poniedziałek, 28 października 2013

Post czyli próbna endura

Przez pewien czas oddawałam się lekturze Dzienników Sylvii Plath. Niektóre fragmenty wzniecały we mnie perwersyjną radość i bolesnomasochistyczną aprobatę.




„Kiedy twarz Boga znika, a słońce świeci blado spoza nędznych woali zimnej mgły, wymiotuje na szare bezbarwne bezbarwności przedpiekla i szuka tych czerwonych płomieni i dymiących węży, co pożerają kończyny potępionych”.






Też czułam codziennoporanną potrzebę wymiotów, którą intensyfikuje rozpalone październikowe słońce. Kiedy nadpłyną na ratunek Kornelii masy chmur z atlantyckich niżów? W chlorobłękitnym świetle najbliższej z gwiazd jestem cierpiąca i bezbronna jak królik na wiwisekcyjnym stole.






Pomyślnie przespałam wiele weekendowych godzin, a nawet byłam aktywna, ponieważ „cudna złota jesień” (horror!!) zmusiła mnie do przejażdżki na rowerze. Stary bicykl podskakiwał ze zgrzytem na sosnowych korzeniach i urwistych ścieżkach. Przy wstrząsach w każde włókno moich mięśni wbijały się rozpalone kolce. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że już za chwilę rozerwą się zawieszenia macicy i ten surrealistyczny atrybut kobiecości po prostu ze mnie wypłynie, rozniosą go łasice i kuny.




Wróciłam mokra od wysiłku i wysokoprężnej transpiracji. Musiałam zrzucić z siebie dosłownie wszystko i się umyć. Stos ubrań spragnionych pralkowego katharsis piętrzył się w sposób wręcz przerażający. Spojrzałam na siebie w lustrze, nagą, zlaną potem, poobijaną, potarganą i żałosną. Nie mogłam wszakże oprzeć się pokusie narcystycznego kontemplowania stopek, kolan i wąskich bioder. Wyglądam z nimi bosko androgynicznie. Twarz wszakże mam kobiecą.




Zastanawiałam się, czy nie ćwiczyć się w umieraniu, pora dnia była wszakże wczesna. Doszłam więc do wniosku, że urządzę sobie próbną endurę. Decyzja przyszła mi tym łatwiej, iż w lodówce mam tylko przeterminowany jogurt i kostkę żółtego sera, pokrytą zielonkowożółtym mchem znakomicie prosperującego grzyba pleśniaka.




Endura to śmiertelny post, któremu niekiedy poddawali się manichejscy katarzy w Langwedocji – zazwyczaj wtedy, gdy w ciężkiej chorobie przyjęli consolamentum, czyli pocieszenie, katarski sakrament zapewniający aniołom zamkniętym w ciałach powrót do nieba. Endura miała sprawić, że chorzy i cierpiący nie wrócą już do świata nieczystej materii i nie utracą sakramentu. Niekiedy podejmujący się enduryprzyjmowali tylko osłodzoną wodę, co bardziej zdeterminowani unicestwiali się postem absolutnym. Nie wszyscy wytrwali do końca, ale niektórym się udało.




Wiedziałam, że nie wytrzymam bez wody, zatem przyjęłam łagodniejszy wariant. Otuchy dodawał mi fakt, że nie tylko oszczędzę na jedzeniu, ale próbna endura zmniejszy liczbę kłopotliwych wizyt w toalecie. Aczkolwiek jeśli opiję się wody,


nastąpi fenomen wręcz odwrotny. Przezornie wypiłam zatem tylko szklankę, i to bez cukru, którego zresztą nie mam w domu.






Ubrałam piżamę, założyłam skarpety, włączyłam nastrojową płytę z Requiem Jeana Gillesa, mocno przytłumiłam światła i wsunęłam się pod kołdrę. To nie miał być tanatyczny trening świadomości, lecz endura. Nie przyjęłam zatem pozycji embrionalnej, lecz spoczywałam na wznak. Nie tłumiłam strumienia świadomości, lecz starałam wprowadzić się w stan lunatycznego pół-snu, aby czas szybciej płynął. Wyobrażałam sobie, że jestem młodą Esklarmondą Clergue z Montaillou, która, złożona ciężką chorobą, odeszła po endurze trwającej niespełna dwa dni. Wprowadzałam się w nastrój, wyświetlając w umyśle japońskie wiersze o śmierci.








Masumi Kato (1726-1796)




Droga do raju


wyścielona jest jasnymi


płatkami śliwy




Namagusai Tazukuri (1786-1858)




Jesienna wierzba


wspomina


swoją wspaniałość




Nandai (1786-1817)




Tylko śmierć zna spokój


Życie jest


jak rozpuszczający się śnieg




**


Udało mi się wyrwać poza rzekę czasu i płynnym lotem przekroczyć rubież nocnego snu. Nie czułam głodu ani pragnienia. Tylko mięśnie poszkodowane podczas rowerowej wyprawy sygnalizowały jednoznaczne niezadowolenie.




Niestety, raz tylko musiałam wstać, aczkolwiek w pewnej chwili poczułam niezłomną gotowość, aby zostać w łóżku, doprowadzając do wilgotnego kataklizmu. Następnym razem może zdecyduję się na skorzystanie z pampersa.




Z tafli turkusowego jeziora snu wyrywałam się na powierzchnię tylko niekiedy, rzadko, jak nurek. W jednym z takich momentów zmotywowałam się dodatkowo przy pomocy następującego utworu:




Henri Michaux




Zabierzcie mnie




Zabierzcie mnie w karaweli,


W starej i spokojnej karaweli,


Na tramie albo może w pianie


I zgubcie mnie w oddali, w oddali.




W kolasie z dawnych czasów.


W zwodniczym aksamicie śniegu.


W ziajaniu zgrai psów.


W anemicznym stadzie zeschłych liści.




Zabierzcie mnie, nie łamiąc, wśród pocałunków,


W piersiach, które się wznoszą i oddychają.


Na kobiercach dłoni z ich uśmiechem,


W korytarzach długich kości, w załomach stawów.




Zabierzcie mnie albo raczej pogrzebcie mnie.




tłum. Julian Rogoziński


**




Spałam niemal spokojnie, ukąszenia koszmarów nie były bardziej dotkliwe, niż zwykle. Rano wstałam jak martwa, bladosina mara. Nie czułam głodu po 18-godzinnym poście. Nie śniadałam, wypiłam tylko herbatę z jaśminu. Endurę utrzymałam wszakże krótko, do wczesnych godzin dzisiejszego popołudnia. Głód bowiem w końcu wyjrzał z ciemności i zaburzał mi koncentrację. A korporacyjna niewolnica powinna przecież pracować wytrwale i wydajnie, czyż nie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz