środa, 25 lutego 2015

Kornelia zirytowana w Narodowym

Oglądałam spektakl „Tango” w Teatrze Narodowym, przedstawienie uznane za wybitne. Sztuka jest grana od 2009 roku już ponad 150 razy. Niestety,po tej kąpieli w morzu kultury za powodującą palpitacje serca cenę biletu w wysokości 90 zł mój entuzjazm do dzieła Melpomeny w znacznym stopniu rozwiał się, zniknął i ulotnił. Wyszłam z teatru bardziej neurotyczna i zmęczona, niż weszłam.

Zapewne miałam zły wieczór, nie tego się spodziewałam, wydaje się jednak, że mojej melancholii, lęku i totalnej nadwrażliwości nie uda się przezwyciężyć nawet sztuką sceniczną. Lepiej zostać w domu i spać albo książki czytać.

A mam jeszcze bilety na jakieś 6 przedstawień, będę musiała jakoś to przemęczyć.

Wszystko zapowiadało się znakomicie – przejechałam bez biletu i problemów z niskim poziomem lęku, wiedziałam już, gdzie są toalety, więc wiadome czynności spełniłam spokojnie i bez żenujących incydentów. Pozwoliłam sobie nawet na małą kawę, sama przy czteroosobowym stoliku. Wiedziałam, że będzie przerwa i w razie konieczności sobie poradzę.

Ale potem los pokazał swe gniewne oblicze. Nie cierpię teatrów, które wpuszczają późno na widownię. Pragnę zająć miejsce co najmniej 10 minut przed początkiem spektaklu, żeby odprężyć się i skupić.

Niestety, w Narodowym czekają do ostatniej minuty. Dobrze wiedzą, że w tym teatrze wypada się pokazać, Warszawka szturmuje kasy, zawsze jest nadkomplet, toteż być może z tej przyczyny mają widzów za nic.

O godzinie 19 na wejście czekał już tłum, otoczona ludźmi przelękłam się, zatopiły mnie fale paniki i poczułam, że staję się mokra. Na domiar złego pani wyjaśniła, że miejsca numerowane obowiązują tylko w II akcie, w I każdy siada tam, gdzie chce (czytaj; gdzie może, oznacza to wyścig do miejsc). Ludzie zaczęli się irytować i ja też uniosłam się gniewem. Nie po to kupiłam bilet dwa miesiące wcześnie i zapłaciłam 90 zł, żeby teraz się tłoczyć. Chcę moje miejsce w pierwszym rzędzie, żeby wszystko widzieć!

Pani tłumaczyła, że to nie jej pomysł, tylko reżysera, a ponadto jest tylko jeden krąg krzeseł dookoła sceny, tak więc każdy siedzi w pierwszym rzędzie i wszyscy są zadowoleni.

Kiedy zaczęto wreszcie wpuszczać, ścisk się zrobił jeszcze większy, jako, że widzowie ścigali się do miejsc. Myślałam, że zacznę krzyczeć. Życzyłam gorąco reżyserowi Jarockiemu, żeby przewrócił się na skórce od banana i przestał reżyserować spektakle przynajmniej na miesiąc.

Na szczęście przytomnie spostrzegłam, że otwierają drugie drzwi, wyrwałam się z ciżby do i dostałam na mroczną salę z drugiej strony. Dookoła wielkiej sceny stały staroświeckie krzesła i kanapy. Zainstalowałam się na białym krześle – okazało się nieprzyjemnie twarde. Na szczęście miałam po obu stronach panie, nie rozprzestrzeniające się bezwstydnie (niestety, jedna głośnym z kaszlem).

Ach, oświetlenie okazało się beznadziejnie słabe! Na scenie było stanowczo za ciemne, co utrudniało kontemplowanie gry aktorów. Scenografia z katafalkiem i obdrapanym stołem przypominała wielką rupieciarnię, pełnej smętku i pajęczyny.

Także scena stanowczo za wielka, tak, że aktorzy biegali i przemieszczali się na znacznej przestrzeni – oglądanie wszystkich komediantów naraz czy też niektórych scen okazało się niemożliwe. Niektórzy widzowie w pewnym momencie musieli spoglądać na plecy naszych gwiazd. Bardzo mi się podobała Eleonora (Katarzyna Gniewkowska) w podartych dżinsach, ukazujących kuszące fragmenty skory, i bosa – miała śliczne białe stopki z pomalowanymi bordo paznokciami i niebieskimi żyłkami. Zasmuciło mnie wszakże, że do mojego miejsca zbliżała się rzadko, a na drugiej stronie sceny nie mogłam jej właściwie dostrzec. Raz tylko usiadła przede mną na krześle i położyła stopki na drugim krześle, poruszała paluszkami – widok wprost bajeczny.

Za to częściej zbliżał się do mnie Stomil (Jan Frycz), rozchełstany, z obnażonym brzuchem tak wielkim, jakby już 9 miesiąc nosił pod sercem dziecię.

Miałem wykupiony bilet w pierwszym rzędzie, oczekiwałam zatem, że aktorzy będą grali tuż przede mną, dlatego widząc (a raczej nie widząc lub słabo widząc) obecną niedoświetloną inscenizację nie mogłam opanować gniewu i trudno mi było skoncentrować się na akcji.

Czekałam niecierpliwie na przerwę. Kiedy tylko się rozpoczęła, wyrwałam się z sali jak armatni pocisk i jako pierwsza żwawo pobiegłam do baru. Wychyliłam kieliszek podłego wina cabernet za 12 zł, żywiąc gorącą nadzieję, że dzięki temu się opanuję i drugi akt przyniesie mi więcej satysfakcji.

W drugim akcie rzędy stały już normalnie, zgodnie zresztą z treścią sztuki – Artur (Marcin Hycnar) zaprowadził wreszcie w swej rodzinie „porządek”.
Niestety, krzesła okazały się wąskie i twarde. Spostrzegłam się stłoczoną między dwoma panami, z których prawy jednoznacznie naruszał moją przestrzeń życiową. Rozkładał nogi niemal pornograficznie. Wstyd wyznać, ale taka ze mnie mimoza, że jak ktoś mnie dotknie, to niekiedy dotknięty mięsień dosłownie dostaje drgawek. Czasem nachodzi mnie myśl, że wszelkie problemy ludzkości rozwiązałaby z pewnością powszechna kastracja (aczkolwiek także wielu paniom by się to nie podobało, albowiem jak żyć bez…).

Mimo tego okropnego sąsiedztwa drugi akt okazał się zdecydowanie lepszy. Wreszcie udało się scenę oświetlić. Marcin Hycnar egzaltował się dynamicznie metr przede mną – nawet przystojny młodzieniec, gdyby tylko usunął zarost. W drugim akcie wszyscy mieli już konserwatywne stroje, tak, że stopki Eleonory były ukryte w botkach, co głęboko mnie zasmuciło. Ala (Kamila Baar) przywdziała śliczną suknię ślubną, ale wyglądała na śmiertelnie znużoną, jak po długiej podróży pociągiem. Nawet podwiązki nie dodały jej urody. Jan Englert jako wuj Eugeniusz popisał się aktorskim kunsztem na najwyższym poziomie. Edek (Grzegorz Małecki) od początku wydał mi się pozbawionym skrupułów, złowieszczym typem.

Nie będę opowiadać treści, tym bardziej, że, o ile identyfikowałam się z bohaterkami „Bez wyjścia” czy „Kotki na blaszanym dachu”, o tyle „Tango” pozostawiło mnie obojętną. W studenckich czasach lubiłam Mrożka, oglądałam „Emigrantów”, „Ambasadora”, ale jego twórczość powoli się starzeje. Tango powstało ponad 50 lat temu. Od tego czasu dawni szukający wolności zmienili się w zamożnych bankierów czy innych posiadaczy.  Ogólnie sztuka o rozpadzie struktur, upadku wartości, braku oparcia w życiu. Niektórzy interpretują ją jako obraz apokalipsy. Wolność i anarchia okazują się złudzeniami, powrót do konserwatyzmu i Boga nie jest już możliwy. Intelektualista Artur marzy o totalitaryzmie, ale brakuje mu sił. Załamuje się na wieść, że narzeczona zdradziła go z Edkiem. Triumfuje nieokrzesany lokaj Edek, pozbawiony skrupułów barbarzyńca i cham, który zatłucze bezradnego Artura i przejmie władzę. Scena tłuczenia zresztą niezwykle przejmująca, pod ciosami pałki pęka ogromne lustro.

Cóż, upadek wartości i triumf prymitywnego chamstwa to dla mnie nic nowego. Nie jestem częścią tego świata, nie sprzeciwiam się złu, uciekam, chcę tylko spać…

A Teatr Narodowy od marca znów podwyższył ceny biletów – o pięć zł. Warszawka zawsze przyjdzie. Dziś mam kolejne przedstawienie w tym właśnie przybytku wysokiej muzy. Zastanawiam się, czy poszukać ocalenia w dwóch kieliszkach cierpkiego wina cabernet.

*********

Narodziny i zmierzch Boga

„Tango” – reż. Jerzy Jarocki – Teatr Narodowy w Warszawie

„Dziecko, tchórz! Impotent!” – tymi słowami podsumowuje Artura mająca go poślubić Ala. Młody buntownik, zwracający się przeciwko „porozpinanemu” światu bez zasad, tuli się bezradnie do piersi matki. Jakże odmienny wydaje się być ten skrzywdzony chłopiec od Artura z pierwszej części spektaklu, Artura-Demiurga, chcącego w sposób bezkompromisowy przywrócić tradycyjne normy i ład
Starał się konsekwentnie i z uporem wydobywać na wierzch ciemne strony inteligenckiego rozpasania i awangardowej moralności, boską ręką porządkując chaos. Wcielający się w jego rolę Marcin Hycnar wkrada się cichaczem do Teatralnego Panteonu, udowadniając, że jest równorzędnym partnerem dla takich scenicznych wybitności, jak Frycz, Englert czy Szapołowska. Teatr Narodowy staje się świadkiem nie tylko narodzin Boga-Artura, ale i młodego adepta sztuki teatralnej – Boga-Hycnara.

„Tango” rodzi się na oczach widzów, którzy pospiesznie zajmują miejsca na nowo zaaranżowanej przestrzeni dla widowni. Po chwili sceniczne partytury poszczególnych postaci przerodzą się w groteskową grę w karty między Eugeniuszem, Eugenią i Edkiem. Przerwie ją wejście Artura, który zaznaczy swoją obecność głośnym upuszczeniem kilku książek na podłogę. Młody student trzech fakultetów jest chodzącym przykładem wszelkich konwencji. Schludny garnitur, nienagannie pozapinany, krawat, włosy przyczesane z przedziałkiem. Swoim wyglądem i sposobem bycia stara się wpisać w ramy etykiety, norm i tradycji. Nie wzbudza sympatii. Przypomina skrupulatnego urzędnika, nie ma w nim ani krztyny młodzieńczości i spontaniczności. Musi minąć 20 minut spektaklu, by Hycnar rozpiął marynarkę; krawat poluzuje dopiero po zaręczynach z Alą. Nawet w chwilach złości, gdy biega za Eugenią, chcąc przymusić ją do pójścia na katafalk, nie traci zimnej krwi. Co prawda jego ruchom towarzyszy coraz większa ekspresja, jednak niezmiennie są to ruchy kalkulowane, zimny obłęd, zimne spojrzenie, „urzędnicza furia”.

Bunt Artura wynika z bezradności, trudności interpretacji świata. Przeżywając upadek starych norm społecznych, marzy o przywróceniu dawnych form. Nie może zgodzić się na rozluźnienie obyczajów, wszechogarniający bałagan, chaos, obecność Edka, który sypia z jego matką oraz milczące przyzwolenie Stomila, głoszącego frazesy o absolutnej wolności. To właśnie jego teatralny eksperyment staje się dla Artura wskazówką, każącą mu stworzyć świat od nowa. Ideą porządkującą ma być ślub, jednak piękny idealizm młodzieńca bardzo łatwo przeradza się w ideologię. Skupiając się na zasadach, zapomina o ludziach. W drugiej części spektaklu pijany, rozdygotany Artur wykrzykuje spazmatycznie frazesy o swojej pomyłce i obwieszcza, że ślubu nie będzie, bo przestał wierzyć w odtwarzanie rytuałów. Poszukuje teraz nowej formy.

Nieoczekiwanie przychodzi mu z pomocą Eugenia, ogłaszająca zebranym, że umiera. Jej spokój i pokora, „ludzka substancja”, wyraźnie kontrastują z sięgającym zenitu szaleństwem i niezdrowym podnieceniem Artura. Śmierć babki nie budzi w młodzieńcu żadnych ludzkich uczuć, staje się jedynie impulsem do posłużenia się ideą władzy jako czystej przemocy. Hycnar rozpoczyna swoją partyturę dźwiękową; chce oprzeć się ręką o stół, jednak przypadkowo ręka mu się obsuwa. Powstaje z tego rytmizacja, z początku marszowa, potem słychać wyraźnie tango. Aktor spektakularnie zaczyna walić o stół talerzami, po czym wskakuje na niego i wystukuje rytm nogami. Jego obłęd nabiera tempa. Artur chwyta za kołek i zaczyna uderzać w krzesło. Tango powstaje w jego głowie, a dopiero potem, po śmierci Artura, przejmie je Edek i powtórzy w finale.

Artur chciał posłużyć się przemocą, ale to Ala zadaje mu obezwładniający cios. Jej wyznanie o zdradzie przeradza niedawnego dyktatora, który zapomniał o miłości, w żałosnego nieudacznika. Chwilę słabości młodzieńca wykorzystuje niepozorny Edek, brutalnie go zabijając i zajmując puste miejsce po nim. Tak kończą idealiści, gdy ich idealizm zaczyna graniczyć z fanatyzmem. Demiurg kona.

Ewa Uniejewska
Teatrakcje
15 stycznia 2011

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz