym podnieceniem Artura. Śmierć babki nie budzi w młodzieńcu żadnych ludzkich uczuć, staje się jedynie impulsem do posłużenia się ideą władzy jako czystej przemocy. Hycnar rozpoczyna swoją partyturę dźwiękową; chce oprzeć się ręką o stół, jednak przypadkowo ręka mu się obsuwa. Powstaje z tego rytmizacja, z początku marszowa, potem słychać wyraźnie tango. Aktor spektakularnie zaczyna walić o stół talerzami, po czym wskakuje na niego i wystukuje rytm nogami. Jego obłęd nabiera tempa. Artur chwyta za kołek i zaczyna uderzać w krzesło. Tango powstaje w jego głowie, a dopiero potem, po śmierci Artura, przejmie je Edek i powtórzy w finale.

Artur chciał posłużyć się przemocą, ale to Ala zadaje mu obezwładniający cios. Jej wyznanie o zdradzie przeradza niedawnego dyktatora, który zapomniał o miłości, w żałosnego nieudacznika. Chwilę słabości młodzieńca wykorzystuje niepozorny Edek, brutalnie go zabijając i zajmując puste miejsce po nim. Tak kończą idealiści, gdy ich idealizm zaczyna graniczyć z fanatyzmem. Demiurg kona.

Ewa Uniejewska
Teatrakcje
15 stycznia 2011

poniedziałek, 23 lutego 2015

Pierwsze zwierzęce łzy

Życie

Ishigaki Rin

Nie potrafię żyć bez jedzenia.
Ryż,
jarzyny,
mięso,
powietrze,
światło,
wodę,
rodziców,
braci,
nauczycieli,
pieniądze i uczucia
musiałam ładować w siebie, aby przeżyć.
Gdy podtrzymując rękami napęczniały brzuch
wycieram sobie usta,
dookoła leżą rozrzucone po kuchni
ogonki od marchwi,
kurze kosteczki,
jelita ojca…
U schyłku moich czterdziestu lat
Pojawiają się w mych oczach pierwsze zwierzęce łzy.

Przełożyli Adachi Kazuko, Wiesław Kotański, Tadeusz Śliwiak



*******

Komentarz Kornelii: Piołunowy, pełen goryczy wiersz może najznakomitszej japońskiej poetki XX stulecia. Ishigaki Rin (1920-2004), była praktyczną, ciężko pracującą kobietą (mozoliła się w banku). Nigdy nie wyszła za mąż, wspomagała finansowo rodziców. W tamtych czasach samodzielna niewiasta w Japonii uchodziła za postać dziwaczną. Nazywano ją „pracownicą banku-poetką”, przy czym wykonywany zawód wydawał się ważniejszy.
Utwór nasycony beznadziejnością. Odczytuję wiersz jako protest przeciw prozie, szarzyźnie życia, przeciw podłej materii, nawet przeciw ciału, które domaga się pożywienia. Pozywienie to zresztą symbol materii. Po pewnym czasie wrażliwa osobowość nie jest w stanie przyjmować w siebie bez wstrętu pokarmów, ale także wody, światła, a tak naprawdę całej rzeczywistości. Bilans jest druzgoczący pozostają jelita ojca, czyli urazy po wszelkich konfliktach, kłótniach z rodziną, kości, czyli odpady po przeżytym, umysł obciążony także bolesnymi wspomnieniami, dobrej przyszłości nie będzie, w oczach stają łzy…
Och, nie wiem, co napisać. Odczuwam podobnie. Już u schyłku moich 30 lat jest mi do płaczu. Kuchni też nie posprzątam.

piątek, 20 lutego 2015

Umarli budzą strach

Nikt

Salvatore Quasimodo

Jestem może jak dziecko,
w którym umarli budzą strach,
ale które śmierć przyzywa,
aby je uwolniła od wszelkich stworzeń:
dzieci, drzewa, insektów;
od każdej rzeczy z sercem pełnym smutku.
Bo nie ma więcej darów,
a ulice są ciemne,
i nie ma już nikogo,
kto by sprawił, aby zapłakało
w pobliżu ciebie, Panie.

Przełożył Zbigniew Krawczyk

****

Komentarz Kornelii: Cóż, wiersz włoskiego poety dławiący i pełen beznadziejności. Zastanawiałam się, czy go zamieścić – ta końcowa inwokacja do Boga nieco rozświetla Mrok. Ale niech tam, niech będzie. W końcu umarli też budzą we mnie strach i pożądam śmierci, aby mnie uwolniła od wszystkich rzeczy – przecież nie ma już na co czekać, skoro ulice są ciemne, a dary czy życiowe beneficja. także uległy wyczerpaniu.  Dzieckiem się nie czuję, raczej istotą uwolnioną od czasu, bezczasową pustką z oczami. Nie wiem, kim jestem, ani ile mam lat. Nie wiem, kto patrzy.

Wczoraj wieczorem skorzystałam z zatyczek do uszu oraz melatoniny. Otulił mnie szybko ciemny, bezdenny ocean snu, odzyskiwałam, niestety, świadomość, ale udało mi się nie wstawać i nie biegać po mieszkaniu. Miałam sny, nieco bardziej spokojne. Mam nadzieję, że ta melatonina mi nie zaszkodzi.

czwartek, 19 lutego 2015

Upadły twoje pragnienia

Połóż się

Peter Hamm

Zaczął się czas,
w którym twoje pismo
już się nie zmienia,
Zaczął się
czas, w którym już nie zmieniają cię
inni.

Połóż się!
Leżąc jesteś inny,
niż stojąc, inny,
niż idąc.

Popatrz!
także twój lęk
się położył i położyły się
twoje pragnienia.
Spokojnie siedzą w kucki
u twoich stóp i pragną,

żebyś nie podniósł się już nigdy!

Przełożyła kora-kora-kora

Niederlegen

Peter Hamm

Die Zeit, in der deine Schrift
sich nicht mehr verändert,
hat begonnen. Begonnen hat
die Zeit, in der andere dich nicht mehr
verändern.

Leg dich nieder!
Im Liegen bist du ein anderer
als im Stehen, ein anderer
als im Gehen.

Sieh!
auch deine Angst hat sich
niedergelegt und niedergelegt
haben sich deine Wünsche.
Ruhig kauern sie
dir zu Füßen und wünschen,

dass du dich nicht mehr
erhebst!

*****

Wiersz urodzonego w 1937 roku niemieckiego poety posępny, ale tylko pozornie, dlatego zamieszczam bez kategorii. Dlaczego przetłumaczyłam? Zapewne z tego powodu, że translacja jest łatwa, ponadto utwór może pomóc osobom przeżywającym trudne chwile. Notabene Peter Hamm zdobył moje uznanie, ponieważ napisał, że to Zbigniew Herbert, a nie Wisława Szymborska, zasłużył na nagrodę Nobla, ponieważ „jego dorobek wyróżnia się większą przenikliwością i otwiera przestrzenie, które były dla Wisławy Szymborskiej niedostępne, albo nie chciała się nimi zająć”.

Ale wracajmy do wiersza – bohater jest dojrzały, znużony, bez życiowej siły. Kusi go klęska, niemal popycha ku ziemi, chciałby już położyć się, to jest porzucić znaczącą aktywność, zapomnieć o marzeniach, nie snuć już żadnych planów. Jego lęki i pragnienia wygasły, nakłaniają go, aby zaniechał walki, żeby upadł, zapewne już na zawsze.

Nie jest to wszakże łatwe – człowiek stworzony jest do działania, do zmagań ze światem. Dlatego marzenia i lęki muszą krzyczeć na bohatera, żeby już się nie podnosił. Ale żeby pozostać na ziemi, trzeba niemal wczepiać się w nią palcami. Możemy się domyślać, że nasz udręczony człowiek, nawet, jeśli się położy, to wkrótce się podniesie.

Cóż, ja położyłam się i leżę płasko w kałuży smutku. Moje pragnienia doznały upadku. Niestety, lęki mają się dobrze. Dlatego niekiedy dostaję drgawek, a nawet usiłuję się poderwać, aby zaraz powrócić do pozycji horyzontalnej. Wstaję, myję się, pracuję, czytam, chodzę do teatru, piję wino pinot z noir z Nowej Zelandii, wakacje spędzam nad morzem, roweruję po lesie, ale nie mogę wyzbyć się paraliżującego poczucia absurdu. Leżąc, idąc czy stojąc wciąż widzę nisko na niebie ten sam nasycony czarną rozpaczą napis:

KIEDY SIĘ TO WSZYSTKO WRESZCIE SKOŃCZY?

Niedobrze spałam, wstawałam o północy, o czwartej i o piątej. Nawiedził mnie sen, że chodzę z Martwą Osobą po klatkach w bloku. Noce są coraz krótsze, z jakością snu może być tylko gorzej.

środa, 18 lutego 2015

Orszak umarłych cieni

Martwa noc

Manuel Bandeira

Martwa noc
Przy słupie oświetleniowym
Ropuchy połykają komary.

Nikt nie idzie drogą.
Nawet żaden pijak.

Na pewno jednak ciągnie nią orszak cieni.
Cieni tych wszystkich, którzy nią przechodzili.
Tych, którzy jeszcze żyją i tych, którzy już umarli.

Parów płacze.
Głos nocy…
(Nie tej nocy, lecz innej, większej.)

Przełożyła Joanna Karasek

wtorek, 17 lutego 2015

Wszystko miało być inaczej

Trzydziestotrzylatka

Hans Magnus Enzenberger

Wszystko to całkowicie inaczej sobie wyobrażała.
Wciąż ten zardzewiały volkswagen.
Pewnego razu o mało nie wyszła za piekarza.
Najpierw czytała Hessego, potem Handkego.
Teraz często rozwiązuje w łóżku krzyżówki sylabowe.
Nie pozwala sobie mężczyznom dyktować warunków.
Przez lata była trockistką, ale na swój sposób.
Nigdy nie miała w ręku kartki na chleb.
Kiedy myśli o Kambodży, robi jej się bardzo niedobrze.
Jej ostatni przyjaciel, profesor, chciał ciągle dostawać lanie.
Zielone, batikowe sukienki, które są na nią za szerokie.
Jej lipkę afrykańską obsiadły mszyce.
Właściwie chciała malować albo wyemigrować.
Jej praca doktorska: Walki klasowe w Ulm w latach 1500-1512 i ich ślady w pieśni ludowej:
Stypendium, początek i walizka pełna notatek.
Niekiedy babcia przysyła jej pieniądze.
Żwawe tańce w łazience, małe grymasy,
mleczko ogórkowe przed lustrem całymi godzinami:
Mówi: „Na pewno nie umrę z z głodu”.
Kiedy płacze, wygląda na dziewiętnaście.

Przełożyła kora-kora-kora

Die Dreiunddreißigjährige

Hans Magnus Enzenberger

Sie hat sich das alles ganz anders vorgestellt.
Immer diese verrosteten Volkswagen.
Einmal hätte sie fast einen Bäcker geheiratet.
Erst hat sie Hesse gelesen, dann Handke.
Jetzt löst sie öfter Silbenrätsel im Bett.
Von Männern läßt sie sich nichts gefallen.
Jahrelang war sie Trotzkistin, aber auf ihre Art.
Sie hat nie eine Brotmarke in der Hand gehabt.
Wenn sie an Kambodscha denkt, wird ihr ganz schlecht.
Ihr letzter Freund, der Professor, wollte immer verhaut werden.
Grünliche Batik-Kleider, die ihr zu weit sind.
Blattläuse auf der Zimmerlinde.
Eigentlich wollte sie malen, oder auswandern.
Ihre Dissertation, „Klassenkämpfe in Ulm, 1500
bis 1512, und ihre Spuren im Volkslied”:
Stipendien, Anfänge und ein Koffer voller Notizen.
Manchmal schickt ihr die Großmutter Geld.
Zaghafte Tänze im Badezimmer, kleine Grimassen,
stundenlang Gurkenmilch vor dem Spiegel.
Sie sagt: Ich werde schon nicht verhungern.
Wenn sie weint, sieht sie aus wie neunzehn.

*****

Komentarz Kornelii: Cóż, niezbyt szczęśliwy obraz kobiecego losu, wiersz z 1978 roku. Zamieszczam bez kategorii, bowiem bohaterka jeszcze nie poddaje się: tańczy w łazience, usiłuje zachować niezależność. Ale pospolitość skrzeczy: wieczna doktorantka ze starym autem. Ambicje zniknęły – krzyżówki zamiast wierszy Hermanna Hesse. Marzenia i plany prysły jak rozbite lustro, z pieniędzmi krucho, mszyce symbolizują mnóstwo problemów, lewicowe ideały brzmią sztucznie, jak kaprys dziecka dobrobytu. Pozostaje romans z profesorem-masochistą. Leją się łzy. Może lepiej by postąpiła, wychodząc za piekarza? Albo wybierając bardziej praktyczny temat pracy?

Cóż mogę powiedzieć? Z głodu panna na pewno nie umrze, zamożne Niemcy, w przeciwieństwie do naszego zdeprawowanego państwa, zapewniają minimum egzystencji osobom nieprzystosowanym. W erotycznych interakcjach jako sex worker to raczej ja dostawałam w skórę, podobało mi się to, a i „honoraria” były wyższe. Przynajmniej nie muszę przyjmować od rodziny pieniędzy, nie rozwiązuję krzyżówek, czytam wiersze, pracuję zawodowo, ideałów nie mam, samochodu nie prowadzę, za to nie pląsam w łazience, a jak płaczę, wyglądam na sześćdziesiąt. Nie wiem, kto mnie umieścił w tej absurdalnej antybajce.

poniedziałek, 16 lutego 2015

Boso, po lodzie, do rzeźni

Policzone

Ilse Aichinger

Dzień, w którym
bez butów wszedłeś w lód
dzień w którym obydwa cielęta
pognano do zaszlachtowania,
dzień w którym
przestrzeliłam sobie lewe oko,
ale nic więcej,
dzień, w którym
w gazecie rzeźników napisano,
życie toczy się dalej,
dzień, w którym potoczyło się dalej.

Przełożyła kora-kora-kora

Abgezählt

Ilse Aichinger

Der Tag, an dem du
ohne Schuhe ins Eis kamst,
der Tag, an dem
die beiden Kälber
zum Schlachten getrieben wurden,
der Tag, an dem ich
mir das linke Auge durchschoß,
aber nicht mehr,
der Tag, an dem
in der Fleischerzeitung stand,
das Leben geht weiter,
der Tag, an dem es weiterging.

Komentarz Kornelii – posępny wiersz urodzonej w 1921 roku austriackiej poetki, Ilse Aichinger, zdaniem krytyków obraz egzystencjalnej pustki, z pewnością odzwierciedlający także okrucieństwa wojny. Ilse Aichinger miała matkę Żydówkę. Jej ojciec porzucił rodzinę, żeby nie zaszkodzić pod rządami nazistów swojej karierze. Siostra-bliźniaczka poetki, Helga w 1939 roku wyjechała do Wielkiej Brytanii, Ilse i matka już nie zdążyły. Krewni matki zostali zamordowani przez hitlerowców. Matka ocalała tylko dlatego, że miała córkę „półaryjkę”. Gdy Ilse osiągnęła pełnoletność, ukrywała matkę przed gestapo.
Boso wśród lodów, czyli czas udręki. Oba cielęta, czyli wszelkie nadzieje, zostały zgładzone. Przestrzelone oko to symbol wielkiego cierpienia albo wspomnienie próby samobójczej. Gdy wojna się skończyła, dawni mordercy i sprawcy wzywają, aby życie toczyło się dalej. Ale czy po takiej tragedii można normalnie żyć? W sensie szerszym – czy po okropnej traumie można jeszcze normalnie żyć?

niedziela, 15 lutego 2015

Smutną łodzią płynie anioł

Kołysanka dla Rosalii Castro, umarłej

Federico García Lorca

Wstań, o przyjaciółko miła,
bo już zorza koguty zbudziła!
Wstań, o moja ukochana,
bo wiatr jak krowa ryczy od rana!

Idą pługi, orzą ziemię,
Od Santiago do Betlejem.

Od Betlejem do Santiago
smutną łodzią płynie anioł.
Łódź, która od złota błyszczy,
niesie żałobę Galicji.

Galicja słaba, bezwładna,
pod smutne trawy opadła.
Trawy łoże ci uplotą,
kryjąc twych włosów czarny potok.
Płyną twe włosy w morza głębie,
tam, gdzie obłoki mają swe gniazda gołębie.

Wstań, o przyjaciółko miła,
bo już zorza koguty zbudziła!
Wstań, o moja ukochana,
bo wiatr jak krowa ryczy od rana!

Przełożyła Irena Kuran-Bogucka

Rosalia Castro, wybitna pisarka i poetka galicyjska (1837-1885).

piątek, 13 lutego 2015

Rzeka Umarłych

Nad Styksem

Günter Kunert

W lasku
w pobliżu Berlina i zarazem daleko
od niegdysiejszych dni. Mój ojciec
wycina łódkę z kory
zapałka jest masztem
żagiel to kartka papieru
przypuszczalnie od rachunku.
Strumień unosi łódkę.
Zabiera wraz nią mojego ojca
i lasek i
całe miasto a w końcu
jeszcze resztę Ziemi
w doskonałej jasności.

Przełożyła kora-kora-kora

Am Styx

Günter Kunert

In einem Wäldchen
nahe Berlin und fern zugleich
gewesenen Tagen. Mein Vater
schnitzt ein Boot aus Borke
ein Streichholz der Mast
das Segel ein Stück Papier
vermutlich von einer Rechnung.
Der Bach trägt es fort.
Es nimmt meinen Vater mit
und das Wäldchen und
die ganze Stadt und am Ende
noch den Erdenrest
in vollkommener Klarheit.

****

Komentarz Kornelii: Tłumaczę tylko takie wiersze, które nie zostały przełożone na polski, nie mam zamiaru konkurować z poetami i profesjonalistami – aczkolwiek oczywiście nie mogę znać wszystkich tłumaczeń, zwłaszcza, jeśli nie ma ich w necie. Utwór z pewnością melancholijny i gorzki. Poeta przychodzi na miejsce, które znał z dzieciństwa. Wspomina biegłość swego ojca, sporządzającego łódeczkę, ale idylliczny nastrój się nie tworzy. Niegdysiejsze dni to czasy tragicznej przeszłości. Urodzony w 1929 roku Günter Kunert miał matkę Żydówkę. W III Rzeszy przeżywał trudne lata, był prześladowany i gnębiony. Kartka z rachunku jako żagiel oznacza kłopoty, ubóstwo trapiące rodzinę.
Nagle brandenburski strumyk zmienia się w grecką Rzekę Umarłych. Porywa wraz z łódką dzieciństwo, ojca, las, miasto, w końcu całą Ziemię. Wszystko przeminie. Ostatnie pięć wersów to skondensowana Apokalipsa. Doskonale jasne jest, że śmierć uniesie wspomnienia, osoby bliskie, w końcu nas samych. Zabierze nas Styks.

Właściwie się tego nie lękam, wręcz przeciwnie, mocno pożądam. Obrzydliwe słońce poddaje mnie nieustannym torturom, z niewyspania boli mnie głowa, śnili mi się umarli. Mam chwilę wolnego, ale nie mogę wyjść z pracy, czekam na polecenia, zadania, telefony. Aby farsa stała się kompletna, moja domina, do której nie przyszłam w grudniu, przysłała mi życzliwą wiadomość (przepraszam seniorów i młodzież za ordynarny język): „I jak tam, suko? Kiedy wreszcie ruszysz dupę i stawisz się czy też będziesz nadal umawiać się i nie stawiać? Czy jesteś tylko marzycielką, fantastką? Przyznaj, że pizda ci stygnie”…

Nicość i bezsens tej egzystencji mnie miażdżą jak walec drogowy. Jak przetrwam wiosnę? Już dziś prawie wiosna. W przedwiośniu pójdę może i poszukam jakiegoś Styksu i się utopię…

czwartek, 12 lutego 2015

Przed wiecznym mrozem

Zima

Imre Oravecz

Nastały mrozy i zamiecie,
na zewnątrz nic nie można robić,
na pracę w domu nie mam ochoty.

Całymi godzinami siedzę nieruchomo przy oknie
i tak długo patrzę przez szybę na zaśnieżony jawor,
że w końcu go nie widzę.

Tak szykuję się na inną zimę,
na jeszcze większą i obojętniejszą bezczynność.

Przełożył Jerzy Snopek

środa, 11 lutego 2015

Kora na gorącym rozgrzanym dachu

W niedzielę byłam w teatrze na kontrowersyjnej inscenizacji klasycznej już sztuki Tennessee Williamsa „Kotka na gorącym blaszanym dachu” z 1955 roku. Kontrowersyjnej, ponieważ krytycy, jak sama nazwa wskazuje, mocno krytykują i gniewnie ganią reżysera Grzegorza Chrapkiewicza za to, że zniekształcił i bezsensownie poobcinał dramat wybitnego amerykańskiego twórcy.
Widowie natomiast są zachwyceni. Trudno zdobyć bilet. Spragniona kultury zamożna część społeczeństwa szturmuje kasy. Ja nie potrafię oceniać profesjonalnie – jak dla mnie sztuka świetna, aczkolwiek to najwyższego, ekstatycznego poziomu nieco jej brakuje. Nie ma potrzeby dodawać, że poziom ekstatyczno-transowy zdarza się niezwykle rzadko. Na scenach niewiele jest depresyjnych współczesnych dramatów psychologicznych, które uwielbiam. Na komedie chodziłam niekiedy wcześniej, jak miałam darmowe bilety, ale teraz nie poszłabym nawet na zaproszenie. Jak ludzie się śmieją, jest mi niedobrze i się boję.

Kupiłam bilet za, o sina zgrozo, 90 złotych, już 10 tygodni wcześniej, najlepsze miejsce, w samym środku pierwszego rzędu. Niestety, przyszło mi walczyć z falami lęku. Najpierw w komunikacji, gdzie, jak często, usiłowałam spopielić niepokój jako pasażerka bez biletu.
Poziom strachu wzrósł, niestety – nie opadał. W tej sali teatru jeszcze nie byłam. Od razu zatrwożył mnie tłum potencjalnych widzów. Po chwili zorientowałam się, że niektórzy to czekający cierpliwie amatorzy wejściówek (45 zł), aczkolwiek personel teatru usiłował ich nakłonić, żeby poszli do domu, ponieważ żadnych wejściówek nie będzie. Inni to widzowie innego spektaklu, który miał pół godziny wcześniej zacząć się w innej sali. Zawsze przychodzę znacznie przed terminem, żeby się uspokoić i spełnić w toalecie. Ale ta ciżba mnie oszołomiła. Nie mogłam znaleźć toalety, w końcu spostrzegłam taką uniseksową dla niepełnosprawnych. Weszłam, ale niczego nie osiągnęłam – była to pojedyncza kabina, przelękłam się, że zaraz jakiś niepełnosprawny zacznie szturmować drzwi.

W końcu, przeciskając się z abominacją wśród kłębiących się teatrowiczów, odkryłam, że do właściwych toalet należy zejść schodami głęboko w dół. W toalecie byłam sama, ale i tak w kabinie dostałam jakiegoś ataku paniki, upuściłam torebkę, zdaje się, że zamoczyłam bilet – na szczęście nie w kabinie, tylko na umywalce. Kiedy w końcu poradziłam sobie ze wszystkim, pławiłam się w rzekach potu.
Pamiętam, jak kiedyś byłam w Sali Kongresowej na koncercie z taką pielęgniarką Magdą, to musiała wycierać mi dłonie chusteczkami higienicznymi.
Potem widzowie pierwszego spektaklu weszli i trochę się rozluźniło, mogłabym zająć miejsce przy stole kawiarenki. Ale nie usiadłam, stolik czteroosobowy, zaraz ktoś by się przysiadł. Ponadto powinnam coś zamówić, zaś przed spektaklem (1 godzina 50 minut bez przerwy) nie piję z oczywistych względów.
Dość późno wpuszczali na salę, co jeszcze bardziej mnie zestresowało. Zawsze lękam się, że ktoś zajmie moje miejsce. To rzadko, ale się zdarza. Widz się pomyli albo przyjdzie jakiś padlinożerca z wypisanym ręcznie i błędnie zaproszeniem.
Ale miejsce miałam wyborne. Oczywiście wtłoczona między dwoma panami. Dlaczego nie usiadła koło mnie kobieta?! Panie zazwyczaj trzymają kolana złączone i tak bezwstydnie się nie rozprzestrzeniają.
Na szczęście magia teatru jest ogromna, publiczność bardziej kulturalna, niż w kinie, krzesła, aczkolwiek plastikowe, były w miarę szerokie. Udało mi się odprężyć już na samym początku, odmiennie, niż w kinie.

Nie będę opowiadać sztuki Tennessee Williamsa, jest powszechnie znana. Wielu widziało sławną ekranizację. Załączam recenzję prasową. Przerażająca gra intryg, chciwości, nienawiści, frustracji, seksualnego niespełnienia. Całe kłębowisko palących problemów – choroba, śmierć, walka o spadek, gehenna życia rodzinnego, nienawiść i frustracje, alkoholizm, homoerotyzm, tragiczne zaszłości, nasz kreatywny mistrz Tennessee mocno zaszalał.
Wspaniała gra Janusza Gajosa – Duży Tata. Metr przede mną dał popis sztuki scenicznej, to wielki aktor. Oczywiście zgodnie ze scenariuszem musiał posługiwać się ordynarnym językiem. Brutalny patriarcha rodu, który nie wie, że jest śmiertelnie chory i marzy o „młodej dupie”. „Utopię kurwę w norkach, obsypię diamentami” – oto marzenia seniora, które już się nie spełnią. Dlaczego mnie nikt nie obsypał diamentami, jak miałam 20 lat??
Bezdzietna Margaret, czyli Kotka (w tym przedstawieniu Edyta Olszówka a nie Małgorzata Kożuchowska) ) grała trochę mechanicznie. Marzy o odzyskaniu miłości swego odurzającego się whisky małżonka – Bricka. Odczułam dreszcz satysfakcji, jak tuż przede mną zdjęła skąpe, czarne majteczki. Liczyłam w skrytości ducha, że pozbędzie się też stanika, ale to nie nastąpiło. Niestety, Brick (Grzegorz Małecki) ratujący się alkoholem, o kulach, przedstawiał sobą widok żałosny. Potępiałam go w duszy, ponieważ odpychał swą śliczną żonę, nawet, jak dosłownie wskakiwała na niego w mocnym negliżu. Naprawdę mógłby się trochę poświęcić (aczkolwiek w 1955 roku nie było viagry). Brick pije i cierpi, bowiem ma kłopoty ze swym domniemanym homoseksualizmem, oraz w pewnym sensie przyczynił się do śmierci swego przyjaciela (czy też platonicznego wybranka) Skippera.
Wybornie dobrany został aktor w roli księdza (Krzysztof Wakuliński). Wyglądał na hipokrytę jakby wyciętego z antyklerykalnego magazynu. Brat Bricka Gooper i jego niezwykle płodna żona Mae (pięcioro dzieci, szóste w drodze) bezwstydnie dybią na spadek. Duża Mama (Ewa Wiśniewska), od dawna pozbawiona miłości męża, usiłuje przejąć władzę w bogatym klanie. Gooper raczej bezbarwny, Mae (Beata Ścibakówna) przekonująco pazerna i obrzydliwa. Także Kotka jest zdesperowana. Pochodzi ze społecznych nizin. Wie, że starość w nędzy będzie straszna. Kłamie więc, że jest w ciąży. Może nie kocha męża, a pragnie tylko dobrobytu, szafy pełnej butów?

Tennessee Williams zmienił zakończenie sztuki na optymistyczne, żeby Amerykanom się spodobała. W ostatniej scenie Brick dziarsko przystępuje do zapładniania małżonki. W spektaklu reżysera Chrapkiewicza najwidoczniej też przystępuje, ale nie uwieńcza swej akcji sukcesem z powodu uderzenia bólu głowy.
Cóż powinnam powiedzieć? Wiele rodzin ma swoje mroczne tajemnice. Rodzice doskonale wiedzą, co uczyniłam – byłam przecież z tą osobą w związku intymnym, policja przyszła do domu. Na szczęście ojciec jest na tyle taktowny, że nie powie mi w oczy, jak Duży Tata Brickowi: „Tak więc wepchnąłeś swego przyjaciela Skippera do grobu!”
Nie rozpiłam się, ale muszę z tym żyć – nie pamiętam niczego – nie potrafię przewidzieć, jak będzie się działo dalej.
Majątek… Nieruchomość została już podzielona. Tatuś odłożył za to potajemnie spora kwotę (myśli, że nie wiem) i zamierza wszystko przekazać swoim wnukom, tj. trojgu dzieciom mojego cierpiącego niedostatek brata. Uważam to z jaskrawo niesprawiedliwe. Majątek dzieli się między dzieci, nie wnuki. Mogę powiedzieć tatusiowi, że jeszcze też się rozmnożę poprzez bank spermy (nikt w to nie uwierzy). Dzieci brata już studiują, niech podejmą jakąś pracę, a mnie przytłacza kredyt (oczywiście nie powinnam była kupować najdroższego mieszkania w ofercie). Ale tatuś, który twierdzi, że wkrótce umrze, wolałby przekazać pieniądze koszmarnym wnuczętom z moim błogosławieństwem i chciałby porozmawiać. Ale boi się mojej reakcji, zapewne przewiduje, że prawdopodobnie odpowiem: „Jesteś wolnym człowiekiem, To Twoje pieniądze. Ja też jestem wolna i jeśli tak postąpisz, nie muszę już nigdy więcej oglądać żadnego z was”. Miałabym pretekst, żeby zerwać kontakty z rodziną i całkowicie odciąć od świata. Pozbawiłoby mnie to cichego miejsca do spania i prowiantu w słoikach, ale wytrzymam bez tych beneficjów. U brata i tak nie byłam od ponad 5 lat, aczkolwiek dzwoni, nie wiem po co, i się przyjaźni, u rodziców niekiedy się spotykamy. Nie potrzebuję dodawać, że moja bratowa to pazerna na momonę żmijka, nieco podobna do Mae ze spektaklu.
Żywię wszelako nadzieję, że mój rodzic przekaże wnuczętom pecunię pod stołem, bez tej żenującej rozmowy. Nie znoszę konfliktów, będzie mnie potem bolała głowa przez tydzień, a pieniędzy i tak nie dostanę. Udam, że nie wiem o niczym. Może też stać się tak, że zapobiegliwy tatuś wyrazi swoje życzenie spadkowe dopiero na łożu śmierci (ma ponad 70 lat) i w tej sytuacji granicznej nie będzie mi wypadało się wściekać. Nie należy jednak wykluczać, że smutek i melancholia i lęk zabiją mnie wcześniej i sprawa rozwiąże się sama. Jak pomyślę, że odziedziczą po mnie „wnuczęta”, to chcę jeszcze długo cieszyć się tym wstrętnym światem.

Opowiedziałam tę żałosnodrobnomieszczańską historię ze spadkiem tylko w związku z przedstawieniem. Mechanizm wyparcia jest tak potężny, iż prawie nie pamiętam, iż mam rodzinę. W ogóle o niej czy o tatusiowych oszczędnościach nie myślę. Doskonale poradzę sobie bez tego tatusiowego wsparcia

Mój, i tak od dawna teoretyczny, biseksualizm natomiast nie sprawia mi natomiast problemów, w odróżnieniu od kompleksów alkoholizującego się bez opamiętania Bricka. Kobiet po prostu mniej się boję. Panowie podobają mi się tylko do 30-tego roku życia, i to bez żadnego zarostu czy łysiny.

Cóż, jak pokazał niezrównany Tennessee Williams, życie rodzinne i sprawy finansowo-schedowe to nie bułka z masłem. Ze spektaklu wyszłam zadowolona. Wczoraj widziałam jeszcze „Trzy siostry” Czechowa, ale zapewne nie opiszę. Ta rosyjska dusza mnie przeraża, nie potrafię znaleźć słów. Nie zdołowali mnie Beckett, Sartre i Tennessee Williams, ale Czechow był strasznie przygnębiający.

**

„Kotka na gorącym blaszanym dachu” – reż. Grzegorz Chrapkiewicz – Teatr Narodowy w Warszawie

Jeśli chodzi o dramat Tennessee Williamsa „Kotka na gorącym blaszanym dachu”, to można powiedzieć, że w pewnym sensie nieszczęściem dla teatru jest fakt, że całkiem niemała liczba widzów pamięta słynną filmową wersję tej sztuki w reżyserii Richarda Brooksa z doskonałymi rolami Elizabeth Taylor i Paula Newmana. W tej sytuacji każdy teatr, który podejmuje się wystawienia „Kotki”, musi liczyć się z tym, że publiczność nie omieszka porównywać danej inscenizacji sztuki z jej wersją filmową. Brooks, realizując film, pewnie nie przypuszczał, że stanie się on zupełnie niezamierzenie punktem odniesienia dla teatralnych inscenizacji sztuki Williamsa.

Najnowsza inscenizacja „Kotki” w Teatrze Narodowym nie jest ani próbą polemiki z obrazem filmowym, ani też jakimś nowym, interesującym spojrzeniem na dramat poprzez psychologię postaci. Wprawdzie reżyser próbuje podjąć w tym kierunku interpretację sztuki, ale jest to zaledwie śladowe dotknięcie. Zresztą tekst Williamsa nie jest pogłębionym studium psychologicznym, to raczej sztuka obyczajowa z elementami psychologii. Nie jest to wybitne dzieło literackie, niemniej można z niego zrobić interesujący spektakl. Williams potrafił bowiem tworzyć postaci z krwi i kości, każda jest dramatyczna, każda niesie w sobie dynamit, który w stosownym momencie wybuchnie. I to nie musi być uwyraźnione wrzaskiem, bieganiem i machaniem rąk. To powinien być tzw. wybuch wewnętrzny. Wtedy nawet z niewielkiej sprawy tworzy się wielki teatr.

Targi o spadek

„Kotka na gorącym blaszanym dachu” w reżyserii Grzegorza Chrapkiewicza na małej scenie Teatru Narodowego nie odpowiada na pytanie, dlaczego tę sprzed prawie sześćdziesięciu lat sztukę właśnie wystawiono. Co chciano przez ten tekst powiedzieć współczesnemu Polakowi? Myślę, że twórcy nie postawili przed sobą takiego pytania. Pewnie uznali, że skoro jest sztuka z dobrze napisanymi postaciami, a teatr ma w zespole znanych aktorów, no to reszta sama się już dalej potoczy. Tym bardziej że w warstwie fabularnej rzecz jest dość prosta.

Oto patriarcha rodu, zwany Dużym Tatą (Janusz Gajos) obchodzi swoje urodziny. Z tej przyczyny przyjechali do domu rodzinnego jego dwaj synowie z rodzinami. Ojciec jest człowiekiem niezwykle zamożnym. Nagle okazuje się, że niedługo umrze, bo zdiagnozowano u niego śmiertelną chorobę, raka. Jeden z synów Gooper (Oskar Hamerski) i jego żona Mae (Beata Ścibakówna) nawet nie ukrywają swojego zainteresowania spadkiem. Gooper stara się przekonać matkę (Ewa Wiśniewska), by podpisała odpowiedni dokument czyniący go dziedzicem wielkiej fortuny. Uważa, że ma większe szanse aniżeli jego brat Brick (Grzegorz Małecki), albowiem w przeciwieństwie do tamtego ma dzieci. Brick i jego żona Margaret (Małgorzata Kożuchowska) nie mają dzieci.

Ale Margaret, tytułowa kotka, też ma chrapkę na majątek teścia. Trwają przepychanki na oczach żyjącego jeszcze i zupełnie nieźle trzymającego się ojca. Jedynie Brickowi zupełnie nie zależy na majątku ojca. Ma problemy sam ze sobą, był gwiazdą futbolu, teraz jest alkoholikiem. Margaret też ma problemy, mąż jej nie kocha. Ona pragnie mieć dzieci, a on nie jest tym zainteresowany itd., itd.

Buty Margaret

Sztuka ukazuje trudne relacje rodzinne. Podstawowym problemem jest tutaj brak miłości i brak wartości, które byłyby im wspólne. Synowie żyją swoim życiem, ojciec, Duży Tata – milioner, stworzył fortunę, ale nie zadbał o prawidłowe więzi uczuciowe między członkami rodziny. Zresztą, czy on kogoś kocha? No, może Bricka. Ale dopiero teraz dopuścił do siebie uczucie ojcowskiej miłości, kiedy syn nurza się w alkoholu, zatracił już siebie i nie wie, kim jest naprawdę. Ma problemy z tożsamością. Żony nie kocha.

A Margaret? Jest jak ta tytułowa kotka na gorącym blaszanym dachu. Też nie wie, gdzie właściwie jest jej miejsce. Dzięki wejściu do rodziny swego męża awansowała społecznie, żyje na odpowiednim poziomie materialnym. Stać ją na to, by ogromna szafa była wypełniona około stu parami butów. Sama pochodzi z nizin społecznych, w domu rodzinnym była bieda. Teraz bierze aktywny udział w walce o schedę po teściu, ale po co? Nie ma dzieci, z mężem ma trudny kontakt, a raczej w ogóle go nie ma. On już od dawna żyje swoim życiem itd., itd. Można to jeszcze ciągnąć i ciągnąć. Swoją drogą ta szafa mieszcząca sto par butów doprawdy śmieszy. Przyjechali przecież do rodziców, nie mieszkają tutaj, czyżby Margaret przywiozła ze sobą na jeden czy dwa dni pobytu tych sto par butów? Bez sensu.

Prawda życia

W przedstawieniu Grzegorza Chrapkiewicza przede wszystkim brakuje motywacji postaci. A zwłaszcza tytułowa rola w wykonaniu Małgorzaty Kożuchowskiej skłania do podstawowego pytania: dlaczego Margaret miota się jak rozkapryszona piękna kobieta. Margaret u Williamsa jest postacią tragiczną, złożoną charakterologicznie, co ma związek z jej pochodzeniem społecznym, z jej ambicją i oczekiwaniami, z jej niezrealizowanym macierzyństwem itd.

Małgorzata Kożuchowska pięknie prezentuje się na scenie, buntuje się, krzyczy, w złości rzuca pantoflami, ale nie oddaje tragizmu postaci, którą gra. Grzegorz Małecki, jej sceniczny mąż, ucieka od rzeczywistości, coraz bardziej pogrążając się w alkoholu. Dlaczego pije? Dlaczego się unicestwia? Nie chce przyjąć prawdy o sobie? Stanowczo zabrakło tu wyrazistości postaci. Grzegorz Małecki stwarza wrażenie, jakby nie bardzo wiedział, kogo ma grać. Ale jeśli miał taki problem, to od czego jest reżyser. No, chyba że reżyser też nie wie.

Ale warto to przedstawienie zobaczyć dla sceny, w której Janusz Gajos jako Duży Tata rozmawia ze swoim synem Brickiem – Grzegorzem Małeckim. Chciałoby się, by scena ta trwała i trwała. Nagle okazuje się, że Grzegorz Małecki znalazł sposób na pokazanie swego bohatera. Ale, niestety, tylko w tym jednym momencie. Doskonale poprowadzona rola Janusza Gajosa, choć nieduża, a przecież unosi to przedstawienie. I co najdziwniejsze, Duży Tata nie jest postacią pozytywną, to prostak znęcający się nad swoją żoną, zdradzający ją, używający wulgaryzmów, ale jest w nim prawda. I gdy mówi, że kiedyś był biednym człowiekiem, pochodził z nizin społecznych, ale własną, ciężką pracą dorobił się majątku i teraz ma tyle pieniędzy, że może kupić, co tylko zechce, ale życia nie kupi – współczujemy mu. I tylko jemu, nikomu więcej.

Temida Stankiewicz-Podhorecka
Nasz Dziennik

wtorek, 10 lutego 2015

Już w Raju było okropnie

Adam jr.

Wolf Wondratschek

Adam czytał Biblię
Ewa przeżuwała owoc
Bóg przez większość czasu spał
Tak to było
Każdy znał każdego
W Ogrodzie Eden szefem był Wąż.

Najwidoczniej raj to była czysta nerwówka
Teraz sam dobrze nie wiem, jak to wszystko dalej potoczyć się ma

Bóg miał złe sny
Widział Węża, który z matką chędożył się
Rozwiała się piękna teoria
Przeminęło marzenie
Małpy parzyły się z tym, co jeszcze pozostało

Najwidoczniej raj to była czysta nerwówka
Teraz sam dobrze nie wiem, jak to wszystko dalej potoczyć się ma

Bóg się obudził
Ja przyszedłem na świat w Zagłębiu Ruhry
Od tego czasu sprawy uległy pogorszeniu
W niedzielę Bóg siedzi w domu wariatów
Rozdaje kostki cukru
I wierzy, że jest bohaterem

Najwidoczniej raj to była czysta nerwówka
Teraz sam dobrze nie wiem, jak to wszystko dalej potoczyć się ma

Przełożyła kora-kora-kora

Adam jr.

Wolf Wondratschek

Adam las die Bibel
Eva kaute Obst
Gott schlief die meiste Zeit
Es war so
Jeder kannte jeden
Die Schlange war der Chef im Garten Eden

Das Paradies war offensichtlich reine Nervensache
Ich weiß jetzt auch nicht so genau wie´s weitergehen soll

Gott träumte schlecht
Er sah die Schlange, die es mit der Mutter trieb
Aus war die schöne Theorie
Vorbei der Traum
Die Affen paarten sich mit dem was übrigblieb

Gott wachte auf
Ich kam im Ruhrgebiet zur Welt
Die Sache hat sich seitdem zugespitzt
Sonntags sitzt Gott im Irrenhaus
Teilt Würfelzucker aus
Und glaubt er sei der Held

Das Paradies war offensichtlich reine Nervensache
Ich weiß jetzt auch nicht so genau wie´s weitergehen soll.

***



Komentarz Kornelii: Godny zapamiętania wiersz urodzonego w 1943 roku niemieckiego poety, przez niektórych uznawanego za geniusza. Zdaniem krytyków, utwór nieco w stylu Charlesa Bukowskiego. Notabene ten wiersz nagrał jako piosenkę rockową w 1982 roku niemiecki zespół nowej fali Interzone. Wolf Wondratschek używa niekiedy potocznego języka, zapewne pragnąc uwypuklić beznadziejność i trywialność egzystencji. Przetłumaczyłam z przyjemnością, bowiem wiersz odzwierciedla moją manichejską wizję świata: Oto, ci, którzy chcą zmieniać rzeczywistość, odczują swą bezradność, doznają rozczarowania. Stworzenie bowiem od początku jest skażone, zepsute, spartaczone. Już w Raju wszystko poszło źle. W Ogrodzie Eden władze przejął Wąż, czyli Szatan albo Zły Demiurg. Winę za ten stan rzeczy ponosi instancja zwana Bogiem, która nie pilnowała swych kreatur, lecz pogrążyła się we śnie. A stworzenia unurzały się się w rozpuście, utonęły w materii. Ten stan rzeczy trwa do dziś – każdy chędoży każdego i to jest najważniejsze, to jest esencja istnienia
Bóg się w końcu obudził, ale mieszka w domu wariatów, którym jest Jego dzieło – świat. Niekiedy rozdziela dobrotliwie między swe stworzenia kostki cukru – mocno wątpliwa rekompensata za krzywdy i cierpienia, które były i są ich udziałem. Sytuacja szybko staje się coraz bardziej beznadziejna – od urodzin poety do powstania wiersza w 1974 roku minęło przecież w skali czasowej istnienia ludzkości bardzo niewiele czasu. Jeśli kreacja miała jakieś piękne założenia i cele – to rozwiały się one jak dym. Nie wiadomo, gdzie szukać ocalenia. Już Raj był czystą nerwówką. A potem działo się tylko gorzej.

poniedziałek, 9 lutego 2015

Nieskończona woda samotności

Ból rośliny

Jorge Carrera Andrade

Samotność tkwiła wewnątrz lasu.
We mnie trwał lasu obraz cały.
Ból drzew ogołoconych z liści
w półcienia kości wchodził twardy.

W mym lesie słyszę lot obłoków,
ścieżki szukają towarzyszek drogi
w pobliżu nieukojonego źródła,
samotność wypłakując, nieskończoną wodę.

Przełożył Marek Baterowicz

niedziela, 8 lutego 2015

Cierpienia po wschodzie słońca

nerwy

Charles Bukowski

szarpię się w pościeli
aby stawić czoło słońcu -
znowu czysty dramat
wolę miasto kiedy świecą neony i
nagie kobiety tańczą na blacie
baru
do tandetnej muzyki.

Przykryty pościelą
myślę
moje nerwy skrępowane są przez historię -
najważniejszą troską ludzkości
jest znalezienie odwagi by
spojrzeć na słońce nowego dnia.

miłość zaczyna się od spotkania dwojga
nieznajomych, miłość do świata jest niemożliwa. wolę zostać w łóżku i spać.

Dni, ulice i lata przyprawiają mnie o nieustany zawrót głowy.
Naciągam pościel na szyję.
Odwracam dupę do ściany.
Nikt tak nie cierpi ranków jak ja.

Przełożył Piotr Madej



Komentarz Kornelii: Oczywiście te tańczące nagie kobiety to czysty seksizm, który pryncypialnie wszyscy potępiamy i dajemy mu stanowczy odpór. Także odwracanie d… do ściany jest wulgaryzmem i nie możemy mu przyklasnąć – skromnie odwracamy się do ściany plecami. Zamieściłam ten utwór, ponieważ także nienawidzę poranków, zaś światło nowego dnia przyprawia mnie o mdłości i bezlitośnie dręczy moje nadwrażliwe nerwy. Naciągam więc kołdrę na głowę, ale nic nie pomaga, dziś świeci słońce. Nie wystarcza mi odwagi, żeby spojrzeć na słoneczny dysk nowego dnia. Noszę w sobie nóż bólu istnienia.

piątek, 6 lutego 2015

Cienie nie przyniosą ulgi

Zimowe Drzewa

Sylvia Plath

Atrament wilgotnych świtów roztapia błękit.
Na bibularzu mgły drzewa
Wyglądają jak botaniczny rysunek -
Wspomnienia narastają, słój po słoju,
Serią wesel.

Nie znając poronień ani płodności,
Uczciwsze od kobiet,
Rozsiewają się bez trudu!
Obcując z lotnymi wiatrami
Tkwią po pas w historii

Uskrzydlone, oderwane od świata,
Są w tym podobne do Ledy.
O, matko liści i słodyczy,
Kim są te piety?
Cienie gołębic śpiewających, lecz nie dających ulgi.

Przełożyła Teresa Truszkowska

Komentarz Kornelii: Wiersz z ostatniego tomu poezji Sylvii Plath. Zima jest symbolem samotności i mroku. Według wielu interpretacji poetka odczuwa lęk przed życiem i przeklina swoją kobiecość, uzależnienie od mężczyzn, społeczeństwo, które skazuje kobiety na związek małżeński i podporządkowaną rolę w związku. Chce pozbyć się wspomnień, które narastają bezlitośnie z każdym rokiem jak słoje drzew. Sylvia odczuwa absurdalność fizjologii rozrodu i zazdrości drzewom, że rozsiewają się bez trudu. Pozostaje tylko zazdrość, bowiem drzewa, aczkolwiek piękne, nie przyniosą ulgi w niewieścim losie. Nie pomoże cała uroda krajobrazu.

Cóż mogę powiedzieć? Utwór z pewnością melancholijny, nasycony samotnością. Napisałabym wiele na temat kobiecości lecz nie chcę przeklinać i złorzeczyć. Omówiłam ten temat w pierwszych wpisach. Tyle tylko, że męskość jest zapewne również absurdalna, aczkolwiek w inny sposób, i może mniej kłopotliwa. Dla prawdziwego intelektu to obelga i zniewaga – uzależnienie od popędów swych jajników czy jąder. Prawdziwie wolny umysł nie ma genderu (pojadę może do Tajlandii, zapłacę  i polecę operacyjnie usunąć sobie to i tamto).

Sylvia żyła w społeczeństwie, które jeszcze oczekiwała od kobiety małżeństwa i macierzyństwa. Dostosowała się do tego, sama chciała zostać żoną i mamusią, wybrała tego łajdaka Teda Hughesa, który dwukrotnie ją zapłodnił, zdradził i wtrącił do grobu. Mogłabym powiedzieć złośliwie: Sama tego chciałaś, niewiasto.

Ale nie powiem, gdyż, jak wiadomo, jestem życzliwa i przyjazna wobec bliźnich. Aż trudno uwierzyć, że kobieta o tak krystalicznym umyśle uzależniła się od „ukochanego”. Zapewne zawsze tak będzie, że kobieta jest definiowana i odnajduje sens życia tylko przez mężczyznę. Czysta biologia czyli zachowania godowe lekko zmodyfikowanych szympansów. Dzięki mojej psychopatii mogę tylko z pewną ironiczną satysfakcją obserwować, jak ludzie dręczą się w związkach. Tu żona i kochanka, obie zadurzone po uszy, a małżonek chodzi do trzeciej. To dwie panie odkrywają po latach, że są „równoległymi żonami”,  a ich wybranek działa na wszystkich portalach randkowych… Ach, nie będę zajmować się tym skąpanym w płynach ustrojowych tematem, nie należę do świata…

Na samą myśl o potencjalnej ciąży dostaję mdłości. Tworzenie kolejnych niewolników materii…Los nade mną czuwał, nie stałam się aberracyjnym inkubatorem – także dlatego, że przezornie najczęściej brałam do ust. Plemniki zostały poddane anihilacji przez kwasy żołądkowe.

czwartek, 5 lutego 2015

Przed skokiem z czwartego piętra

Nicolas Born

Ten dom

w którym mieszkamy
zostanie zburzony
gdy z niego wyjdziemy

Oddamy klucze
do administracji
tak musi być

Napisano kilka dialogów
które wypowiedzą inni

Najwięcej trosk
sprawiają nam książki

Proszę przez kilka dni
nie kupować kwiatów
nie kupować
już w ogóle niczego

Cztery piętra
to jest właśnie ta wysokość

Kiedy będziemy gotowi
wszystko powinno się stać bardzo szybko

Przełożyła kora-kora-kora

Dies Haus

in dem wir wohnen
wird hinter uns abgerissen

Wir liefern die Schlüssel ab
beim Verwalter
so ist es

Es sind
ein paar Dialoge geschrieben
die andere sprechen

Die Bücher
machen das größte Kopfzerbrechen

Für die paar Tage bitte
keine Blumen mehr
nichts mehr einkaufen

Vier Stockwerke
das ist die Höhe

Wenn es soweit ist
muss alles sehr schnell gehen

***

Komentarz Kornelii: Godny przetłumaczenia wiersz utalentowanego niemieckiego poety, przeciwnika energii nuklearnej, który w 1979 roku zmarł na raka płuc w wieku zaledwie 42 lat.
Utwór ten interpretowany jest przeważnie jako opowieść o samobójstwie i ja też tak go odczuwam.

Bohater opuszcza dom swego życia – dom zostanie zburzony, nie ma już powrotu. Trzeba oddać klucze. Rozmowy będą toczyć już inni. Największy żal i smutek wywołuje rozstanie się z książkami. Podobnie zresztą jak w moim przypadku. Co się stanie z moją biblioteką? Jestem jeszcze młoda, ale często ściskam moje ulubione książki, jakby się z nimi żegnając. Są tak obszerne, liczne i często trudne, że zapewne większości nie zdążę już przeczytać ponownie, zwłaszcza, że tracę koncentrację i jestem coraz bardziej znużona. Mam na przykład Dzieje zachodniej filozofii Bertranda Russella i tylko patrzę na nie bezradnie.

Na czas pogrzebu nie ma sensu kupować kwiatów ani innych rzeczy. Umarli niczego już nie potrzebują.

Życie zakończy skok z czwartego piętra. Taka wysokość powinna być odpowiednia. Bohater nie jest pewien, czy wystarczy mu odwagi, wie, że w decydującym momencie musi działać szybko.

Wydaje mi się, że bym weszła co najmniej na 10 piętro. Mój kolega szkolny próbował skakać z Pałacu Kultury, żeby mieć całkowitą pewność, ale nie uczynił tego, czekał, aż w końcu go zdjęto. Podobnie znajoma w centrum handlowym, też ją zdjęto. Widzicie, PT Czytelnicy (dwoje lub troje) w jakich środowiskach się obracałam. Ja jestem bojaźliwa, nawet bym tej skokowej solucji nie próbowała. Zresztą można upaść na kogoś i wyrządzić mu krzywdę.

Cóż, jeszcze pomęczę się trochę. Wypiję pyszną herbatę z alg morskich. A wiersz śliczny i nastrojowy.

środa, 4 lutego 2015

Samotni w zmarzlinie

Paul Celan

MY, PRZEGŁĘBIENI, wysamotnieni
w zmarzlinie.
Każda wisząca dolina przytacza rzęsę
do odcisku oka
i jego
skamieliny.

Przełożył Ryszard Krynicki

WIR ÜBERTIEFTEN, geeinsamt
in der Gefrornis.
Jedes Hängetal karrt eine Wimper
an den Augenabdruck
und seinen Steinkern
heran.

***

Komentarz Kornelii: Wiersze Paula Celana to zdumiewające, krótkie ciągi dziwnych słów, często geologiczno-glacjologicznych. Interpretacja nie jest łatwa. Powyższy utwór tłumaczony jest niekiedy jako ministudium samotności. Ja widze to tak: Ludzie samotni, ze skutymi lodem uczuciami, pogrążają się w swej samotności i smutku coraz głębiej. Nie ma między nimi kontaktu, aczkolwiek wiedzą o swym istnieniu. Wisząca dolina to może symbol istniejącego zagrożenia, albo pozornie stabilnej egzystencji, która wkrótce runie w przepaść. Oczy skamieniały, nie ma w nich iskier życia. Nie pomogą żadne próby reanimacji – rzęsa jest martwa.
Zastanawiam się, czy poeta, gdy w kwietniu 1970 roku rzucił się do Sekwany, próbował się jeszcze ratować – wola życia jest przecież silna, a śmierć przez utonięcie – okropna.

wtorek, 3 lutego 2015

Wolno ci mieć grób

Z lekkim bagażem

Hilde Domin

Nie przyzwyczaj się
Nie wolno ci się przyzwyczaić.
Róża jest różą.
Ale dom
nie jest domem.

Nie daj zabawki pieskowi
który merda do ciebie
z okna wystawy.
Piesek się myli.
Nie pachniesz jak ten,
który ma tu zostać.

Jedna łyżka jest lepsza niż dwie.
Zawieś ją sobie na szyi.,
wolno ci mieć jedną łyżkę,
ponieważ trudno się czerpie ręką
gorące jedzenie.

Cukier przepływa ci przez palce,
jak pocieszenie,
jak życzenie dnia,
w którym stanie się twój.

Wolno ci mieć łyżkę,
wolno ci mieć różę,
może także serce,
i może grób.

Przełożyła kora-kora-kora

Komentarz Kornelii: Wiersz niemieckiej poetki interpretowany jest jako myśli wygnańca, który nie ma ojczyzny i musi zawsze być gotów do ucieczki. Może zabrać ze sobą tylko najbardziej niezbędne przedmioty i swój ukochany język, czyli różę. Żydówka Hilde Palm musiała przecież uciekać przed hitlerowcami na Dominikanę.

Dla mnie to także alegoria samotności i tymczasowości, tragicznej przemijalności życia. Nigdy nie zdobędziemy upragnionego cukru, czyli trwalej przyjemności albo też spokoju. Ale wiersz nie jest całkowicie dołujący – w końcu łyżka, róża i serce to bardzo wiele. Poetka napisała ten utwór już po powrocie do Niemiec. Daję więc poza kategorią.

Mit leichtem Gepäck

Hilde Domin

Gewöhn dich nicht.
Du darfst dich nicht gewöhnen.
Eine Rose ist eine Rose.
Aber ein Heim ist kein Heim.

Sag dem Schoßhund Gegenstand ab
der dich anwedelt aus den Schaufenstern.
Er irrt. Du riechst nicht nach Bleiben.

Ein Löffel ist besser als zwei.
Häng ihn dir um den Hals,
du darfst einen haben,
denn mit der Hand
schöpft sich das Heiße zu schwer.

Es liefe der Zucker dir durch die Finger,
wie der Trost,
wie der Wunsch,
an dem Tag
da er dein wird.

Du darfst einen Löffel haben,
eine Rose,
vielleicht ein Herz und, vielleicht,
ein Grab

poniedziałek, 2 lutego 2015

Pragnienia, które się nie spełnią

Tęsknota rzeczy martwych

Doris Runge

Pierścień pożąda palca
zegar chce ramienia
kolia szyi
dama w czerwieni
z obrazu
chce ukochanego
z krwi i kości
Ukochany
chce mieć obraz

Przełożyła kora-kora-kora

Komentarz Kornelii. Cóż, przełożyłam wiersz współczesnej poetki, który znalazł się w kanonie liryki niemieckiej Marcela Reich-Ranickiego, nie tylko dlatego, że to tekst łatwy i bez rymów. Rzeczy są martwe, a ja nie czuję się bardziej żywa, niż one, aczkolwiek nie tęsknię do niczego. Wydaje mi się, że ten utwór odzwierciedla daremność wszelkich ludzkich pragnień – rzeczy martwe to symbole ludzi, których uczucia zgasły lub też dowijają się już nici ich żywota. Dama chciałaby jeszcze przeżyć wielką miłość, ale jej wybranek pragnie dostać spadek po niej, zainteresowany jest tylko materialną korzyścią. Ale zapewne można rozumieć wiersz także na inne sposoby.

Die sehnsucht der toten dinge

Doris Runge

der Ring will den finger
die uhr den arm
die kette den hals
die dame in rot
aus dem bild
einen liebsten
aus fleisch und blut
der liebste will
das bild.

niedziela, 1 lutego 2015

Obdrapane, spękane wspomnienia

Ciężkie walizki

Hans Magnus Enzensberger

Skąd się wzięły te wszystkie walizki na podwórzu,
do kogo należą? Kto je tutaj przytaszczył,
odstawił, pozostawił, poukładał jedną na drugiej,
kto o nich zapomniał? Staromodne walizki
obdrapane, spękane,
obwiązane sznurkami.
Chociaż skóra jest jeszcze dobra, niegdyś
pewnie aż lśniła, a połamany zamek
błyszczał się złoto na wystawie.

Co mają znaczyć te wszystkie walizki na naszym podwórzu?
Cóż to jest, w środku? Owe skarpetki, owe peruki,
ów pamiętnik, ten w poduszeczce do igieł ukryty diament –
żeby mi nikt się nie ważył dotykać tych rzeczy!
Tu nie ma co liczyć na znaleźne.
Spody uchwytów są giętkie.
Tak wiele rąk, przez które przeszły.
Tutaj nikogo. Tylko walizki.

Przełożył Ryszard Krynicki

Komentarz Kornelii. Wzruszający utwór urodzonego w 1929 roku znakomitego niemieckiego poety. Ciężkie walizki interpretowane są zazwyczaj jako obciążające człowieka brzemię wspomnień, czy to z niełatwego dzieciństwa, z wojny, albo też z całego życia. Ciężar wspomnień, dla niektórych ludzi naprawdę tragicznych, jest niekiedy tak, przytłaczający, że nie pozwala żyć. Nikt nas od nich nie uwolni, nikomu nie wolno sięgnąć po walizki, pełne zaszłości, niekiedy pięknych (diament), przeważnie jednak smutnych, zwyczajnych, lub wykorzystywanych do maskowania się (peruki).

Walizki, czyli ludzie, byli niegdyś piękni, mocni i pełni nadziei, lecz zniszczyło ich życie i bezlitosny upływ czasu.

Mnie też miażdży ciężar wspomnień, gdzie spojrzę, wykrzywiają się do mnie złowieszczo. Na szczęście dokonałam perfekcyjnego wyparcia i niczego nie pamiętam. Pustki nie mają przeszłości, pamięci ani wspomnień.

 Dla mnie ten utwór to także wiersz o życiu, które minęło, o opróżnianiu mieszkań po zmarłych. Po ludziach pozostają tylko rzeczy w walizkach wyniesionych na podwórze, przeważnie zniszczone, bezwartościowe, nawet, jeśli lśnią wśród nich ukryte diamenty, nikt nie będzie ich szukał wśród skarpet i rupieci. Może ludzie boją się także ukłucia potencjalną igłą, która oznacza bardzo złe wspomnienia, albo wyrządzone lub doznane krzywdy. Pamiętniki zmarłych nie są ciekawe dla żywych.

 Widziałam wcześniej przedstawienie teatralne „Szary anioł” o ostatnich dniach życia Marleny Dietrich. Umierająca aktorkę otaczały walizki, symbolizujące zapewne zaszłości jej gasnącego już życia. Kiedy odeszła, podniosła się ściana teatru i zaczęto wyrzucać walizki wprost na plażę (teatr jest nad morzem). Przejmująca alegoria śmierci? Mam nadzieję, że nie będziemy musieli zabierać walizek pełnych pamięci w zaświaty – byłoby to naprawdę straszne.