Rano podniosłam żaluzje i pokój zalał strumień światła. Cofnęłam się, porażona bezlitosnym ostrzem blasku. Ugięły się pode mną kolana. Słońce wzeszło, rozświetliło niebo jasnobłękitne, niemal pełne żaru, jak wypalone wybuchem bomby atomowej. Ani śladu niosących ulgę chmur. Pod jaskrawym niebem wirują przezroczyste zmory melancholii, szukające bezbronnej ofiary.
Skręciłam się, skuliłam, jak zaskoczona przez świt wampirella. Zdało się, że skóra mi płonie, bulgoczą na niej pęcherze, wzniecone przez bolesne pocałunki słonecznych promieni.
Uciekłam do łóżka i przyjęłam pod kołdrą ratunkową pozycję embrionalną. Zbierałam siły, aby podejść do okna i utworzyć za pomocą opuszczonych ponownie żaluzji zbawczą sztuczną noc.
Mogę znieść słoneczny dzień latem, jako twardą i nieuchronną konieczność, surowy wyrok natury. Ale w październiku jestem już znużona światłem. Dni skracają się o wiele za wolno. Czekam na szturm obłoków jak skazaniec na ułaskawienie. Gdzie te masy grafitowych chmur znad Atlantyku, ogromnych, bezkresnych, wspaniałych, współczujących, które w końcu przyjdą i zasnują niebo aż po horyzont? Kiedy radiowy spiker zapowiada piękną słoneczną pogodę, zbiera mi się na wymioty.
Zostanę w domu. Nie wyjdę dziś. Jestem chora. Chroniczna solarofobia musi wystarczyć jako usprawiedliwienie.
Ale heroiczna Kornelia powstaje z popiołów klęski. Opuszcza żaluzje, w łazience doprowadza do stanu używalności. Krople kapiące z kranu to jej cichy płacz.
Galernica kapitalizmu jest gotowa i zaraz zostanie przykuta do wiosła. Korporacja wchłania ją jak otchłań. Niekończący się stuk klawiatur. W rytmie potępieńczych jęków kopiarki palce firmowych niewolnic pracują niestrudzenie, zwiększając produkt krajowy brutto i profit korporacyjnego upiora.
Niewolnice z czarną jak smoła zaciekłością czekają na weekend.
Pięć dni korporacyjnego mozołu wyssały ze mnie witalną energię. Została powłoka poczwarki, w której tkwi martwy motyl. Słońce dopełniło dzieła zniszczenia. Miałam dziś znów ćwiczyć się w umieraniu, ale nie uczynię tego, bowiem tak naprawdę już nie żyję. Po prostu pójdę spać. I jeszcze fragment wiersza. Nie będę siliła się na własną poezję. Inni byli w tym lepsi.
**
Josif Brodski
MARTWA NATURA
Krew płynie we mnie chłodna.
Sroższy ją ścina mróz
niż rzekę, zmarzłą do dna.
Nie lubię ludzi i już.
..
Ostatnio w swym pokoju
przesypiam całe dnie,
Najwidoczniej śmierć moja
wypróbowuje mnie:
choć oddycham, przykłada
do ust lusterko zbite -
sprawdza, jak sobie radę
daję z własnym niebytem.
Trwam nieruchomo. Biodra
zimne jak lód. Pod skórą
wije się żyła modra:
aluzja do marmuru.
Tłumaczył Stanisław Barańczak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz