Wieczorem czytałam dzienniki Sylvii Plath. Nie jest to lektura, która może ukołysać do makowego snu. Już w wieku 18 lat genialna i mrówczo pracowita poetka miała równie niezwykłe prawdziwe przemyślenia: „I wiesz, że ze wszystkich namacalnych rzeczy, które naprawdę posiadasz, żadnej nie będziesz mogła zatrzymać, bo one też ulegną rozkładowi i prześlizną się przez sztywniejące, zrogowaciałe palce. A więc zgnijesz w grobie i jak mówisz, niech to cholera. Kogo to obchodzi”.
Piołunowosmutne jest, że Sylvia uległa procesowi gnicia o wiele szybciej, niż można było oczekiwać. Mogłaby przecież wciąż jeszcze wędrować pod słońcem żywych. A jakie boskie powstałyby wiersze!
A może nie potrafiłaby już tworzyć rzeczy wielkich, wypalona po megaerupcji talentu w młodości?
W każdym razie proteinowo-wapniowy skafander Kornelii też stanie się łupem rozkładu. Mogłabym poprosić (ale kogo?) o skremowanie materialnej powłoki, lecz ostatecznie jakie ma znaczenie sposób utylizacji więzienia duszy? Alabastrowych stopek i krągłych, jak utoczonych z marmuru kolan będzie mi wszakże trochę szkoda.
Naturalnie także dziś głaskała mnie czarnymi mackami poranna trwoga, aczkolwiek nieco łagodniej, jak kat, który zaprzyjaźnił się z długo oczekującym na stracenie skazańcem i chce okazać nieco współczucia, zanim spuści ostrze gilotyny. Może też pomogła mi nieco litościwa mgła.
Poranek nastał mlecznomglisty – szarobiała, skondensowana mgła działa na mnie jak najlepszy anestetyk. Gdy wyszłam na spotkanie kolejnego groteskowego dnia mojej egzystencji, ciemności jeszcze kryły ziemię. Odchodząca noc otuliła się gęstym mgielnym płaszczem. Brodziłam w białych pasmach, inne zasnuły mi głowę, chroniąc przed obcym światem materii i przenikliwymi spojrzeniami bliźnich.
Blask latarni mozolnie przedzierał się przez mgielne opary.
Ogniska latarni orbitowały w powietrzu jak helowe balony.
Wydawało mi się, że kroczę ulicą zaklętego – czy może też przeklętego – miasta. Znowu podjęłam próbę rozproszenia się w białym obłoku. Rzuciłam się w mgielną ścianę jak samobójczyni w morze. Ale nie udało mi się zatracić, nie wstrzymałam oddechu, czułam w skroniach uderzenia swego serca, przypominające rytm zegara odmierzającego krótki czas istnienia.
Autobusy materializowały się niespodziewanie w białej toni jak osobliwe, przyjazne wieloryby. I weszłam w brzuch wieloryba, mgielnomorski potwór pochłonął mnie jak krnąbrną Jonaszkę, która nie posłuchała Boga i nie chciała wzywać do nawrócenia ludzi z występnej Niniwy. Sama też jest zbyt martwa, aby uklęknąć i żałować.
Mgła skokiem tygrysa wdarła się do autobusu-wieloryba i jechała przez budzące się miasto wraz ze mną.
Tak, wolno mi wierzyć, że to demony mgły okazały się dla mnie lekarzami. Byłam pełna radości, ponieważ chmury i obłoki zwyciężały w zmaganiach ze słońcem przez wszystkie godziny dnia. Jestem znużona pracą i wcześnie pójdę spać. Czy ten oto wiersz nie okaże się znakomitym zakończeniem czwartkowego rozbłysku życia?
Monika Taubitz
We mgle
Zatopiona we mgle,
próbuję
nadać kształt
nicości
tych otępiałych
jasnoszarych ścian.
W otwartych czarach
moich dłoni
tryskają drobniutkie kuleczki.
W niezwykłe światło
jasnoszarego dnia
wznoszę niezliczone światy.
Zasłonięty obraz ziemi
odsłania się
w tajemniczym
odbiciu,
tłum. Urszula Karwosiecka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz