środa, 30 października 2013

Sylvia Plath i trupionocne koszmary

Wczoraj wieczorem znów czytałam dzienniki Sylvii Plath. Ach, co stałoby się z tą najjaśniejszą gwiazdą poezji, gdyby nie spotkała tego niemoralnego grafomana Teda Hughesa, który wpędzał kobiety w mrok cmentarnego dołu i zestarzał się w rozpuście??




Ale Sylvia, jak sama pisała, chciała mieć geniusza, świetlistego barda, a nie księgowego nudziarza. Może niekiedy nudziarz lepszy jest od narcystycznego gwiazdora intelektu?




Owiana mroczną legendą samobójczyni nie rozczarowała mnie nigdy. Następujący fragment, wybornie pasujący do Zaduszek, wzbudził w mojej nieuleczalnie chorej psyche iluminację tanatofilnego zachwytu:




„W nocy koszmar…Chodziłam po cmentarzu, wyciągałam liną nagrobki: trupy na wózkach, gnijące, ich twarze zniekształcone i pokryte plamami. Mimo to trupy były ubrane w płaszcze, kapelusze itd. Wepchnięto nas pomiędzy te wózki i nagle groza: trupy zaczęły się ruszać. Jeden z nich, cały przegniły, uśmiechał się szeroko na wózku popychanym przez innego, równie obrzydliwego. Potem bryła ludzkiego mięsa, pozostałości karła, z powbijanymi czarnymi goździkami albo gwoździami, miał jedynie rękę, którą wystawiał po jałmużnę. Obudziłam się, krzycząc: koszmar martwych i zniekształconych żywych ludzi, jak my, jak ja, w zgniliźnie toczonego robactwem ciała”.




**




Ja też mam swoje trupy, powstające w hiacyntowym mroku nocy. Ale potrafiłam je wepchnąć z powrotem do butwiejących trumien – uczyniła to właściwie moja psychika za pomocą mechanizmu wyparcia potężnego jak zimowa burza. Proces miał siłę nuklearnej eksplozji i wyczyścił tablicę osobowości niemalże do czysta. Muszę więc niekiedy z syzyfowym wysiłkiem przypominać sobie, kim jestem, jak mam na imię, ile zim już przeżyłam w dolinie wieczystej rozpaczy. Nie mogę uwierzyć, że tak długo kołaczę się na tym wielołzawym świecie, ponieważ nie pamiętam już nic.


Czasem zdarza mi się zmylić drogę w miejscu, które dobrze znam.


Zastanawiam się, jaki mamy dzień tygodnia, a pory roku rozpoznaję po liśiach.




Ale koszmary zostały stłumione, a zmory przegnane. Rzadko przebijają się przez tytanowy mur chroniący jak niezłomny puklerz moją pokaleczoną duszę. Zniknęły nocne majaki pełne kostnic, uciętych głów, zaciśniętych z całej siły oczu i topolowych trumien.




Te inwazje strzyg i demonów, które jeszcze są moim udziałem, potrafię wytrzymać. Zazwyczaj natychmiast po przetarciu oczu wymazuję je z pamięci, zapominam jeszcze przed toaletową depresyjną celebracją. Dzisiejszy sen wszakże potrafię odtworzyć:




Moje miasto zdobyli bojownicy wrogiej armii. Stanęli kręgiem wokół przystanku naprzeciwko budynku mojego dawnego liceum. Byłam żołnierzem, wyruszyłam z dwoma innymi żołnierzami, aby stawić czoła obcym. Miałam głowę ciężką od stalowego hełmu i zielony mundur opleciony dziwną wojskową uprzężą. Zbliżyliśmy się do przystanku i zawiązała się walka. Wrogów było więcej. Otoczyli nas na ulicy. Mówili po rosyjsku. Miotali podłużne granaty ręczne, które nieskończenie długo toczyły się po asfalcie. Próbowałam uniknąć granatów, lecz powietrze wokół mnie zmieniło się w lód. Uniosłam broń, ale strzały padały za wolno.




I następny przebłysk – moi towarzysze zniknęli. Jestem ciężko ranna. Wrogowie złożyli mnie na wózku, który ciągną przez miasto, mieszkańcom na postrach. Za wózkiem pozostaje obfity ślad mojej krwi…


**




Nie, to wcale nie było takie straszne. Raczej dziwne. Cieszę się, ponieważ mój karabin przynajmniej wystrzelił. Doznawałam znacznie bardziej trupich snów.




Odwagi, hipotetyczni czytelnicy! Jeszcze tylko kilka notatek i Kornelia zaprzestanie internetowych emanacji swoich cmentarno-depresyjnych miazmatów!




Wydaje mi się, że koralowym ukoronowaniem wpisu o nocnych koszmarach powinien stać się ten wiersz:




**




Elizabeth Bishop




Sny przez nich zapomniane




Spadały martwe ptaki; skąd? — nikt nie był pewien,


nikt ich nie widział w locie. Czarne, z zamkniętymi


oczami; nikt ich nie znał, ale każdy trzymał


w dłoni, wpatrzony w nowy lej otwarty w niebie.




Spadały także czarne krople. Ich nawisły


nocą z okapów ciemny ciężar, kształt wezbrany


na suficie w sypialniach ponad ich głowami,


ciekł im teraz przez palce tak jak rosa z liści.




Gdzie widzieli jagody tak na wskroś, do głębi


czarne, tak lśniące rankiem? gdzie mroczna przynęta


tkwiła, pod jakim listkiem? Czy z myślą „Pamiętaj —


trucizna!” poniechali ich, czy skosztowali?


Jakim kwiatom w rozmiary nasion zbiec się dano?


Lecz ich sny tracą wszelki sens przed ósmą rano.




1933


przeł. Stanisław Barańczak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz