środa, 11 lutego 2015

Kora na gorącym rozgrzanym dachu

W niedzielę byłam w teatrze na kontrowersyjnej inscenizacji klasycznej już sztuki Tennessee Williamsa „Kotka na gorącym blaszanym dachu” z 1955 roku. Kontrowersyjnej, ponieważ krytycy, jak sama nazwa wskazuje, mocno krytykują i gniewnie ganią reżysera Grzegorza Chrapkiewicza za to, że zniekształcił i bezsensownie poobcinał dramat wybitnego amerykańskiego twórcy.
Widowie natomiast są zachwyceni. Trudno zdobyć bilet. Spragniona kultury zamożna część społeczeństwa szturmuje kasy. Ja nie potrafię oceniać profesjonalnie – jak dla mnie sztuka świetna, aczkolwiek to najwyższego, ekstatycznego poziomu nieco jej brakuje. Nie ma potrzeby dodawać, że poziom ekstatyczno-transowy zdarza się niezwykle rzadko. Na scenach niewiele jest depresyjnych współczesnych dramatów psychologicznych, które uwielbiam. Na komedie chodziłam niekiedy wcześniej, jak miałam darmowe bilety, ale teraz nie poszłabym nawet na zaproszenie. Jak ludzie się śmieją, jest mi niedobrze i się boję.

Kupiłam bilet za, o sina zgrozo, 90 złotych, już 10 tygodni wcześniej, najlepsze miejsce, w samym środku pierwszego rzędu. Niestety, przyszło mi walczyć z falami lęku. Najpierw w komunikacji, gdzie, jak często, usiłowałam spopielić niepokój jako pasażerka bez biletu.
Poziom strachu wzrósł, niestety – nie opadał. W tej sali teatru jeszcze nie byłam. Od razu zatrwożył mnie tłum potencjalnych widzów. Po chwili zorientowałam się, że niektórzy to czekający cierpliwie amatorzy wejściówek (45 zł), aczkolwiek personel teatru usiłował ich nakłonić, żeby poszli do domu, ponieważ żadnych wejściówek nie będzie. Inni to widzowie innego spektaklu, który miał pół godziny wcześniej zacząć się w innej sali. Zawsze przychodzę znacznie przed terminem, żeby się uspokoić i spełnić w toalecie. Ale ta ciżba mnie oszołomiła. Nie mogłam znaleźć toalety, w końcu spostrzegłam taką uniseksową dla niepełnosprawnych. Weszłam, ale niczego nie osiągnęłam – była to pojedyncza kabina, przelękłam się, że zaraz jakiś niepełnosprawny zacznie szturmować drzwi.

W końcu, przeciskając się z abominacją wśród kłębiących się teatrowiczów, odkryłam, że do właściwych toalet należy zejść schodami głęboko w dół. W toalecie byłam sama, ale i tak w kabinie dostałam jakiegoś ataku paniki, upuściłam torebkę, zdaje się, że zamoczyłam bilet – na szczęście nie w kabinie, tylko na umywalce. Kiedy w końcu poradziłam sobie ze wszystkim, pławiłam się w rzekach potu.
Pamiętam, jak kiedyś byłam w Sali Kongresowej na koncercie z taką pielęgniarką Magdą, to musiała wycierać mi dłonie chusteczkami higienicznymi.
Potem widzowie pierwszego spektaklu weszli i trochę się rozluźniło, mogłabym zająć miejsce przy stole kawiarenki. Ale nie usiadłam, stolik czteroosobowy, zaraz ktoś by się przysiadł. Ponadto powinnam coś zamówić, zaś przed spektaklem (1 godzina 50 minut bez przerwy) nie piję z oczywistych względów.
Dość późno wpuszczali na salę, co jeszcze bardziej mnie zestresowało. Zawsze lękam się, że ktoś zajmie moje miejsce. To rzadko, ale się zdarza. Widz się pomyli albo przyjdzie jakiś padlinożerca z wypisanym ręcznie i błędnie zaproszeniem.
Ale miejsce miałam wyborne. Oczywiście wtłoczona między dwoma panami. Dlaczego nie usiadła koło mnie kobieta?! Panie zazwyczaj trzymają kolana złączone i tak bezwstydnie się nie rozprzestrzeniają.
Na szczęście magia teatru jest ogromna, publiczność bardziej kulturalna, niż w kinie, krzesła, aczkolwiek plastikowe, były w miarę szerokie. Udało mi się odprężyć już na samym początku, odmiennie, niż w kinie.

Nie będę opowiadać sztuki Tennessee Williamsa, jest powszechnie znana. Wielu widziało sławną ekranizację. Załączam recenzję prasową. Przerażająca gra intryg, chciwości, nienawiści, frustracji, seksualnego niespełnienia. Całe kłębowisko palących problemów – choroba, śmierć, walka o spadek, gehenna życia rodzinnego, nienawiść i frustracje, alkoholizm, homoerotyzm, tragiczne zaszłości, nasz kreatywny mistrz Tennessee mocno zaszalał.
Wspaniała gra Janusza Gajosa – Duży Tata. Metr przede mną dał popis sztuki scenicznej, to wielki aktor. Oczywiście zgodnie ze scenariuszem musiał posługiwać się ordynarnym językiem. Brutalny patriarcha rodu, który nie wie, że jest śmiertelnie chory i marzy o „młodej dupie”. „Utopię kurwę w norkach, obsypię diamentami” – oto marzenia seniora, które już się nie spełnią. Dlaczego mnie nikt nie obsypał diamentami, jak miałam 20 lat??
Bezdzietna Margaret, czyli Kotka (w tym przedstawieniu Edyta Olszówka a nie Małgorzata Kożuchowska) ) grała trochę mechanicznie. Marzy o odzyskaniu miłości swego odurzającego się whisky małżonka – Bricka. Odczułam dreszcz satysfakcji, jak tuż przede mną zdjęła skąpe, czarne majteczki. Liczyłam w skrytości ducha, że pozbędzie się też stanika, ale to nie nastąpiło. Niestety, Brick (Grzegorz Małecki) ratujący się alkoholem, o kulach, przedstawiał sobą widok żałosny. Potępiałam go w duszy, ponieważ odpychał swą śliczną żonę, nawet, jak dosłownie wskakiwała na niego w mocnym negliżu. Naprawdę mógłby się trochę poświęcić (aczkolwiek w 1955 roku nie było viagry). Brick pije i cierpi, bowiem ma kłopoty ze swym domniemanym homoseksualizmem, oraz w pewnym sensie przyczynił się do śmierci swego przyjaciela (czy też platonicznego wybranka) Skippera.
Wybornie dobrany został aktor w roli księdza (Krzysztof Wakuliński). Wyglądał na hipokrytę jakby wyciętego z antyklerykalnego magazynu. Brat Bricka Gooper i jego niezwykle płodna żona Mae (pięcioro dzieci, szóste w drodze) bezwstydnie dybią na spadek. Duża Mama (Ewa Wiśniewska), od dawna pozbawiona miłości męża, usiłuje przejąć władzę w bogatym klanie. Gooper raczej bezbarwny, Mae (Beata Ścibakówna) przekonująco pazerna i obrzydliwa. Także Kotka jest zdesperowana. Pochodzi ze społecznych nizin. Wie, że starość w nędzy będzie straszna. Kłamie więc, że jest w ciąży. Może nie kocha męża, a pragnie tylko dobrobytu, szafy pełnej butów?

Tennessee Williams zmienił zakończenie sztuki na optymistyczne, żeby Amerykanom się spodobała. W ostatniej scenie Brick dziarsko przystępuje do zapładniania małżonki. W spektaklu reżysera Chrapkiewicza najwidoczniej też przystępuje, ale nie uwieńcza swej akcji sukcesem z powodu uderzenia bólu głowy.
Cóż powinnam powiedzieć? Wiele rodzin ma swoje mroczne tajemnice. Rodzice doskonale wiedzą, co uczyniłam – byłam przecież z tą osobą w związku intymnym, policja przyszła do domu. Na szczęście ojciec jest na tyle taktowny, że nie powie mi w oczy, jak Duży Tata Brickowi: „Tak więc wepchnąłeś swego przyjaciela Skippera do grobu!”
Nie rozpiłam się, ale muszę z tym żyć – nie pamiętam niczego – nie potrafię przewidzieć, jak będzie się działo dalej.
Majątek… Nieruchomość została już podzielona. Tatuś odłożył za to potajemnie spora kwotę (myśli, że nie wiem) i zamierza wszystko przekazać swoim wnukom, tj. trojgu dzieciom mojego cierpiącego niedostatek brata. Uważam to z jaskrawo niesprawiedliwe. Majątek dzieli się między dzieci, nie wnuki. Mogę powiedzieć tatusiowi, że jeszcze też się rozmnożę poprzez bank spermy (nikt w to nie uwierzy). Dzieci brata już studiują, niech podejmą jakąś pracę, a mnie przytłacza kredyt (oczywiście nie powinnam była kupować najdroższego mieszkania w ofercie). Ale tatuś, który twierdzi, że wkrótce umrze, wolałby przekazać pieniądze koszmarnym wnuczętom z moim błogosławieństwem i chciałby porozmawiać. Ale boi się mojej reakcji, zapewne przewiduje, że prawdopodobnie odpowiem: „Jesteś wolnym człowiekiem, To Twoje pieniądze. Ja też jestem wolna i jeśli tak postąpisz, nie muszę już nigdy więcej oglądać żadnego z was”. Miałabym pretekst, żeby zerwać kontakty z rodziną i całkowicie odciąć od świata. Pozbawiłoby mnie to cichego miejsca do spania i prowiantu w słoikach, ale wytrzymam bez tych beneficjów. U brata i tak nie byłam od ponad 5 lat, aczkolwiek dzwoni, nie wiem po co, i się przyjaźni, u rodziców niekiedy się spotykamy. Nie potrzebuję dodawać, że moja bratowa to pazerna na momonę żmijka, nieco podobna do Mae ze spektaklu.
Żywię wszelako nadzieję, że mój rodzic przekaże wnuczętom pecunię pod stołem, bez tej żenującej rozmowy. Nie znoszę konfliktów, będzie mnie potem bolała głowa przez tydzień, a pieniędzy i tak nie dostanę. Udam, że nie wiem o niczym. Może też stać się tak, że zapobiegliwy tatuś wyrazi swoje życzenie spadkowe dopiero na łożu śmierci (ma ponad 70 lat) i w tej sytuacji granicznej nie będzie mi wypadało się wściekać. Nie należy jednak wykluczać, że smutek i melancholia i lęk zabiją mnie wcześniej i sprawa rozwiąże się sama. Jak pomyślę, że odziedziczą po mnie „wnuczęta”, to chcę jeszcze długo cieszyć się tym wstrętnym światem.

Opowiedziałam tę żałosnodrobnomieszczańską historię ze spadkiem tylko w związku z przedstawieniem. Mechanizm wyparcia jest tak potężny, iż prawie nie pamiętam, iż mam rodzinę. W ogóle o niej czy o tatusiowych oszczędnościach nie myślę. Doskonale poradzę sobie bez tego tatusiowego wsparcia

Mój, i tak od dawna teoretyczny, biseksualizm natomiast nie sprawia mi natomiast problemów, w odróżnieniu od kompleksów alkoholizującego się bez opamiętania Bricka. Kobiet po prostu mniej się boję. Panowie podobają mi się tylko do 30-tego roku życia, i to bez żadnego zarostu czy łysiny.

Cóż, jak pokazał niezrównany Tennessee Williams, życie rodzinne i sprawy finansowo-schedowe to nie bułka z masłem. Ze spektaklu wyszłam zadowolona. Wczoraj widziałam jeszcze „Trzy siostry” Czechowa, ale zapewne nie opiszę. Ta rosyjska dusza mnie przeraża, nie potrafię znaleźć słów. Nie zdołowali mnie Beckett, Sartre i Tennessee Williams, ale Czechow był strasznie przygnębiający.

**

„Kotka na gorącym blaszanym dachu” – reż. Grzegorz Chrapkiewicz – Teatr Narodowy w Warszawie

Jeśli chodzi o dramat Tennessee Williamsa „Kotka na gorącym blaszanym dachu”, to można powiedzieć, że w pewnym sensie nieszczęściem dla teatru jest fakt, że całkiem niemała liczba widzów pamięta słynną filmową wersję tej sztuki w reżyserii Richarda Brooksa z doskonałymi rolami Elizabeth Taylor i Paula Newmana. W tej sytuacji każdy teatr, który podejmuje się wystawienia „Kotki”, musi liczyć się z tym, że publiczność nie omieszka porównywać danej inscenizacji sztuki z jej wersją filmową. Brooks, realizując film, pewnie nie przypuszczał, że stanie się on zupełnie niezamierzenie punktem odniesienia dla teatralnych inscenizacji sztuki Williamsa.

Najnowsza inscenizacja „Kotki” w Teatrze Narodowym nie jest ani próbą polemiki z obrazem filmowym, ani też jakimś nowym, interesującym spojrzeniem na dramat poprzez psychologię postaci. Wprawdzie reżyser próbuje podjąć w tym kierunku interpretację sztuki, ale jest to zaledwie śladowe dotknięcie. Zresztą tekst Williamsa nie jest pogłębionym studium psychologicznym, to raczej sztuka obyczajowa z elementami psychologii. Nie jest to wybitne dzieło literackie, niemniej można z niego zrobić interesujący spektakl. Williams potrafił bowiem tworzyć postaci z krwi i kości, każda jest dramatyczna, każda niesie w sobie dynamit, który w stosownym momencie wybuchnie. I to nie musi być uwyraźnione wrzaskiem, bieganiem i machaniem rąk. To powinien być tzw. wybuch wewnętrzny. Wtedy nawet z niewielkiej sprawy tworzy się wielki teatr.

Targi o spadek

„Kotka na gorącym blaszanym dachu” w reżyserii Grzegorza Chrapkiewicza na małej scenie Teatru Narodowego nie odpowiada na pytanie, dlaczego tę sprzed prawie sześćdziesięciu lat sztukę właśnie wystawiono. Co chciano przez ten tekst powiedzieć współczesnemu Polakowi? Myślę, że twórcy nie postawili przed sobą takiego pytania. Pewnie uznali, że skoro jest sztuka z dobrze napisanymi postaciami, a teatr ma w zespole znanych aktorów, no to reszta sama się już dalej potoczy. Tym bardziej że w warstwie fabularnej rzecz jest dość prosta.

Oto patriarcha rodu, zwany Dużym Tatą (Janusz Gajos) obchodzi swoje urodziny. Z tej przyczyny przyjechali do domu rodzinnego jego dwaj synowie z rodzinami. Ojciec jest człowiekiem niezwykle zamożnym. Nagle okazuje się, że niedługo umrze, bo zdiagnozowano u niego śmiertelną chorobę, raka. Jeden z synów Gooper (Oskar Hamerski) i jego żona Mae (Beata Ścibakówna) nawet nie ukrywają swojego zainteresowania spadkiem. Gooper stara się przekonać matkę (Ewa Wiśniewska), by podpisała odpowiedni dokument czyniący go dziedzicem wielkiej fortuny. Uważa, że ma większe szanse aniżeli jego brat Brick (Grzegorz Małecki), albowiem w przeciwieństwie do tamtego ma dzieci. Brick i jego żona Margaret (Małgorzata Kożuchowska) nie mają dzieci.

Ale Margaret, tytułowa kotka, też ma chrapkę na majątek teścia. Trwają przepychanki na oczach żyjącego jeszcze i zupełnie nieźle trzymającego się ojca. Jedynie Brickowi zupełnie nie zależy na majątku ojca. Ma problemy sam ze sobą, był gwiazdą futbolu, teraz jest alkoholikiem. Margaret też ma problemy, mąż jej nie kocha. Ona pragnie mieć dzieci, a on nie jest tym zainteresowany itd., itd.

Buty Margaret

Sztuka ukazuje trudne relacje rodzinne. Podstawowym problemem jest tutaj brak miłości i brak wartości, które byłyby im wspólne. Synowie żyją swoim życiem, ojciec, Duży Tata – milioner, stworzył fortunę, ale nie zadbał o prawidłowe więzi uczuciowe między członkami rodziny. Zresztą, czy on kogoś kocha? No, może Bricka. Ale dopiero teraz dopuścił do siebie uczucie ojcowskiej miłości, kiedy syn nurza się w alkoholu, zatracił już siebie i nie wie, kim jest naprawdę. Ma problemy z tożsamością. Żony nie kocha.

A Margaret? Jest jak ta tytułowa kotka na gorącym blaszanym dachu. Też nie wie, gdzie właściwie jest jej miejsce. Dzięki wejściu do rodziny swego męża awansowała społecznie, żyje na odpowiednim poziomie materialnym. Stać ją na to, by ogromna szafa była wypełniona około stu parami butów. Sama pochodzi z nizin społecznych, w domu rodzinnym była bieda. Teraz bierze aktywny udział w walce o schedę po teściu, ale po co? Nie ma dzieci, z mężem ma trudny kontakt, a raczej w ogóle go nie ma. On już od dawna żyje swoim życiem itd., itd. Można to jeszcze ciągnąć i ciągnąć. Swoją drogą ta szafa mieszcząca sto par butów doprawdy śmieszy. Przyjechali przecież do rodziców, nie mieszkają tutaj, czyżby Margaret przywiozła ze sobą na jeden czy dwa dni pobytu tych sto par butów? Bez sensu.

Prawda życia

W przedstawieniu Grzegorza Chrapkiewicza przede wszystkim brakuje motywacji postaci. A zwłaszcza tytułowa rola w wykonaniu Małgorzaty Kożuchowskiej skłania do podstawowego pytania: dlaczego Margaret miota się jak rozkapryszona piękna kobieta. Margaret u Williamsa jest postacią tragiczną, złożoną charakterologicznie, co ma związek z jej pochodzeniem społecznym, z jej ambicją i oczekiwaniami, z jej niezrealizowanym macierzyństwem itd.

Małgorzata Kożuchowska pięknie prezentuje się na scenie, buntuje się, krzyczy, w złości rzuca pantoflami, ale nie oddaje tragizmu postaci, którą gra. Grzegorz Małecki, jej sceniczny mąż, ucieka od rzeczywistości, coraz bardziej pogrążając się w alkoholu. Dlaczego pije? Dlaczego się unicestwia? Nie chce przyjąć prawdy o sobie? Stanowczo zabrakło tu wyrazistości postaci. Grzegorz Małecki stwarza wrażenie, jakby nie bardzo wiedział, kogo ma grać. Ale jeśli miał taki problem, to od czego jest reżyser. No, chyba że reżyser też nie wie.

Ale warto to przedstawienie zobaczyć dla sceny, w której Janusz Gajos jako Duży Tata rozmawia ze swoim synem Brickiem – Grzegorzem Małeckim. Chciałoby się, by scena ta trwała i trwała. Nagle okazuje się, że Grzegorz Małecki znalazł sposób na pokazanie swego bohatera. Ale, niestety, tylko w tym jednym momencie. Doskonale poprowadzona rola Janusza Gajosa, choć nieduża, a przecież unosi to przedstawienie. I co najdziwniejsze, Duży Tata nie jest postacią pozytywną, to prostak znęcający się nad swoją żoną, zdradzający ją, używający wulgaryzmów, ale jest w nim prawda. I gdy mówi, że kiedyś był biednym człowiekiem, pochodził z nizin społecznych, ale własną, ciężką pracą dorobił się majątku i teraz ma tyle pieniędzy, że może kupić, co tylko zechce, ale życia nie kupi – współczujemy mu. I tylko jemu, nikomu więcej.

Temida Stankiewicz-Podhorecka
Nasz Dziennik

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz