piątek, 11 października 2013

Niewolnica korporacji

   Nie miałam wątpliwości, że dziś w pracy umrę. Wewnątrz mojego ciała płonął, buzował, trzaskał i miotał iskry bólu menstruacyjny stos. Czułam, jak krew spływa mi pod miłosierną zasłoną czarnych rajstop aż po koniuszki stóp. To była tylko drwina rozgorączkowanej imaginacji, na wszelki wypadek zamknęłam się wszakże w toalecie, aby sprawdzić stopień hermetyzacji i wymienić tampaksa.



W lustrze spojrzałam na swą kredowobiałą twarz, przypominającą oblicze w miarę jeszcze świeżego żeńskiego trupa.



Kończyliśmy bilans. W piątek znużenie dusi już bezlitośnie, paraliżuje, otumania, zabija. Byłam jak śmiertelnie utrudzony wspinacz na skalnym klifie, który już wie, że nie wedrze się szczyt. Już za kilka chwil runie w śnieżną przepaść i wilki rozniosą jego kości.



Automat doskonały marki Kornelia, mimo pewnych przecieków, jeszcze tym razem nie zawiódł. Moje palce skakały jak w obłędnym tańcu śmierci po przyciskach klawiatury.



Zaciskałam zęby, a potem w diabolicznym uśmiechu wykrzywiłam usta, jak najmocniej złączyłam kolana, oczy moje miotały posępne rozbłyski.



W korporacji rozniosły się obłoki siarkowej nienawiści i gorzkiego gniewu. Udręczone niewolnice nie mogły doczekać się końca swego mozołu. Marzyły już tylko o dwóch dniach weekendowego wytchnienia, które tak bardzo było im potrzebne.



Jak się zdaje, że nasz wiceprezes wyczuł zbierającą się burzę. Wyjątkowo nie rozbierał utrudzonych młodych kobiet wzrokiem, lecz zniknął gdzieś przed przerwą obiadową. Lotem błyskawicy rozeszła się fama, że poszedł w tym czasie do dominy, która za jedyne 150 zł wzięła go na smycz, okrutnie skopała i obficie zbrukała śliną. W ten sposób nasz przełożony zadaje sobie pokutę za to, że wyciska z nasz ostanie poty, a co nadobniejsze obmacuje obleśnie w kuchni albo w kąciku przy kopiarce, który zwany jest już korporacyjnym zamtuzem.

Zazwyczaj wychodzę na przerwę sama, tym razem jednak Anita, piękna dziewczyna, z którą siedzę w jednym pokoju, szukała mojego towarzystwa. Znalazłyśmy miejsce w kawiarni, swoim zwyczajem milczałam, nie mogłam zresztą tracić ostatnich kwantów energii na tworzenie dźwięków i słów. Towarzyszka mojego złego losu była tak wyczerpana, że filiżanka wypadła jej ze ślicznych, długich palców o karnacji kości słoniowej, zakończonych paznokciami o barwie rubinu.



Czarną złością wzburzyło się moje serce. Dlaczego gmach korporacji nie zapadnie się w ziemię, chociażby z nami wszystkimi? Dlaczego nie trzasną weń pioruny, morze nie zaleje, piekło nie pochłonie? Przecież to idealne miejsce na impakt wielkiego meteorytu!!



Gdy wróciłyśmy bladosine jak dwie smętne mary, w umyśle rozjarzył mi się wiersz, który napisał niemiecki poeta Heinrich Heine:



***



TKACZE



W ponurym oku nie ma łzy,

Siedzą przy krosnach i szczerzą kły:

Niemcy! My tkamy wam całun grobowy,

Trzykrotne przekleństwo wprzędliśmy w osnowy

I tkamy, i tkamy!



Przekleństwo bożkowi, co się doń modlimy

Śród nędzy głodowej i w chłodzie śród zimy!

Daremne czekanie i próżne nadzieje. —

On okpił nas, wydrwił i w głos się z nas śmieje.

Wciąż tkamy, wciąż tkamy!



Przekleństwo królowi, królowi bogaczy,

Co naszą niedolą się wzruszyć nie raczy,

Co grosze ostatnie z nas łupi i garnie,

I strzelać, jak w psy, w nas pozwala bezkarnie.

Wciąż tkamy, wciąż tkamy!



Przekleństwo! Przekleństwo ojczyźnie fałszywej,

Gdzie tylko sromota i hańba są żywe,

Gdzie każdy kwiat, wcześnie złamany, schnie marnie,

Gdzie robak zgnilizną i próchnem się karmi.

Wciąż tkamy, wciąż tkamy!



Czółenko lata, krosna łomocą,

Wciąż tkamy pilnie i dniem, i nocą.

Stare Niemcy! Utkamy wam całun grobowy!

Trzykrotne przekleństwo wprzędliśmy w osnowy

I tkamy, i tkamy!

**



Nie tracąc czasu, stworzyłam bardziej współczesną wersję tego wstrząsającego utworu:





NIEWOLNICE KORPORACJI



Przy naszych biurkach patrzymy ponuro ,

zębami zgrzytamy nad klawiaturą

Polsko! Piszemy ci wiersz pogrzebowy,

Trzykrotne przekleństwo pełnej jadów mowy

Piszemy! Stukamy!



Przekleństwo bożkowi, co się doń modlimy

Śród pracy morderczej swą młodość tracimy!

Daremne czekanie i próżne nadzieje. —

On okpił nas, wydrwił i w głos się z nas śmieje.

Piszemy! Stukamy!



Przekleństwo politykom, korporacji sługom,

Co nas oszukują o wiele za długo

Co straszne podatki z nas łupią i garną

A kapitaliści pensję płacą marną.

Piszemy! Stukamy!



Przekleństwo! Przekleństwo ojczyźnie fałszywej,

Gdzie tylko kłamstwo i wyzysk są żywe,

Gdzie każdy kwiat, wcześnie złamany, schnie marnie,

Każdy o byt walczy swój niesolidarnie.

Piszemy! Stukamy!



Monitor błyszczy cyfr i liter mocą

Piszemy, stukamy dniem i nocą

Stara Polsko! Napiszemy ci wiersz pogrzebowy!

Trzykrotne przekleństwo pełnej jadu mowy

Piszemy! Stukamy!



**



Po tym błahym akcie duchowej rebelii poczułam przez chwilę cień słodkiej dumy. Przedstawiłam sobie Kornelię jako inkarnację Wolności, która z odsłoniętym (aczkolwiek minimalistycznym) biustem prowadzi korporacyjny lud na barykady.



Niestety, w tym momencie płonąca żagiew bólu w podbrzuszu zapłonęła ze zdwojoną mocą i przywróciła mnie do rzeczywistości.



Nie bardzo pamiętam, co działo się później. Zapewne paranoidalny mózg, jak to często, wyłączył świadomość, by złagodzić cierpienia stresu. Wydaje mi się, że jak zawsze do tej pory, robot Kornelia wykonał zadanie.



Gdy odzyskałam kontakt ze światem, byłam już w domu. Stałam rozebrana pod prysznicem, nie odkręciłam jeszcze wody. Spojrzałam z niejakim zdziwieniem na strużkę krwi, która już dosięgła doskonałej krągłości kolana. Na moment zamarłam zatrwożona: Czyżbym jednak pocięła się żyletką?



Ale zaraz pojęłam tragiczną comiesięczną prawdą. Odkręciłam wodę, a potem podjęłam urągające godności mojej świetlistej psyche działania na rzecz uszczelnienia żałosnej proteinowej powłoki. Potem skonstatowałam, że dolna część bielizny, leżąca na błękitnych kafelkach podłogi, jednak lekko się zabarwiła. Dołączę ją do mojej kolekcji.



Jestem tak wyczerpana, że nie podejmę się dziś celebracji ćwiczeń w umieraniu. Może dokonam tego jutro. Wydaje mi się, że po tym infernalnym dniu w miarę bezkoszmarny sen zapewni mi ten przepiękny wiersz Louise Glück, jeden z moich ulubionych:





**

Baśń



Wówczas spojrzałam w dół i zobaczyłam

świat w który wchodzę i który miał być moim domem

Obróciłam się do mego towarzysza i zapytałam: Gdzie jesteśmy?



A on odpowiedział: Nirwana.

A ja odezwałam się znowu: Ale światło nie przyniesie nam pokoju.



Przeł. Julia Hartwig

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz