Jestem rada, że wczorajsze ćwiczenia w umieraniu udały się znakomicie. Oczywiście nie przedarłam się, półświadoma i halucynacyjna, przez rubież dwóch światów. ponieważ piszę te słowa. Jak jednak będzie następnym razem, kto może z całą pewnością powiedzieć? Czy można zdmuchnąć kaganiec życia tylko sugestią i lekkim pragnieniem? Jeśli komuś to się przede mną udało, nie wróci, aby opowiedzieć swą historię.
Tak, znów znów urządziłam swój mały masochistyczny teatr śmierci. Ja, Kornelia, neurasteniczna zakładniczka nicości, rzucona w świat na skutek ślepej tyranii narodzin, miotająca się w bolesnej pułapce istnienia. Czyż Emil Cioran nie napisał: „Narodziny i łańcuch to synonimy. Ujrzeć światło dnia to ujrzeć kajdanki…”
Czułam się dobrze. Naturalnie w granicach swojej możliwości. Zgniłopurpurowa menstruacyjna strzyga odleciała. Doświadczyłam tyle snu, że mogę niestrudzenie wiosłować na korporacyjnej galerze przez całe pięć dni. Zjadłam w restauracji japońskiej zupę miso, wypiłam zieloną herbatę z ryżem. Ale w ciepłą jesienną niedzielę ulice miasta zalał hałaśliwy tłum. Ogarnął mnie lęk i wróciłam do domu.
Wiele czasu poświęciłam pielęgnacji ciała. Wzięłam długą kąpiel. Moczyłam się w wodzie z solą z Morza Martwego. Położyłam stopki na brzegu wanny i patrzyłam na nie z zachwytem. Nie chcę być zamknięta w proteinowym skafandrze, ale stopki, kostki, kolana, palce u rąk mam piękne. Pomyślałam przez chwilę, że chociaż nie potrafię nikogo pokochać, to przynajmniej kocham samą siebie. Ale to przecież nieprawda.
Założyłam piżamkę i skarpetki, żeby stopki nie odbierały bodźców, co mogłoby zakłócić moje skupienie. Zresztą lubię mieć ciepłe stopki. Ze względów oszczędnościowych nie odkręcam kaloryferów. Umiejętnie poddałam anihilacji nieco przykrą myśl, że nie zrobiłam prania.
Czułam się świeża i czysta, niestety, nie jestem już nieskalana.
Po kąpieli ta sama tanatyczna celebracja. Przewietrzywszy pokój, zamknęłam okno, opuściłam żaluzję. Włączyłam muzykę – tym razem nie relaksacyjną, ale Requiem Brahmsa. Sprawa zatem zapowiadała się poważnie. Zapaliłam świeczkę o aromacie konwalii. Podczas tych czynności wprawiałam się w stosowny nastrój. Wyrecytowałam wiersze Safony, owianej legendą poetki z wyspy Lesbos:
***
… na boginię, mnie tutaj
na ziemi nic już nie cieszy
lecz ogarnia mnie jakaś tęsknota,
By umrzeć i ujrzeć porosłe lotosem,
Mokre od rosy brzegi Acherontu.
**
Po krótkim wahaniu napełniłam kieliszek mocnym czerwonym winem z Portugalii. Nie próbowałam jeszcze umierania po winie, odczuwałam pewną ciekawość, czy ten krzepki napój przyniesie zmianę.
Wypiłam spory łyk, ściszyłam nieco muzykę i zanurkowałam pod kołdrę. Pozycja embriona, poduszka na głowę, dłonie między kolana.
Po tak starannych przygotowaniach uspokoiłam wichurę myśli – cicho jak nocna ćma wleciałam w cieniste królestwo kontemplacji.
Jak już wyjaśniłam, moje ćwiczenia w umieraniu to raczej nie meditatio mortis, rozważanie spraw śmierci, od czasu Sokratesa zalecane przez filozofów. Moim najważniejszym celem jest przygotowanie się do tego granicznego momentu, aby, gdy już nadejdzie, a z całą pewnością nadejdzie, przebiegał łagodnie, bez cierpienia i lęku, jak zapadanie w kojący sen. Zwłaszcza bez lęku – jestem manichejką, ale wychowana zostałam jako chrześcijanka i nie mogę się uwolnić od tego brzemienia trwogi, jaką budzi nauka Kościoła o wieczystej karze. A przecież nikt z całą pewnością powiedzieć, czy i w jakiej krainie obudzimy się ze snu śmierci.
Być może pragnę też podświadomie unicestwić się samą siłą woli. Tego wszakże nie jestem pewna.
Spokojnie, rozważnie, zawężałam strumień świadomości, powtarzając sobie w umyśle wspomagające wiersze:
Śmierć
Na brzegu rzeki wyszedł ku mnie starzec,
w rękach przerwana nić.
Księżyc prześwietlał jego wnętrze,
serce cienia filowało jak knot lampy,
starzec położył dłoń na mojej głowie:
Łódź jest gotowa,
wioseł ni wiatru nie potrzeba.
Eeva-Liisa Manner
tłum. z fińskiego Bohdan Drozdowski
A potem jeszcze ten:
TWOJE UMIERANIE
oczy wywrócone
jakbyś już była martwa
tykanie zegara
sekundy i minuty
długie czekanie
i strach
niedzielne popołudnie
zimne i deszczowe
ludzie na zewnątrz
jak resztka życia
a tu w środku
umieranie śmierć
Peter Paul Wiplinger
tłum. Ewa Iwasyk
Nagle znalazłam się pod opiekuńczymi skrzydłami nocy. Wydawało mi się, że przestaję oddychać. W sobotę w ogrodzie botanicznym położyłam się na ławce pod wielkim dębem. Nieustannie z góry spadały liście, powoli, jakby przez wodną toń, grzebiąc mnie pod złocistym całunem. I teraz odtworzyłam w intelekcie tę samą scenę, dokładną jak film w panoramicznym kinie. Promień światła zamigotał, zbladł. Przywołałam jeszcze ten wiersz:
***
Już czas zmieniać korale
Już czas zmieniać słownik,
Już czas gasić latarnie
Nad drzwiami…
Marina Cwietajewa
****
I wtedy srebrzysta nić świadomości została przerwana.
**
Świt przyniósł przebudzenie, byłam jednak kontenta z wyników. Zdawało mi się, że dotarłam bliżej do granic niebytu, niż kiedykolwiek przedtem. Ale może to następstwa łyku portugalskiego wina?
Znowu poranny rytuał łazienkowy, któremu poddałam się z wzorową pokorą. Kusi mnie sporządzenie długiego wpisu, jaką bezbrzeżną abominacją napełnia mnie poranne siadanie w toalecie, ale się powstrzymam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz