czwartek, 17 października 2013

Kornelia kroczy we mgle

      Wieczorem czytałam dzienniki Sylvii Plath. Nie jest to lektura, która może ukołysać do makowego snu. Już w wieku 18 lat genialna i mrówczo pracowita poetka miała równie niezwykłe prawdziwe przemyślenia: „I wiesz, że ze wszystkich namacalnych rzeczy, które naprawdę posiadasz, żadnej nie będziesz mogła zatrzymać, bo one też ulegną rozkładowi i prześlizną się przez sztywniejące, zrogowaciałe palce. A więc zgnijesz w grobie i jak mówisz, niech to cholera. Kogo to obchodzi”.



Piołunowosmutne jest, że Sylvia uległa procesowi gnicia o wiele szybciej, niż można było oczekiwać. Mogłaby przecież wciąż jeszcze wędrować pod słońcem żywych. A jakie boskie powstałyby wiersze!



A może nie potrafiłaby już tworzyć rzeczy wielkich, wypalona po megaerupcji talentu w młodości?



W każdym razie proteinowo-wapniowy skafander Kornelii też stanie się łupem rozkładu. Mogłabym poprosić (ale kogo?) o skremowanie materialnej powłoki, lecz ostatecznie jakie ma znaczenie sposób utylizacji więzienia duszy? Alabastrowych stopek i krągłych, jak utoczonych z marmuru kolan będzie mi wszakże trochę szkoda.



Naturalnie także dziś głaskała mnie czarnymi mackami poranna trwoga, aczkolwiek nieco łagodniej, jak kat, który zaprzyjaźnił się z długo oczekującym na stracenie skazańcem i chce okazać nieco współczucia, zanim spuści ostrze gilotyny. Może też pomogła mi nieco litościwa mgła.



Poranek nastał mlecznomglisty – szarobiała, skondensowana mgła działa na mnie jak najlepszy anestetyk. Gdy wyszłam na spotkanie kolejnego groteskowego dnia mojej egzystencji, ciemności jeszcze kryły ziemię. Odchodząca noc otuliła się gęstym mgielnym płaszczem. Brodziłam w białych pasmach, inne zasnuły mi głowę, chroniąc przed obcym światem materii i przenikliwymi spojrzeniami bliźnich.



Blask latarni mozolnie przedzierał się przez mgielne opary.

Ogniska latarni orbitowały w powietrzu jak helowe balony.

Wydawało mi się, że kroczę ulicą zaklętego – czy może też przeklętego – miasta. Znowu podjęłam próbę rozproszenia się w białym obłoku. Rzuciłam się w mgielną ścianę jak samobójczyni w morze. Ale nie udało mi się zatracić, nie wstrzymałam oddechu, czułam w skroniach uderzenia swego serca, przypominające rytm zegara odmierzającego krótki czas istnienia.



Autobusy materializowały się niespodziewanie w białej toni jak osobliwe, przyjazne wieloryby. I weszłam w brzuch wieloryba, mgielnomorski potwór pochłonął mnie jak krnąbrną Jonaszkę, która nie posłuchała Boga i nie chciała wzywać do nawrócenia ludzi z występnej Niniwy. Sama też jest zbyt martwa, aby uklęknąć i żałować.

 Mgła skokiem tygrysa wdarła się do autobusu-wieloryba i jechała przez budzące się miasto wraz ze mną.

  Tak, wolno mi wierzyć, że to demony mgły okazały się dla mnie lekarzami. Byłam pełna radości, ponieważ chmury i obłoki zwyciężały w zmaganiach ze słońcem przez wszystkie godziny dnia. Jestem znużona pracą i wcześnie pójdę spać. Czy ten oto wiersz nie okaże się znakomitym zakończeniem czwartkowego rozbłysku życia?



Monika Taubitz

 We mgle



Zatopiona we mgle,

próbuję

nadać kształt

nicości

tych otępiałych

jasnoszarych ścian.

W otwartych czarach

moich dłoni

tryskają drobniutkie kuleczki.

W niezwykłe światło

jasnoszarego dnia

wznoszę niezliczone światy.

Zasłonięty obraz ziemi

odsłania się

w tajemniczym

odbiciu,



tłum. Urszula Karwosiecka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz