Dziś urządziłam rowerową przejażdżkę po październikowym lesie. Miałam gorącą i pilną nadzieję, że w dzięki temu rozproszę i rozgonię jadowite miazmaty mojego chorego umysłu. Ale swoje zamysły spełniłam tylko częściowo. Wycieczka okazała się udana, lecz nie potrafiłam opanować niepokoju uczuć i zamętu myśli. Nie mogłam dostrzec otaczającego mnie świata – widziałam tylko jego strzępy i fragmenty – świadomość rozpalała się tylko na chwilę, aby zaraz zgasnąć jak wypalona świeca.
Słońce prześladowało mnie także dziś, na szczęście niekiedy na płonącym błękicie pojawiał się misterny wachlarz obłoków. Nawet tak krucha zasłona dawała ulgę – potrafię wyczuć najmniejszą zmianę intensywności światła. Na twarz nałożyłam obfitą warstwę kremu. Okulary fotochromatyczne jak zawsze były strażnikami moich oczu, strażnikami o wypróbowanej dzielności.
Przemknęłam przez zalane złotym blaskiem pola i las otulił mnie cieniem. Ale wśród baldachimu drzew przedzierały się cętki światła. Czekały na mnie niebezpieczne w swej jasności białoświetlne polany.
Zdało mi się, że znalazłam się w lesie nagle zatopionym przez ocean, że wędruję po dnie zaklętego morza. W lesie króluje jeszcze zieleń, lecz październik ozłocił już wiele drzew. Na innych igrały rdzawe cienie. Liście opadały płynnie, powoli, jak przez spokojną toń morskiej wody. Minęłam śliczne dziewczyny w toczkach, żwawe amazonki na pięknych koniach, dumne ze swojej młodości. Gałęzie drzew splatały się nad leśną drogą na podobieństwo sklepienia gotyckiej katedry.
Nie mam wiele sił, a rower jest stary. Szybko stałam się cała mokra, prawie tak, jak wtedy, podczas defloracji (dokończę jeszcze tę opowieść). Słona wilgoć rozlała się na moich plecach i udach, nasyciła bieliznę, a nawet skarpety.
Nie miałam kolizji ani upadku. Dojechałam bezpiecznie. Toksyczne mgły smutku żółtego jak siarka objęły mnie znowu jak swoją.
Dziś też nie będę ćwiczyła się w umieraniu. Wzięłam pracę do domu, nie mogę jutro cieszyć się snem do południa. Pragnę, aby ta noc już wkrótce podarowała mi oniryczne obrazy i makowe wizje. Wydaje mi się, że na pożegnanie dnia odpowiedni okaże się wiersz:
Przepaska na oczy
W tej ciemności odpoczywam,
niegotowa na światło, które wschodzi
dzień po dniu
i wzywa do współudziału.
Czarny jedwabiu, chroń mnie.
Potrzeba mi więcej nocy, nim otworzę
oczy i serce
na olśnienie. Muszę jeszcze
rosnąć w ciemności jak korzeń,
niegotowy, niegotowy na pewno.
Denise Levertov
Tłum. Czesław Miłosz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz