sobota, 12 października 2013

Martwe liście

W sinym jeziorze snu pławiłam się tylko kilkanaście godzin. Nie obyło się bez koszmarnych zwidów, lecz nie wprawiły mnie w lęk. Nie dręczyły przecież mocniej, niż zwykle.

Potem spacerowałam, nieco wypoczęta, po ogrodzie botanicznym, zasnutym chmurami i mgłą. Szaroniebieska poświata otuliła litościwie korony drzew. Wprowadziłam się w stan bliski spokojnemu morzu. Comiesięczna czerwona harpia dawała jeszcze znać o sobie, ale traciła swą moc.

Ogród rozległy, tajemniczy, pełen zagadek, przedziwnych krętych i ślepych alejek, labiryntów stawów i mostów zmienił się w senną wizję. Krążyłam niestrudzenie wśród martwych i konających liści bliska somnabulizmowi. Byłam gotowa upaść na kolana i dziękować (aczkolwiek nie wiem, komu), za to, że jesienne enigmy nie wypalił blask słońca. Nie musiałam nawet kremować twarzy.

W zdumienie wprawiła mnie różnorodność i wielość barw i kolorów. Na gałęziach magnolii, pełnych wiosną białych i czerwonych kwiatów, teraz czekały na tchnienie wiatru wielkie, zwarzone uściskiem mrozu zgniłożółte liście. Berberysy stały w jaskrawej czerwieni, klon palmowy płonął oślepiającą purpurą. Najbardziej niesamowitymi zdawały się klony – niektóre ich liście wciąż zachwycały zielenią, w innych zielone nitki mieszały się z barwą żółtą, jeszcze inne jesień pomalowała czerwonym pędzlem.

Nagie gałęzie miłorzębów wznosiły się ku obłokom jak ostatni krzyk tonącego.

Lekkie podmuchy wiatru strącały wciąż nowe liście, które opadały powoli, z martwym dostojeństwem śmierci.

Pomyślałam, że pragnę stać liściem, który opada z melancholijną gracją, aby znaleźć swój rozkład i grób na tafli martwej wody. Wchodziłam w najbardziej ciasne, niedostępne, odludne alejki, próbując zniknąć bez śladu w gąszczu gałęzi, w cieniach koron drzew, w szarej mgle.



Potem w mieszkaniu – wyczerpana, lecz niemal spokojna. Pozornie niezbędne prace domowe zostały zlekceważone. Nie mogłam dziś ćwiczyć się w umieraniu, nie wtedy, gdy jestem nahermetyzowana. Tampaksy i podpaski zaburzają mi koncentrację. Ale jutro z pewnością tanatyczna medytacja stanie się możliwa.



Uświadomiłam sobie, że w tym roku też nadejdą święta – czas świetlistej choinkowej radości, w której najłatwiej wpaść w bezdenną przepaść rozpaczy. Zdarzyło mi się to tylko dwa razy, nie chcę wszakże doświadczyć popiołowego smaku po raz trzeci.

Nie potrafię wygasić wspomnienia, jak wylało się ze mnie sylwestrowe wino, którego nie potrafiłam przełknąć.



Rozważałam zatem w sercu, czy jednak nie osłonić się niezłomnym puklerzem farmakologii. Nie biorę od wielu miesięcy. Jestem wszakże nie tylko Królową Śniegu ale także Księżniczką Alchemii. W mojej apteczce czekają tabletki szczęścia – bioxetin, effectin, zoloft i wiele innych. Jest tego tyle, że mogłabym uśpić pancernego nosorożca. Wszystkie przeterminowane, ale nie zdołają mi zaszkodzić.



Ach, mam jeszcze czas! 1 grudnia do ostrożny termin, żeby tabletki rozkoszy zdążyły zadziałać, stłumić emocje, uśpić, zasnuć kokonem obojętności. Może zresztą nie ucieknę się do tej metody ratunku. Czyż nie jestem nieugiętą Kornelią, która miażdży delikatnymi stopami głowy depresyjnych węży?!



Decyzja zapadnie później. Obecnie mam wrażenie, że stosownym zakończeniem tego dnia okaże się ten oto wiersz Rose Ausländer



Noc VI



Sekundy kapią

w nocną pustkę



Bezsennie śnisz

legendę

o księżycu i gwiazdach



Czas

przecieka twoja myśl:

gdzie są ci

których już nie ma



Gdzie jestem

pytasz czarne lustro

lecz ono cię nie widzi



Widzisz jego noc

słyszysz tylko

swój wystraszony oddech



tłum. Ryszard Wojnakowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz