Dziś nic mi nie przychodzi do głowy oprócz wiersza. Mogę najwyżej dodać, że też pragnę wyć na wrzosowisku jak niżej wymienione potępione duchy w całunach, między którymi mam znakomite widoki się znaleźć. Wesołego Halloween dla wszystkich.
**
Sylvia Plath
Listopadowe cmentarzysko
Widok utrwala się: skąpe drzewa
Zbierają zeszłoroczne liście, nie będą płakały, nosiły worów pokutnych, ani zwracały
Do elegijnych driad i twardej trawy
Straże nieczuły szmaragd ich trawnika
Jednakże górnolotny umysł może wzgardzić
Takim ubóstwem. Żaden zmarły nie płacze
Niezapominajki między kamieniami
Wyściełają tę grobową ziemię. Tu jest godziwe gnicie
rozpruwające serce, obdzierające kość
Wolną od nieistniejącej żyły. Kiedy jeden nagi szkielet
Jest naprawdę spuchnięty, głosy wszystkich świętych opadają łagodnie:
Muchy nie oczekują żadnych zmartwychwstań w świetle słońca.
W absolutny krajobraz gap się, gap
Aż twoje oczy zamienią oślepiającą wizję na wietrze:
Jakiekolwiek zagubione duchy płoną
Potępione, wyjąc w całunach na wrzosowisku
Majaczą na smyczy zagłodzonego umysłu
Które zaludniają ogołocony pokój, pustkę, niezamieszkałe powietrze.
wersja oryginalna pt. „November Graveyard ”
tłum. Gower
czwartek, 31 października 2013
środa, 30 października 2013
Sylvia Plath i trupionocne koszmary
Wczoraj wieczorem znów czytałam dzienniki Sylvii Plath. Ach, co stałoby się z tą najjaśniejszą gwiazdą poezji, gdyby nie spotkała tego niemoralnego grafomana Teda Hughesa, który wpędzał kobiety w mrok cmentarnego dołu i zestarzał się w rozpuście??
Ale Sylvia, jak sama pisała, chciała mieć geniusza, świetlistego barda, a nie księgowego nudziarza. Może niekiedy nudziarz lepszy jest od narcystycznego gwiazdora intelektu?
Owiana mroczną legendą samobójczyni nie rozczarowała mnie nigdy. Następujący fragment, wybornie pasujący do Zaduszek, wzbudził w mojej nieuleczalnie chorej psyche iluminację tanatofilnego zachwytu:
„W nocy koszmar…Chodziłam po cmentarzu, wyciągałam liną nagrobki: trupy na wózkach, gnijące, ich twarze zniekształcone i pokryte plamami. Mimo to trupy były ubrane w płaszcze, kapelusze itd. Wepchnięto nas pomiędzy te wózki i nagle groza: trupy zaczęły się ruszać. Jeden z nich, cały przegniły, uśmiechał się szeroko na wózku popychanym przez innego, równie obrzydliwego. Potem bryła ludzkiego mięsa, pozostałości karła, z powbijanymi czarnymi goździkami albo gwoździami, miał jedynie rękę, którą wystawiał po jałmużnę. Obudziłam się, krzycząc: koszmar martwych i zniekształconych żywych ludzi, jak my, jak ja, w zgniliźnie toczonego robactwem ciała”.
**
Ja też mam swoje trupy, powstające w hiacyntowym mroku nocy. Ale potrafiłam je wepchnąć z powrotem do butwiejących trumien – uczyniła to właściwie moja psychika za pomocą mechanizmu wyparcia potężnego jak zimowa burza. Proces miał siłę nuklearnej eksplozji i wyczyścił tablicę osobowości niemalże do czysta. Muszę więc niekiedy z syzyfowym wysiłkiem przypominać sobie, kim jestem, jak mam na imię, ile zim już przeżyłam w dolinie wieczystej rozpaczy. Nie mogę uwierzyć, że tak długo kołaczę się na tym wielołzawym świecie, ponieważ nie pamiętam już nic.
Czasem zdarza mi się zmylić drogę w miejscu, które dobrze znam.
Zastanawiam się, jaki mamy dzień tygodnia, a pory roku rozpoznaję po liśiach.
Ale koszmary zostały stłumione, a zmory przegnane. Rzadko przebijają się przez tytanowy mur chroniący jak niezłomny puklerz moją pokaleczoną duszę. Zniknęły nocne majaki pełne kostnic, uciętych głów, zaciśniętych z całej siły oczu i topolowych trumien.
Te inwazje strzyg i demonów, które jeszcze są moim udziałem, potrafię wytrzymać. Zazwyczaj natychmiast po przetarciu oczu wymazuję je z pamięci, zapominam jeszcze przed toaletową depresyjną celebracją. Dzisiejszy sen wszakże potrafię odtworzyć:
Moje miasto zdobyli bojownicy wrogiej armii. Stanęli kręgiem wokół przystanku naprzeciwko budynku mojego dawnego liceum. Byłam żołnierzem, wyruszyłam z dwoma innymi żołnierzami, aby stawić czoła obcym. Miałam głowę ciężką od stalowego hełmu i zielony mundur opleciony dziwną wojskową uprzężą. Zbliżyliśmy się do przystanku i zawiązała się walka. Wrogów było więcej. Otoczyli nas na ulicy. Mówili po rosyjsku. Miotali podłużne granaty ręczne, które nieskończenie długo toczyły się po asfalcie. Próbowałam uniknąć granatów, lecz powietrze wokół mnie zmieniło się w lód. Uniosłam broń, ale strzały padały za wolno.
I następny przebłysk – moi towarzysze zniknęli. Jestem ciężko ranna. Wrogowie złożyli mnie na wózku, który ciągną przez miasto, mieszkańcom na postrach. Za wózkiem pozostaje obfity ślad mojej krwi…
**
Nie, to wcale nie było takie straszne. Raczej dziwne. Cieszę się, ponieważ mój karabin przynajmniej wystrzelił. Doznawałam znacznie bardziej trupich snów.
Odwagi, hipotetyczni czytelnicy! Jeszcze tylko kilka notatek i Kornelia zaprzestanie internetowych emanacji swoich cmentarno-depresyjnych miazmatów!
Wydaje mi się, że koralowym ukoronowaniem wpisu o nocnych koszmarach powinien stać się ten wiersz:
**
Elizabeth Bishop
Sny przez nich zapomniane
Spadały martwe ptaki; skąd? — nikt nie był pewien,
nikt ich nie widział w locie. Czarne, z zamkniętymi
oczami; nikt ich nie znał, ale każdy trzymał
w dłoni, wpatrzony w nowy lej otwarty w niebie.
Spadały także czarne krople. Ich nawisły
nocą z okapów ciemny ciężar, kształt wezbrany
na suficie w sypialniach ponad ich głowami,
ciekł im teraz przez palce tak jak rosa z liści.
Gdzie widzieli jagody tak na wskroś, do głębi
czarne, tak lśniące rankiem? gdzie mroczna przynęta
tkwiła, pod jakim listkiem? Czy z myślą „Pamiętaj —
trucizna!” poniechali ich, czy skosztowali?
Jakim kwiatom w rozmiary nasion zbiec się dano?
Lecz ich sny tracą wszelki sens przed ósmą rano.
1933
przeł. Stanisław Barańczak
Ale Sylvia, jak sama pisała, chciała mieć geniusza, świetlistego barda, a nie księgowego nudziarza. Może niekiedy nudziarz lepszy jest od narcystycznego gwiazdora intelektu?
Owiana mroczną legendą samobójczyni nie rozczarowała mnie nigdy. Następujący fragment, wybornie pasujący do Zaduszek, wzbudził w mojej nieuleczalnie chorej psyche iluminację tanatofilnego zachwytu:
„W nocy koszmar…Chodziłam po cmentarzu, wyciągałam liną nagrobki: trupy na wózkach, gnijące, ich twarze zniekształcone i pokryte plamami. Mimo to trupy były ubrane w płaszcze, kapelusze itd. Wepchnięto nas pomiędzy te wózki i nagle groza: trupy zaczęły się ruszać. Jeden z nich, cały przegniły, uśmiechał się szeroko na wózku popychanym przez innego, równie obrzydliwego. Potem bryła ludzkiego mięsa, pozostałości karła, z powbijanymi czarnymi goździkami albo gwoździami, miał jedynie rękę, którą wystawiał po jałmużnę. Obudziłam się, krzycząc: koszmar martwych i zniekształconych żywych ludzi, jak my, jak ja, w zgniliźnie toczonego robactwem ciała”.
**
Ja też mam swoje trupy, powstające w hiacyntowym mroku nocy. Ale potrafiłam je wepchnąć z powrotem do butwiejących trumien – uczyniła to właściwie moja psychika za pomocą mechanizmu wyparcia potężnego jak zimowa burza. Proces miał siłę nuklearnej eksplozji i wyczyścił tablicę osobowości niemalże do czysta. Muszę więc niekiedy z syzyfowym wysiłkiem przypominać sobie, kim jestem, jak mam na imię, ile zim już przeżyłam w dolinie wieczystej rozpaczy. Nie mogę uwierzyć, że tak długo kołaczę się na tym wielołzawym świecie, ponieważ nie pamiętam już nic.
Czasem zdarza mi się zmylić drogę w miejscu, które dobrze znam.
Zastanawiam się, jaki mamy dzień tygodnia, a pory roku rozpoznaję po liśiach.
Ale koszmary zostały stłumione, a zmory przegnane. Rzadko przebijają się przez tytanowy mur chroniący jak niezłomny puklerz moją pokaleczoną duszę. Zniknęły nocne majaki pełne kostnic, uciętych głów, zaciśniętych z całej siły oczu i topolowych trumien.
Te inwazje strzyg i demonów, które jeszcze są moim udziałem, potrafię wytrzymać. Zazwyczaj natychmiast po przetarciu oczu wymazuję je z pamięci, zapominam jeszcze przed toaletową depresyjną celebracją. Dzisiejszy sen wszakże potrafię odtworzyć:
Moje miasto zdobyli bojownicy wrogiej armii. Stanęli kręgiem wokół przystanku naprzeciwko budynku mojego dawnego liceum. Byłam żołnierzem, wyruszyłam z dwoma innymi żołnierzami, aby stawić czoła obcym. Miałam głowę ciężką od stalowego hełmu i zielony mundur opleciony dziwną wojskową uprzężą. Zbliżyliśmy się do przystanku i zawiązała się walka. Wrogów było więcej. Otoczyli nas na ulicy. Mówili po rosyjsku. Miotali podłużne granaty ręczne, które nieskończenie długo toczyły się po asfalcie. Próbowałam uniknąć granatów, lecz powietrze wokół mnie zmieniło się w lód. Uniosłam broń, ale strzały padały za wolno.
I następny przebłysk – moi towarzysze zniknęli. Jestem ciężko ranna. Wrogowie złożyli mnie na wózku, który ciągną przez miasto, mieszkańcom na postrach. Za wózkiem pozostaje obfity ślad mojej krwi…
**
Nie, to wcale nie było takie straszne. Raczej dziwne. Cieszę się, ponieważ mój karabin przynajmniej wystrzelił. Doznawałam znacznie bardziej trupich snów.
Odwagi, hipotetyczni czytelnicy! Jeszcze tylko kilka notatek i Kornelia zaprzestanie internetowych emanacji swoich cmentarno-depresyjnych miazmatów!
Wydaje mi się, że koralowym ukoronowaniem wpisu o nocnych koszmarach powinien stać się ten wiersz:
**
Elizabeth Bishop
Sny przez nich zapomniane
Spadały martwe ptaki; skąd? — nikt nie był pewien,
nikt ich nie widział w locie. Czarne, z zamkniętymi
oczami; nikt ich nie znał, ale każdy trzymał
w dłoni, wpatrzony w nowy lej otwarty w niebie.
Spadały także czarne krople. Ich nawisły
nocą z okapów ciemny ciężar, kształt wezbrany
na suficie w sypialniach ponad ich głowami,
ciekł im teraz przez palce tak jak rosa z liści.
Gdzie widzieli jagody tak na wskroś, do głębi
czarne, tak lśniące rankiem? gdzie mroczna przynęta
tkwiła, pod jakim listkiem? Czy z myślą „Pamiętaj —
trucizna!” poniechali ich, czy skosztowali?
Jakim kwiatom w rozmiary nasion zbiec się dano?
Lecz ich sny tracą wszelki sens przed ósmą rano.
1933
przeł. Stanisław Barańczak
wtorek, 29 października 2013
Depresja przedzaduszkowa
Robert Bly
Depresja
Czułem, jak moje serce pracuje niczym motor wysoko w powietrzu;
Jak maszyny ustawione na kilku deskach, wysoko na rusztowaniu.
Moje ciało otaczało mnie jak stary spichlerz na zboże,
Bezpożyteczne, ociężałe i pełne sczerniałego ziarna.
Moje ciało było cierpkie, moje życie niegodne, i zapadłem w sen.
Śniłem, że podeszli do mnie z cienkimi przewodami elektrycznymi;
Czułem, jak przewody przenikają mnie niczym ogień, byli to starzy Tybetańczycy
Odziani w watowane ubrania chroniące przed zimnem.
Potem trzy robocze rękawice zwrócone do siebie palcami
I ułożone w koło zbliżyły się do mnie i wtedy się zbudziłem.
Teraz chcę wrócić do czarnych korzeni.
Teraz chcę zobaczyć, jak dzień trzepoce swoimi długimi skrzydłami.
Chcę widzieć nie więcej jak na wysokość dwóch stóp.
Nie chcę widzieć nikogo, nie chcę nic mówić.
Chcę zejść w dół i odpocząć w ciemnej ziemi milczenia.
tłum. Julia Hartwig
Depresja
Czułem, jak moje serce pracuje niczym motor wysoko w powietrzu;
Jak maszyny ustawione na kilku deskach, wysoko na rusztowaniu.
Moje ciało otaczało mnie jak stary spichlerz na zboże,
Bezpożyteczne, ociężałe i pełne sczerniałego ziarna.
Moje ciało było cierpkie, moje życie niegodne, i zapadłem w sen.
Śniłem, że podeszli do mnie z cienkimi przewodami elektrycznymi;
Czułem, jak przewody przenikają mnie niczym ogień, byli to starzy Tybetańczycy
Odziani w watowane ubrania chroniące przed zimnem.
Potem trzy robocze rękawice zwrócone do siebie palcami
I ułożone w koło zbliżyły się do mnie i wtedy się zbudziłem.
Teraz chcę wrócić do czarnych korzeni.
Teraz chcę zobaczyć, jak dzień trzepoce swoimi długimi skrzydłami.
Chcę widzieć nie więcej jak na wysokość dwóch stóp.
Nie chcę widzieć nikogo, nie chcę nic mówić.
Chcę zejść w dół i odpocząć w ciemnej ziemi milczenia.
tłum. Julia Hartwig
poniedziałek, 28 października 2013
Post czyli próbna endura
Przez pewien czas oddawałam się lekturze Dzienników Sylvii Plath. Niektóre fragmenty wzniecały we mnie perwersyjną radość i bolesnomasochistyczną aprobatę.
„Kiedy twarz Boga znika, a słońce świeci blado spoza nędznych woali zimnej mgły, wymiotuje na szare bezbarwne bezbarwności przedpiekla i szuka tych czerwonych płomieni i dymiących węży, co pożerają kończyny potępionych”.
Też czułam codziennoporanną potrzebę wymiotów, którą intensyfikuje rozpalone październikowe słońce. Kiedy nadpłyną na ratunek Kornelii masy chmur z atlantyckich niżów? W chlorobłękitnym świetle najbliższej z gwiazd jestem cierpiąca i bezbronna jak królik na wiwisekcyjnym stole.
Pomyślnie przespałam wiele weekendowych godzin, a nawet byłam aktywna, ponieważ „cudna złota jesień” (horror!!) zmusiła mnie do przejażdżki na rowerze. Stary bicykl podskakiwał ze zgrzytem na sosnowych korzeniach i urwistych ścieżkach. Przy wstrząsach w każde włókno moich mięśni wbijały się rozpalone kolce. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że już za chwilę rozerwą się zawieszenia macicy i ten surrealistyczny atrybut kobiecości po prostu ze mnie wypłynie, rozniosą go łasice i kuny.
Wróciłam mokra od wysiłku i wysokoprężnej transpiracji. Musiałam zrzucić z siebie dosłownie wszystko i się umyć. Stos ubrań spragnionych pralkowego katharsis piętrzył się w sposób wręcz przerażający. Spojrzałam na siebie w lustrze, nagą, zlaną potem, poobijaną, potarganą i żałosną. Nie mogłam wszakże oprzeć się pokusie narcystycznego kontemplowania stopek, kolan i wąskich bioder. Wyglądam z nimi bosko androgynicznie. Twarz wszakże mam kobiecą.
Zastanawiałam się, czy nie ćwiczyć się w umieraniu, pora dnia była wszakże wczesna. Doszłam więc do wniosku, że urządzę sobie próbną endurę. Decyzja przyszła mi tym łatwiej, iż w lodówce mam tylko przeterminowany jogurt i kostkę żółtego sera, pokrytą zielonkowożółtym mchem znakomicie prosperującego grzyba pleśniaka.
Endura to śmiertelny post, któremu niekiedy poddawali się manichejscy katarzy w Langwedocji – zazwyczaj wtedy, gdy w ciężkiej chorobie przyjęli consolamentum, czyli pocieszenie, katarski sakrament zapewniający aniołom zamkniętym w ciałach powrót do nieba. Endura miała sprawić, że chorzy i cierpiący nie wrócą już do świata nieczystej materii i nie utracą sakramentu. Niekiedy podejmujący się enduryprzyjmowali tylko osłodzoną wodę, co bardziej zdeterminowani unicestwiali się postem absolutnym. Nie wszyscy wytrwali do końca, ale niektórym się udało.
Wiedziałam, że nie wytrzymam bez wody, zatem przyjęłam łagodniejszy wariant. Otuchy dodawał mi fakt, że nie tylko oszczędzę na jedzeniu, ale próbna endura zmniejszy liczbę kłopotliwych wizyt w toalecie. Aczkolwiek jeśli opiję się wody,
nastąpi fenomen wręcz odwrotny. Przezornie wypiłam zatem tylko szklankę, i to bez cukru, którego zresztą nie mam w domu.
Ubrałam piżamę, założyłam skarpety, włączyłam nastrojową płytę z Requiem Jeana Gillesa, mocno przytłumiłam światła i wsunęłam się pod kołdrę. To nie miał być tanatyczny trening świadomości, lecz endura. Nie przyjęłam zatem pozycji embrionalnej, lecz spoczywałam na wznak. Nie tłumiłam strumienia świadomości, lecz starałam wprowadzić się w stan lunatycznego pół-snu, aby czas szybciej płynął. Wyobrażałam sobie, że jestem młodą Esklarmondą Clergue z Montaillou, która, złożona ciężką chorobą, odeszła po endurze trwającej niespełna dwa dni. Wprowadzałam się w nastrój, wyświetlając w umyśle japońskie wiersze o śmierci.
Masumi Kato (1726-1796)
Droga do raju
wyścielona jest jasnymi
płatkami śliwy
Namagusai Tazukuri (1786-1858)
Jesienna wierzba
wspomina
swoją wspaniałość
Nandai (1786-1817)
Tylko śmierć zna spokój
Życie jest
jak rozpuszczający się śnieg
**
Udało mi się wyrwać poza rzekę czasu i płynnym lotem przekroczyć rubież nocnego snu. Nie czułam głodu ani pragnienia. Tylko mięśnie poszkodowane podczas rowerowej wyprawy sygnalizowały jednoznaczne niezadowolenie.
Niestety, raz tylko musiałam wstać, aczkolwiek w pewnej chwili poczułam niezłomną gotowość, aby zostać w łóżku, doprowadzając do wilgotnego kataklizmu. Następnym razem może zdecyduję się na skorzystanie z pampersa.
Z tafli turkusowego jeziora snu wyrywałam się na powierzchnię tylko niekiedy, rzadko, jak nurek. W jednym z takich momentów zmotywowałam się dodatkowo przy pomocy następującego utworu:
Henri Michaux
Zabierzcie mnie
Zabierzcie mnie w karaweli,
W starej i spokojnej karaweli,
Na tramie albo może w pianie
I zgubcie mnie w oddali, w oddali.
W kolasie z dawnych czasów.
W zwodniczym aksamicie śniegu.
W ziajaniu zgrai psów.
W anemicznym stadzie zeschłych liści.
Zabierzcie mnie, nie łamiąc, wśród pocałunków,
W piersiach, które się wznoszą i oddychają.
Na kobiercach dłoni z ich uśmiechem,
W korytarzach długich kości, w załomach stawów.
Zabierzcie mnie albo raczej pogrzebcie mnie.
tłum. Julian Rogoziński
**
Spałam niemal spokojnie, ukąszenia koszmarów nie były bardziej dotkliwe, niż zwykle. Rano wstałam jak martwa, bladosina mara. Nie czułam głodu po 18-godzinnym poście. Nie śniadałam, wypiłam tylko herbatę z jaśminu. Endurę utrzymałam wszakże krótko, do wczesnych godzin dzisiejszego popołudnia. Głód bowiem w końcu wyjrzał z ciemności i zaburzał mi koncentrację. A korporacyjna niewolnica powinna przecież pracować wytrwale i wydajnie, czyż nie?
„Kiedy twarz Boga znika, a słońce świeci blado spoza nędznych woali zimnej mgły, wymiotuje na szare bezbarwne bezbarwności przedpiekla i szuka tych czerwonych płomieni i dymiących węży, co pożerają kończyny potępionych”.
Też czułam codziennoporanną potrzebę wymiotów, którą intensyfikuje rozpalone październikowe słońce. Kiedy nadpłyną na ratunek Kornelii masy chmur z atlantyckich niżów? W chlorobłękitnym świetle najbliższej z gwiazd jestem cierpiąca i bezbronna jak królik na wiwisekcyjnym stole.
Pomyślnie przespałam wiele weekendowych godzin, a nawet byłam aktywna, ponieważ „cudna złota jesień” (horror!!) zmusiła mnie do przejażdżki na rowerze. Stary bicykl podskakiwał ze zgrzytem na sosnowych korzeniach i urwistych ścieżkach. Przy wstrząsach w każde włókno moich mięśni wbijały się rozpalone kolce. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że już za chwilę rozerwą się zawieszenia macicy i ten surrealistyczny atrybut kobiecości po prostu ze mnie wypłynie, rozniosą go łasice i kuny.
Wróciłam mokra od wysiłku i wysokoprężnej transpiracji. Musiałam zrzucić z siebie dosłownie wszystko i się umyć. Stos ubrań spragnionych pralkowego katharsis piętrzył się w sposób wręcz przerażający. Spojrzałam na siebie w lustrze, nagą, zlaną potem, poobijaną, potarganą i żałosną. Nie mogłam wszakże oprzeć się pokusie narcystycznego kontemplowania stopek, kolan i wąskich bioder. Wyglądam z nimi bosko androgynicznie. Twarz wszakże mam kobiecą.
Zastanawiałam się, czy nie ćwiczyć się w umieraniu, pora dnia była wszakże wczesna. Doszłam więc do wniosku, że urządzę sobie próbną endurę. Decyzja przyszła mi tym łatwiej, iż w lodówce mam tylko przeterminowany jogurt i kostkę żółtego sera, pokrytą zielonkowożółtym mchem znakomicie prosperującego grzyba pleśniaka.
Endura to śmiertelny post, któremu niekiedy poddawali się manichejscy katarzy w Langwedocji – zazwyczaj wtedy, gdy w ciężkiej chorobie przyjęli consolamentum, czyli pocieszenie, katarski sakrament zapewniający aniołom zamkniętym w ciałach powrót do nieba. Endura miała sprawić, że chorzy i cierpiący nie wrócą już do świata nieczystej materii i nie utracą sakramentu. Niekiedy podejmujący się enduryprzyjmowali tylko osłodzoną wodę, co bardziej zdeterminowani unicestwiali się postem absolutnym. Nie wszyscy wytrwali do końca, ale niektórym się udało.
Wiedziałam, że nie wytrzymam bez wody, zatem przyjęłam łagodniejszy wariant. Otuchy dodawał mi fakt, że nie tylko oszczędzę na jedzeniu, ale próbna endura zmniejszy liczbę kłopotliwych wizyt w toalecie. Aczkolwiek jeśli opiję się wody,
nastąpi fenomen wręcz odwrotny. Przezornie wypiłam zatem tylko szklankę, i to bez cukru, którego zresztą nie mam w domu.
Ubrałam piżamę, założyłam skarpety, włączyłam nastrojową płytę z Requiem Jeana Gillesa, mocno przytłumiłam światła i wsunęłam się pod kołdrę. To nie miał być tanatyczny trening świadomości, lecz endura. Nie przyjęłam zatem pozycji embrionalnej, lecz spoczywałam na wznak. Nie tłumiłam strumienia świadomości, lecz starałam wprowadzić się w stan lunatycznego pół-snu, aby czas szybciej płynął. Wyobrażałam sobie, że jestem młodą Esklarmondą Clergue z Montaillou, która, złożona ciężką chorobą, odeszła po endurze trwającej niespełna dwa dni. Wprowadzałam się w nastrój, wyświetlając w umyśle japońskie wiersze o śmierci.
Masumi Kato (1726-1796)
Droga do raju
wyścielona jest jasnymi
płatkami śliwy
Namagusai Tazukuri (1786-1858)
Jesienna wierzba
wspomina
swoją wspaniałość
Nandai (1786-1817)
Tylko śmierć zna spokój
Życie jest
jak rozpuszczający się śnieg
**
Udało mi się wyrwać poza rzekę czasu i płynnym lotem przekroczyć rubież nocnego snu. Nie czułam głodu ani pragnienia. Tylko mięśnie poszkodowane podczas rowerowej wyprawy sygnalizowały jednoznaczne niezadowolenie.
Niestety, raz tylko musiałam wstać, aczkolwiek w pewnej chwili poczułam niezłomną gotowość, aby zostać w łóżku, doprowadzając do wilgotnego kataklizmu. Następnym razem może zdecyduję się na skorzystanie z pampersa.
Z tafli turkusowego jeziora snu wyrywałam się na powierzchnię tylko niekiedy, rzadko, jak nurek. W jednym z takich momentów zmotywowałam się dodatkowo przy pomocy następującego utworu:
Henri Michaux
Zabierzcie mnie
Zabierzcie mnie w karaweli,
W starej i spokojnej karaweli,
Na tramie albo może w pianie
I zgubcie mnie w oddali, w oddali.
W kolasie z dawnych czasów.
W zwodniczym aksamicie śniegu.
W ziajaniu zgrai psów.
W anemicznym stadzie zeschłych liści.
Zabierzcie mnie, nie łamiąc, wśród pocałunków,
W piersiach, które się wznoszą i oddychają.
Na kobiercach dłoni z ich uśmiechem,
W korytarzach długich kości, w załomach stawów.
Zabierzcie mnie albo raczej pogrzebcie mnie.
tłum. Julian Rogoziński
**
Spałam niemal spokojnie, ukąszenia koszmarów nie były bardziej dotkliwe, niż zwykle. Rano wstałam jak martwa, bladosina mara. Nie czułam głodu po 18-godzinnym poście. Nie śniadałam, wypiłam tylko herbatę z jaśminu. Endurę utrzymałam wszakże krótko, do wczesnych godzin dzisiejszego popołudnia. Głód bowiem w końcu wyjrzał z ciemności i zaburzał mi koncentrację. A korporacyjna niewolnica powinna przecież pracować wytrwale i wydajnie, czyż nie?
sobota, 26 października 2013
Poeta prawdę Ci powie
Początek wiersza
Rafał Wojaczek
Śmierć
(Kto widział od takiego słowa zaczynać wiersz.
Nie lepiej od razu
Się powiesić)
Rafał Wojaczek
Śmierć
(Kto widział od takiego słowa zaczynać wiersz.
Nie lepiej od razu
Się powiesić)
Piekło raz jeszcze
Zbigniew Herbert
PIEKŁO
Licząc od góry: komin, anteny, blaszany, pogięty dach. Przez okrągłe okno widać zaplątaną w sznury dziewczynę, która księżyc zapomniał
wciągnąć do siebie i zostawił na pastwę plotkarek i pająków.
Niżej kobieta czyta list, chłodzi twarz pudrem i znów czyta. Na pierwszym piętrze młody
człowiek chodzi tam i z powrotem i myśli: jak ja wyjdę na ulicę z tymi pogryzionymi wargami i w rozlatujących się butach?
W kawiarni na dole pusto, bo to rano.
Tylko jedna para w kącie. Trzymają się za ręce. On mówi: „Będziemy zawsze razem. Proszę pana czarną i oranżadę.” Kelner idzie szybko za
kotarę i tam dopiero wybucha śmiechem.
PIEKŁO
Licząc od góry: komin, anteny, blaszany, pogięty dach. Przez okrągłe okno widać zaplątaną w sznury dziewczynę, która księżyc zapomniał
wciągnąć do siebie i zostawił na pastwę plotkarek i pająków.
Niżej kobieta czyta list, chłodzi twarz pudrem i znów czyta. Na pierwszym piętrze młody
człowiek chodzi tam i z powrotem i myśli: jak ja wyjdę na ulicę z tymi pogryzionymi wargami i w rozlatujących się butach?
W kawiarni na dole pusto, bo to rano.
Tylko jedna para w kącie. Trzymają się za ręce. On mówi: „Będziemy zawsze razem. Proszę pana czarną i oranżadę.” Kelner idzie szybko za
kotarę i tam dopiero wybucha śmiechem.
Paul Delvaux Suknia Ślubna, interpretacja
I znów obraz onirycznego belgijskiego malarza snów Paula Delvaux – „Suknia ślubna”. Nietypowy dla tego artysty – zazwyczaj Delvaux przedstawiał rozebrane kobiety, tajemnicze, zawieszone w marzeniu, dla siebie obce i nieprzenikliwe.
Nie jestem pewna, jaką wybrać interpretację – w surrealizmie nie ma jednoznacznych wyjaśnień.
Widzimy samotną młodą kobietę w białej sukni ślubnej na tle osobliwego, mrocznego krajobrazu. Biel sukni symbolizuje dziewiczość i niewinność, aczkolwiek w kulturach Dalekiego Wschodu jest też symbolem żałoby. Narzeczona ma suknię z dekoltem, widoczny jest lekki zarys piersi. Być może znaczy to, że panna oczekuje od życia nieco radości. Ale wzrok narzeczonej, patrzącej skromnej nieco w dół, jest pełen melancholii. A może rezygnacji?
W tle spostrzegamy budynek z wieżą, zapewne kościół. Świątynia jest rozświetlona, być może goście weselni już się zebrali już na ceremonię. Niewątpliwie pan młody jest już wśród nich.
Panna młoda została sama, czy to znak, że lęka się wejść? Może nie jest pewna, czy powinna rozpocząć nowy rozdział życia, pożegnać się z dziewiczością. Może rozważa, czy sprosta nowym obowiązkom, czy naprawdę kocha?
Krajobraz jest mroczny, a nad kościołem unoszą się groźne czarne chmury. Niedobry to znak na przyszłość. Czy zapowiada zbliżające się szybko nieszczęście?
Uwagę naszą zwraca też pociąg, a raczej jeden wagon – pełen światła, zapewne są w nim ludzie. Czy symbolizuje odjazd w nową podróż życia? A może świadczy o pragnieniu ucieczki przed ślubem? Czy bohaterka pragnie wsiąść i odjechać, daleko, daleko? Panna młoda znajduje się na linii torów. Nie powinniśmy wykluczać możliwości, że pragnie rzucić się pod pociąg, aby uniknąć ślubu, który należy rozumieć jako nowy, bardziej nużący etap trudów i mozołów życia.
Ale tory urywają się, pociąg nie podjedzie. Panna młoda nie wykorzysta wagonu do ucieczki i nie rzuci się pod koła. Może czeka jak sparaliżowana, aż ktoś zabierze ją do kościoła? Tam podda się nieuniknionemu. Wizja wagonu pozostanie tylko w jej umyśle jak niewykorzystana możliwość.
Ja też myślałam o tym, aby wsiąść do pociągu, lecz zabrakło mi odwagi.
A w chwili, gdy kiedy pociąg nie powinien przyjechać, przetoczył się z wyciem i zgrzytem.
Wydaje mi się, że odpowiednim komentarzem do obrazu Paula Delvaux, oraz tego poprzedniego „Samotność” będzie następujący wiersz:
**
Pociąg po raz drugi nie przyjedzie
Zabierając wszystkich, nielicznych zresztą i małomównych pasażerów,
jakby ich wymiótł do czysta,
ciemny pociąg wreszcie odjechał.
Opustoszał nocny peron,na którym zamknięto już kioski,i nawet gniazdo jaskółki jest puste.
Wygasły światła,
znikła też cała dworcowa obsługa.
Trudno mi pojąć, dlaczego tkwię tam tylko ja.
Powiało wreszcie suchym wiatrem
i zawirował kurz nad ciemnym peronem.
Pociąg już po raz drugi nie przyjedzie.
Choćbym czekał, nie wiem jak długo, będzie to daremne.
Nigdy już nie przyjedzie –
wiem o tym.
Ale chociaż wiem, nie mogę się stąd oddalić.
Muszę oswoić się ze śmiercią.
Stoję wśród pustki, która jest gorsza od śmierci.
szyny połyskują jak ostrza noży . . .
Pociąg jednak już nie przyjedzie,
a więc nie będę mógł umrzeć rzucając się na tory.
Takami Jun
Nie jestem pewna, jaką wybrać interpretację – w surrealizmie nie ma jednoznacznych wyjaśnień.
Widzimy samotną młodą kobietę w białej sukni ślubnej na tle osobliwego, mrocznego krajobrazu. Biel sukni symbolizuje dziewiczość i niewinność, aczkolwiek w kulturach Dalekiego Wschodu jest też symbolem żałoby. Narzeczona ma suknię z dekoltem, widoczny jest lekki zarys piersi. Być może znaczy to, że panna oczekuje od życia nieco radości. Ale wzrok narzeczonej, patrzącej skromnej nieco w dół, jest pełen melancholii. A może rezygnacji?
W tle spostrzegamy budynek z wieżą, zapewne kościół. Świątynia jest rozświetlona, być może goście weselni już się zebrali już na ceremonię. Niewątpliwie pan młody jest już wśród nich.
Panna młoda została sama, czy to znak, że lęka się wejść? Może nie jest pewna, czy powinna rozpocząć nowy rozdział życia, pożegnać się z dziewiczością. Może rozważa, czy sprosta nowym obowiązkom, czy naprawdę kocha?
Krajobraz jest mroczny, a nad kościołem unoszą się groźne czarne chmury. Niedobry to znak na przyszłość. Czy zapowiada zbliżające się szybko nieszczęście?
Uwagę naszą zwraca też pociąg, a raczej jeden wagon – pełen światła, zapewne są w nim ludzie. Czy symbolizuje odjazd w nową podróż życia? A może świadczy o pragnieniu ucieczki przed ślubem? Czy bohaterka pragnie wsiąść i odjechać, daleko, daleko? Panna młoda znajduje się na linii torów. Nie powinniśmy wykluczać możliwości, że pragnie rzucić się pod pociąg, aby uniknąć ślubu, który należy rozumieć jako nowy, bardziej nużący etap trudów i mozołów życia.
Ale tory urywają się, pociąg nie podjedzie. Panna młoda nie wykorzysta wagonu do ucieczki i nie rzuci się pod koła. Może czeka jak sparaliżowana, aż ktoś zabierze ją do kościoła? Tam podda się nieuniknionemu. Wizja wagonu pozostanie tylko w jej umyśle jak niewykorzystana możliwość.
Ja też myślałam o tym, aby wsiąść do pociągu, lecz zabrakło mi odwagi.
A w chwili, gdy kiedy pociąg nie powinien przyjechać, przetoczył się z wyciem i zgrzytem.
Wydaje mi się, że odpowiednim komentarzem do obrazu Paula Delvaux, oraz tego poprzedniego „Samotność” będzie następujący wiersz:
**
Pociąg po raz drugi nie przyjedzie
Zabierając wszystkich, nielicznych zresztą i małomównych pasażerów,
jakby ich wymiótł do czysta,
ciemny pociąg wreszcie odjechał.
Opustoszał nocny peron,na którym zamknięto już kioski,i nawet gniazdo jaskółki jest puste.
Wygasły światła,
znikła też cała dworcowa obsługa.
Trudno mi pojąć, dlaczego tkwię tam tylko ja.
Powiało wreszcie suchym wiatrem
i zawirował kurz nad ciemnym peronem.
Pociąg już po raz drugi nie przyjedzie.
Choćbym czekał, nie wiem jak długo, będzie to daremne.
Nigdy już nie przyjedzie –
wiem o tym.
Ale chociaż wiem, nie mogę się stąd oddalić.
Muszę oswoić się ze śmiercią.
Stoję wśród pustki, która jest gorsza od śmierci.
szyny połyskują jak ostrza noży . . .
Pociąg jednak już nie przyjedzie,
a więc nie będę mógł umrzeć rzucając się na tory.
Takami Jun
piątek, 25 października 2013
Sylvia Plath i toaletowa depresja poranna
Nawet turpizm ma swoje granice. Pewne rzeczy potrzebują prywatności, należy więc otulić je miłosiernym płaszczem milczenia. Mimo to wahałam się, czy nie stworzyć takiego wpisu, który zilustruje cały bezkres cuchnącej porannej nędzy. I byłam już na to gotowa, uznałam wszakże, że powinnam oddać głos niezrównanej Sylvii Plath, która w swoim Dzienniku napisała:
„Dziewczyna usiadła na łóżku i opuściła nogi na podłogę. Szmaciany chodnik kleił się do stwardniałych podeszew jest stóp. Piżama z kory opadała wilgotnymi fałdami i przyklejała się do skóry, która wydawała się śliska, tłusta i nieprzyjemna przez zetknięcie z tym morowym powietrzem.
Dziewczyna wstała, zachwiała się, potrząsnęła głową i podreptała przez werandę ku drzwiom, które musiała mocno popchnąć, ponieważ spaczyły się w wilgotnym powietrzu. Kiedy już uporała się z nimi, poszła do łazienki.
W jej ciasnym, parnym wnętrzu usiadła ospale na sedesie, wypuszczając jasny strumień silnie pachnącego moczu i pocierając w zamyśleniu rękami o nagie uda. Wokół unosił się zapach mydła… Oparła głowę na rękach. „Boże, proszę, tylko nie to. Tylko nie kolejny dzień”.
**
Sylvia odważyła się to napisać, ale nie opublikowała za życia. Inni nie przyznają się, aby zachować resztki godności. Nie wątpię wszakże, że podobnych posępnych uczuć i doznań doznają w czas każdego świtu w toaletowej sytuacji dziesiątki tysięcy osób, którym depresja wcisnęła na głowy bezokie czarne kaptury. Tego właśnie doświadcza Kornelia pisząca te słowa. Niniejszy wpis jest hołdem, który składam wszystkim tym udręczonym duszom, a także sobie samej.
„Dziewczyna usiadła na łóżku i opuściła nogi na podłogę. Szmaciany chodnik kleił się do stwardniałych podeszew jest stóp. Piżama z kory opadała wilgotnymi fałdami i przyklejała się do skóry, która wydawała się śliska, tłusta i nieprzyjemna przez zetknięcie z tym morowym powietrzem.
Dziewczyna wstała, zachwiała się, potrząsnęła głową i podreptała przez werandę ku drzwiom, które musiała mocno popchnąć, ponieważ spaczyły się w wilgotnym powietrzu. Kiedy już uporała się z nimi, poszła do łazienki.
W jej ciasnym, parnym wnętrzu usiadła ospale na sedesie, wypuszczając jasny strumień silnie pachnącego moczu i pocierając w zamyśleniu rękami o nagie uda. Wokół unosił się zapach mydła… Oparła głowę na rękach. „Boże, proszę, tylko nie to. Tylko nie kolejny dzień”.
**
Sylvia odważyła się to napisać, ale nie opublikowała za życia. Inni nie przyznają się, aby zachować resztki godności. Nie wątpię wszakże, że podobnych posępnych uczuć i doznań doznają w czas każdego świtu w toaletowej sytuacji dziesiątki tysięcy osób, którym depresja wcisnęła na głowy bezokie czarne kaptury. Tego właśnie doświadcza Kornelia pisząca te słowa. Niniejszy wpis jest hołdem, który składam wszystkim tym udręczonym duszom, a także sobie samej.
czwartek, 24 października 2013
Tren bez akompaniamentu
Tren bez akompaniamentu
Edna St. Vincent Millay
**
Nie godzę się, by grzebano bijące serca w ziemi,
Chociaż to jest los wspólny tych, którzy się rodzą.
W ciemność zstępują mądrzy i piękni. Ozdobieni
Kwiatem lilii i liściem lauru, lecz ja się nie godzę.
Kochankowie i mędrcy, każdy z was przeminie,
Jednym będziecie z głuchym, obojętnym prochem.
Kto jeszcze was zrozumie, kto jeszcze pokocha,
Gdy zostaną formuły, lecz najlepsze zginie.
Miłość, uśmiech, odpowiedź, co umysł zapala,
W ziemi są, korzeń róży ściśle je oplata.
Kwitnie pąk. Pąk pachnący. Wiem, lecz nie pochwalam.
Droższe mi twoje oczy niż wszystkie róże świata.
W dół, w dół idą, otwarty przed nimi się czerni,
Uprzejmi, dobrzy, piękni schodzą po stromej drodze.
Spokojnie idą mądrzy, dowcipni, dzielni.
Wiem. Lecz nie pochwalam. I z tym się nie godzę.
tłum. Halina Poświatowska
Edna St. Vincent Millay
**
Nie godzę się, by grzebano bijące serca w ziemi,
Chociaż to jest los wspólny tych, którzy się rodzą.
W ciemność zstępują mądrzy i piękni. Ozdobieni
Kwiatem lilii i liściem lauru, lecz ja się nie godzę.
Kochankowie i mędrcy, każdy z was przeminie,
Jednym będziecie z głuchym, obojętnym prochem.
Kto jeszcze was zrozumie, kto jeszcze pokocha,
Gdy zostaną formuły, lecz najlepsze zginie.
Miłość, uśmiech, odpowiedź, co umysł zapala,
W ziemi są, korzeń róży ściśle je oplata.
Kwitnie pąk. Pąk pachnący. Wiem, lecz nie pochwalam.
Droższe mi twoje oczy niż wszystkie róże świata.
W dół, w dół idą, otwarty przed nimi się czerni,
Uprzejmi, dobrzy, piękni schodzą po stromej drodze.
Spokojnie idą mądrzy, dowcipni, dzielni.
Wiem. Lecz nie pochwalam. I z tym się nie godzę.
tłum. Halina Poświatowska
środa, 23 października 2013
Jak zostałam zdeflorowana VII
O świcie rozważałam słowa, które wypowiedział bohater powieści Maxa Frischa „Homo faber” : „Nie jestem za samobójstwem, to nie zmienia faktu, że się było na tym świecie, a ja w tej chwili chciałem tylko jednego: nigdy na tym świecie nie być”. Despotia przypadku i tyrania narodzin przyprawiają o bezdenną rozpacz każdą rozumną duszę.
**
Dla adeptów manicheizmu, podobnie jak pitagorejczyków, obecne życie jest piekłem. I cała ziemia zmieni się w piekło, wraz z morzami, rzekami, lądami, demonami i tymi wszystkimi ludźmi, którzy nie zdążą wyrwać się z okowów materii poprzez łańcuch reinkarnacji i przykładną, wypełnioną ascezą egzystencję. Ale czy tak naprawdę się stanie? Miałam kiedyś bardzo pobożną koleżankę, która należała do pewnej fundamentalistycznej sekty chrześcijańskiej. Powiedziała mi pewnego razu: „Kiedy zobaczysz piekło, obecny świat, na który tak narzekasz i złorzeczysz, wyda ci się prawdziwym rajem”.
Powiedziano mi wcześniej, że zachowam status manichejskiej Doskonałej tak długo, dopóki mężczyzna nie dotknie mojej gołej skóry. Jak dotąd, wszystko się udaje.
Całodzienne słońce zmienia świat w dławiący rozpalony majak. Nie do zniesienia jest świetlista jaskrawość, która niczego nie pozostawia w ukryciu.
Gdybym miała więcej sił, wyjechałabym na wiecznie spowite chmurami Hybrydy i została pasterką stada czarnych owiec.
Niniejszy blog miał być erotyczno-ekshibicjonistyczny, lecz zmienił się w manichejsko-depresyjno-poetycki. Dziś postaram się temu zaradzić. Przynajmniej historia defloracyjna powinna zostać spisana do końca – jako część mojej kary i młodym dziewczętom ku przestrodze.
Ból złagodniał, ale nadal trwała orgia świdrowania, wiercenia, palowania, przebijania, torowania przemocą drogi. Z nogami rozchylonymi najszerzej i trzeszczącymi groźnie stawami u nasady ud czułam się jak hetera-akrobatka w lupanarze podczas wizyty cuchnących potem i zwierzęcym łajnem gladiatorów.
Ogromny żywy ciężar unosił się i spadał na mnie wciąż,wciąż i wciąż, na podobieństwo młota parowego w kuźni. Mocno wysklepiony tors Sebastiana przypominający obficie owłosioną beczkę miażdżył, płaszczył i zrównał z klatką piersiową mój zbolały, i tak trudno dostrzegalny biust. Potworne lędźwie defloratora w nieustannym ruchu przypominały mi nacierające na struchlałych Ziemian kosmiczne monstrum z trzeciorzędnego filmu science-fiction
Ale byłam już zdolna do zimnego jak styczniowe śniegi Alaski, racjonalnego milczenia. Cicha, tylko z lekko przyśpieszonym oddechem, zastanawiałam się, jak skończyć tę tragifarsę, zanim wykrwawię się na śmierć. Nie widziałam i nie czułam krwi, nie miałam wszakże wątpliwości, że wartkim potokiem spływa już na dywan z naznaczonego czerwienią prześcieradła.
Było jasne, że żwawy deflorator w jednej skarpecie nie zakończy tego absurdalnego aktu, dopóki nie zdobędzie wierzchołka ekstazy. Wydawał z siebie sapania i rzężenia jak górski osioł podczas rui, ale miałam wrażenie, że daleki jest od finału. Wiedziałam, że muszę wziąć sprawy we własne ręce, a także nogi, jeśli mam wyjść z tego cało.
Do tej pory leżałam spokojnie jak zaklęta w głaz, jak gwałcona Śpiąca Królewna. Teraz z najwyższą odrazą wykonałam kilka ruchów biodrami w rytm potępieńczego rytmu muzyki techno,– tak miały zostać wygenerowane dodatkowe bodźce dla dziarskiego husarza. Uniosłam jedną nogę , przesunęłam nie bez wewnętrznych oporów stopą po łydce mojego kozaka. Wydałam też kilka słodkich westchnień i ekstatycznych jęków wzorując się na bohaterkach filmów pornograficznych, które to filmy dokładnie i w skupieniu obejrzałam podczas metodycznych przygotowań do defloracyjnych rozkoszy.
Nagle przemknęło mi na myśl, że, nawet jeśli gumka w kolorze żółtym nie pęknie to i tak do przed chwilą jeszcze dziewiczej krainy moich dróg rodnych dostają się bakterie, wirusy, chlamydie, zarodźce, ameby i inne podobne mikrożyjątka od mojego męskiego zucha. Moja własna flora bakteryjna dróg intymnych przeżyje straszliwą inwazję obcych miokrobów i dozna niepowetowanej szkody.
Mimo to, tłumiąc ostatnią erupcją energii obrzydzenie, przenikające całe moje tłamszone i przeszywane na wskroś jestestwo, położyłam na chwile obie dłonie na wykonujących bogaty w strumienie śluzu wyrok lędźwiach Sebastiana. Wydawało mi się, że mam do czynienia z mamutem włochatym, królem Syberii.
Miała to być przełomowa i decydująca stymulacja. Uskuteczniając powyższą akcję zaprzysięgłam sobie, że będę potem przez cały dzień moczyć, dekontaminować i poddawać dezynfekcji dłonie w gorącej wodzie z bogatą domieszką pachnącego mydła. Powinnam była właściwie nałożyć przed seksualnym cyrkiem rękawiczki.
Ból zelżał, ale nie ustawał. Lękałam się, że wszelkie moje pełne desperacji zabiegi pobudzające okażą się daremne. Ale uderzenia spadającego nieustannie cielska nagle stały się bardziej gwałtowne. Poczułam, jak mięśnie defloratora napinają się, twardnieją nabrzmiewają, jakby miały zaraz rozerwać powłokę skóry. Mój niestrudzony mołojec sapał, prychał, charczał, pokwikiwał i kapał śliną. Daremnie próbowałam usunąć głowę z linii wilgotnego ognia. Nagle zawył jak przeżywający orgazm kojot w bezkresie prerii. Ze złośliwą ciekawością spojrzałam na twarz krzepkiego chwata, oblaną czerwienią, spoconą, animalną i dziką. Była spięta do ostatnich granic, dziwna, niemal martwa. Więc tak wygląda orgazm, mała śmierć. Czytałam, że męskie ekstazy są jednoznaczne i prymitywne, natomiast żeńskie – wspaniałe, majestatyczne, wielopoziomowe i boskie. Niestety, osobiście nie udało mi się tego doświadczyć.
Wycie Sebastiana zagłuszyło nawet diabelski harmider muzyki techno. Wydawało się, że pokój zawirował, zafalowała podłoga i zadrżały ściany. Butelka wina Sowietskoje Igristoje zatańczyła na stole, lecz, ku mojej radości, nie spadła. Poczułam, jak komediofarsowy penetrator jeszcze we mnie rośnie i potężnieje, co przecież nie wydawało się już możliwe. Wydawało mi się, że do waginy wdarł się czysty witriol. Przedstawiłam sobie, jak w ciemnym, wilgotnym kanale yoni żółta gumka rozdziera się. Z pęknięcia tryska fontanną biała ciecz o zapachu padłego skunksa, pełna ogoniastych stworzeń, startujących w szalonym wyścigu do jaja.
Deflorator wydał sobie jeszcze skowyt, jak jaskiniowiec, który właśnie palnął partnerkę rozpłodową nabijaną krzemieniami maczugą. Potem opadł na mnie jak rażony piorunem. Delikatne żebra rozgniatanej bezlitośnie Kornelii zatrzeszczały i zaczęły się kruszyć. Byłam pewna, że waginalna krew zmieszana ze obfitymi strużkami transpiracji, strzępami hymenu i substancją nawilżacza utworzyła osobliwą Niagarę.
Sebastian leżał na mnie bezwładnie jak kłoda. Miałam niegdyś koleżankę Ewę, która studiowała weterynarię. Pokazała mi wśród śmiechu niezwykły fragment z podręcznika: „Knur, który pokrył maciorę, leży bezsilnie i wypoczywa przez co najmniej 15 minut”. Najwyraźniej Sebastian zamierzał postąpić podobnie, ze mną jako uciskanym materacem.
Nie byłam w stanie oddychać i groziła mi śmierć z uduszenia. W tej sytuacji ostatecznej zamierzałam syknąć: „Skończyłeś, a więc teraz zejdź!” Roztropnie skorzystałam wszakże z kobiecego czaru. Szepnęłam najsłodszym głosem, na jaki potrafiłam się zdobyć: „Kochanie, było dobrze. Połóż się obok mnie. Tak będzie ci wygodniej”. Lekko odpychałam przy tym bogate w szczecinę cielsko. Sebastian z ociąganiem posłuchał. Stoczył się ze mnie, zabulgotał i zastygł jak martwy. Wdzięczna losowi chciwie łapałam powietrze. Wyciągnęłam lękliwą dłoń w poszukiwaniu krwi. CDN.
**
Dla adeptów manicheizmu, podobnie jak pitagorejczyków, obecne życie jest piekłem. I cała ziemia zmieni się w piekło, wraz z morzami, rzekami, lądami, demonami i tymi wszystkimi ludźmi, którzy nie zdążą wyrwać się z okowów materii poprzez łańcuch reinkarnacji i przykładną, wypełnioną ascezą egzystencję. Ale czy tak naprawdę się stanie? Miałam kiedyś bardzo pobożną koleżankę, która należała do pewnej fundamentalistycznej sekty chrześcijańskiej. Powiedziała mi pewnego razu: „Kiedy zobaczysz piekło, obecny świat, na który tak narzekasz i złorzeczysz, wyda ci się prawdziwym rajem”.
Powiedziano mi wcześniej, że zachowam status manichejskiej Doskonałej tak długo, dopóki mężczyzna nie dotknie mojej gołej skóry. Jak dotąd, wszystko się udaje.
Całodzienne słońce zmienia świat w dławiący rozpalony majak. Nie do zniesienia jest świetlista jaskrawość, która niczego nie pozostawia w ukryciu.
Gdybym miała więcej sił, wyjechałabym na wiecznie spowite chmurami Hybrydy i została pasterką stada czarnych owiec.
Niniejszy blog miał być erotyczno-ekshibicjonistyczny, lecz zmienił się w manichejsko-depresyjno-poetycki. Dziś postaram się temu zaradzić. Przynajmniej historia defloracyjna powinna zostać spisana do końca – jako część mojej kary i młodym dziewczętom ku przestrodze.
Ból złagodniał, ale nadal trwała orgia świdrowania, wiercenia, palowania, przebijania, torowania przemocą drogi. Z nogami rozchylonymi najszerzej i trzeszczącymi groźnie stawami u nasady ud czułam się jak hetera-akrobatka w lupanarze podczas wizyty cuchnących potem i zwierzęcym łajnem gladiatorów.
Ogromny żywy ciężar unosił się i spadał na mnie wciąż,wciąż i wciąż, na podobieństwo młota parowego w kuźni. Mocno wysklepiony tors Sebastiana przypominający obficie owłosioną beczkę miażdżył, płaszczył i zrównał z klatką piersiową mój zbolały, i tak trudno dostrzegalny biust. Potworne lędźwie defloratora w nieustannym ruchu przypominały mi nacierające na struchlałych Ziemian kosmiczne monstrum z trzeciorzędnego filmu science-fiction
Ale byłam już zdolna do zimnego jak styczniowe śniegi Alaski, racjonalnego milczenia. Cicha, tylko z lekko przyśpieszonym oddechem, zastanawiałam się, jak skończyć tę tragifarsę, zanim wykrwawię się na śmierć. Nie widziałam i nie czułam krwi, nie miałam wszakże wątpliwości, że wartkim potokiem spływa już na dywan z naznaczonego czerwienią prześcieradła.
Było jasne, że żwawy deflorator w jednej skarpecie nie zakończy tego absurdalnego aktu, dopóki nie zdobędzie wierzchołka ekstazy. Wydawał z siebie sapania i rzężenia jak górski osioł podczas rui, ale miałam wrażenie, że daleki jest od finału. Wiedziałam, że muszę wziąć sprawy we własne ręce, a także nogi, jeśli mam wyjść z tego cało.
Do tej pory leżałam spokojnie jak zaklęta w głaz, jak gwałcona Śpiąca Królewna. Teraz z najwyższą odrazą wykonałam kilka ruchów biodrami w rytm potępieńczego rytmu muzyki techno,– tak miały zostać wygenerowane dodatkowe bodźce dla dziarskiego husarza. Uniosłam jedną nogę , przesunęłam nie bez wewnętrznych oporów stopą po łydce mojego kozaka. Wydałam też kilka słodkich westchnień i ekstatycznych jęków wzorując się na bohaterkach filmów pornograficznych, które to filmy dokładnie i w skupieniu obejrzałam podczas metodycznych przygotowań do defloracyjnych rozkoszy.
Nagle przemknęło mi na myśl, że, nawet jeśli gumka w kolorze żółtym nie pęknie to i tak do przed chwilą jeszcze dziewiczej krainy moich dróg rodnych dostają się bakterie, wirusy, chlamydie, zarodźce, ameby i inne podobne mikrożyjątka od mojego męskiego zucha. Moja własna flora bakteryjna dróg intymnych przeżyje straszliwą inwazję obcych miokrobów i dozna niepowetowanej szkody.
Mimo to, tłumiąc ostatnią erupcją energii obrzydzenie, przenikające całe moje tłamszone i przeszywane na wskroś jestestwo, położyłam na chwile obie dłonie na wykonujących bogaty w strumienie śluzu wyrok lędźwiach Sebastiana. Wydawało mi się, że mam do czynienia z mamutem włochatym, królem Syberii.
Miała to być przełomowa i decydująca stymulacja. Uskuteczniając powyższą akcję zaprzysięgłam sobie, że będę potem przez cały dzień moczyć, dekontaminować i poddawać dezynfekcji dłonie w gorącej wodzie z bogatą domieszką pachnącego mydła. Powinnam była właściwie nałożyć przed seksualnym cyrkiem rękawiczki.
Ból zelżał, ale nie ustawał. Lękałam się, że wszelkie moje pełne desperacji zabiegi pobudzające okażą się daremne. Ale uderzenia spadającego nieustannie cielska nagle stały się bardziej gwałtowne. Poczułam, jak mięśnie defloratora napinają się, twardnieją nabrzmiewają, jakby miały zaraz rozerwać powłokę skóry. Mój niestrudzony mołojec sapał, prychał, charczał, pokwikiwał i kapał śliną. Daremnie próbowałam usunąć głowę z linii wilgotnego ognia. Nagle zawył jak przeżywający orgazm kojot w bezkresie prerii. Ze złośliwą ciekawością spojrzałam na twarz krzepkiego chwata, oblaną czerwienią, spoconą, animalną i dziką. Była spięta do ostatnich granic, dziwna, niemal martwa. Więc tak wygląda orgazm, mała śmierć. Czytałam, że męskie ekstazy są jednoznaczne i prymitywne, natomiast żeńskie – wspaniałe, majestatyczne, wielopoziomowe i boskie. Niestety, osobiście nie udało mi się tego doświadczyć.
Wycie Sebastiana zagłuszyło nawet diabelski harmider muzyki techno. Wydawało się, że pokój zawirował, zafalowała podłoga i zadrżały ściany. Butelka wina Sowietskoje Igristoje zatańczyła na stole, lecz, ku mojej radości, nie spadła. Poczułam, jak komediofarsowy penetrator jeszcze we mnie rośnie i potężnieje, co przecież nie wydawało się już możliwe. Wydawało mi się, że do waginy wdarł się czysty witriol. Przedstawiłam sobie, jak w ciemnym, wilgotnym kanale yoni żółta gumka rozdziera się. Z pęknięcia tryska fontanną biała ciecz o zapachu padłego skunksa, pełna ogoniastych stworzeń, startujących w szalonym wyścigu do jaja.
Deflorator wydał sobie jeszcze skowyt, jak jaskiniowiec, który właśnie palnął partnerkę rozpłodową nabijaną krzemieniami maczugą. Potem opadł na mnie jak rażony piorunem. Delikatne żebra rozgniatanej bezlitośnie Kornelii zatrzeszczały i zaczęły się kruszyć. Byłam pewna, że waginalna krew zmieszana ze obfitymi strużkami transpiracji, strzępami hymenu i substancją nawilżacza utworzyła osobliwą Niagarę.
Sebastian leżał na mnie bezwładnie jak kłoda. Miałam niegdyś koleżankę Ewę, która studiowała weterynarię. Pokazała mi wśród śmiechu niezwykły fragment z podręcznika: „Knur, który pokrył maciorę, leży bezsilnie i wypoczywa przez co najmniej 15 minut”. Najwyraźniej Sebastian zamierzał postąpić podobnie, ze mną jako uciskanym materacem.
Nie byłam w stanie oddychać i groziła mi śmierć z uduszenia. W tej sytuacji ostatecznej zamierzałam syknąć: „Skończyłeś, a więc teraz zejdź!” Roztropnie skorzystałam wszakże z kobiecego czaru. Szepnęłam najsłodszym głosem, na jaki potrafiłam się zdobyć: „Kochanie, było dobrze. Połóż się obok mnie. Tak będzie ci wygodniej”. Lekko odpychałam przy tym bogate w szczecinę cielsko. Sebastian z ociąganiem posłuchał. Stoczył się ze mnie, zabulgotał i zastygł jak martwy. Wdzięczna losowi chciwie łapałam powietrze. Wyciągnęłam lękliwą dłoń w poszukiwaniu krwi. CDN.
wtorek, 22 października 2013
Anioł wśród szmat
Czytałam Dzienniki Sylvii Plath. Uwagę moją zwrócił wpis z lutego 1956 roku: „Horrorem jest to nagłe zwijanie i znikanie świata namacalnego. Nie zostaje nic, tylko szmaty. Ludzie-gawrony, co mówią: Szwindel. Dzięki Bogu, że gdy się zmęczę, zasypiam: jeśli tak jest, wszystko jest możliwe”.
**
Ja także czuję się otoczona cuchnącymi szmatami materialnego świata. Anioł, zaplatany w gałganach i szmatach, dręczony przez pospolite gawrony i mściwe kruki.
Kupiłam zmianę bielizny, aby uniknąć konieczności prania. Zadziwiające, jak trudno znaleźć zwykłą, bawełnianą, skromną bieliznę. Wszędzie tylko koronki, delikatne, niemal niewidoczne.
Dziś czułam się bardziej świadoma rzeczywistości, niż w dniu wczorajszym, lecz Hypnos już zaprasza do swej sali balowej, pełnej czerwonych maków i trupiobiałych dalii. Nie będzie musiał długo prosić. Już idę.
Sen, brat Śmierci. Dlatego na zakończenie dnia stosowny okaże się ten wiersz:
**
Trochę o duszy
* * *
Mam aż trzy dusze: sen, cień i przeczucie.
Sen czuwa w nocy, gdy śpię
odbija majaki w zwierciadłach przyszłości.
Cień odprowadza mnie w ostatnią podróż, która już się zaczęła.
Jest moim bratem, moich kształtów, milczący, obcy,
przeciera ścieżkę w zległym owsie -
który ubarwia pierwszy szron.
Ścina przygarść wiosłem i zawraca
spotykam go przy furcie, suknia ze mnie spada,
linieją włosy, butwieją kości,
i ciemność moja zapada w mój cień
o świetlnych brzegach.
Cisza i skowyt dartego jedwabiu.
Eeva-Liisa Manner
tłum. z fińskiego Bohdan Drozdowski
**
Ja także czuję się otoczona cuchnącymi szmatami materialnego świata. Anioł, zaplatany w gałganach i szmatach, dręczony przez pospolite gawrony i mściwe kruki.
Kupiłam zmianę bielizny, aby uniknąć konieczności prania. Zadziwiające, jak trudno znaleźć zwykłą, bawełnianą, skromną bieliznę. Wszędzie tylko koronki, delikatne, niemal niewidoczne.
Dziś czułam się bardziej świadoma rzeczywistości, niż w dniu wczorajszym, lecz Hypnos już zaprasza do swej sali balowej, pełnej czerwonych maków i trupiobiałych dalii. Nie będzie musiał długo prosić. Już idę.
Sen, brat Śmierci. Dlatego na zakończenie dnia stosowny okaże się ten wiersz:
**
Trochę o duszy
* * *
Mam aż trzy dusze: sen, cień i przeczucie.
Sen czuwa w nocy, gdy śpię
odbija majaki w zwierciadłach przyszłości.
Cień odprowadza mnie w ostatnią podróż, która już się zaczęła.
Jest moim bratem, moich kształtów, milczący, obcy,
przeciera ścieżkę w zległym owsie -
który ubarwia pierwszy szron.
Ścina przygarść wiosłem i zawraca
spotykam go przy furcie, suknia ze mnie spada,
linieją włosy, butwieją kości,
i ciemność moja zapada w mój cień
o świetlnych brzegach.
Cisza i skowyt dartego jedwabiu.
Eeva-Liisa Manner
tłum. z fińskiego Bohdan Drozdowski
niedziela, 20 października 2013
Zwyciężona przez sen
Niestety, moje plany na weekend spełniły się w szerszym wymiarze, niż skłonna byłam oczekiwać. Zwyciężył mnie Wielki Sen. Może nie „żelazny, twardy, nieprzespany”, jak niegdyś Urszulkę Kochanowską, ale niewiele brakowało. Turkusowe jezioro snu, w którym się zatraciłam, wydawało się nie mieć dna. Nie potrafiłam wyrwać się z mocarnego uścisku snu, nie umiałam się obudzić.
Tak, światła świadomości wracały. Często unosiłam głowę z poduszki, obudzona niepokojącym strumieniem surrealistycznych myśli. Ale głowa, jakby obciążona ołowianą koroną, zaraz opadała. Heroicznym wysiłkiem poderwałam się na nogi. Somnabuliczna wędrówka do toalety pomogła mi uniknąć wilgotnej katastrofy.
Ale nie uczesałam się i nie umyłam i znów stałam się poddanką potężnego Hypnosa.
Dziś nadal śpię. Mam bilet do teatru, zastanawiam się, czy uda mi się pokonać paraliżującą niemoc.
Jeśli takie stany będą się powtarzać, moja zdolność nie tylko do pisania bloga, ale także do codziennej egzystencji, zostanie podana w wątpliwość.
Zaraz znów przyłożę głowę do kojącej poduszki. Zbliża się południe. Wydaje mi się, że w kwestii snu niesamowity samobójca Georg Trakl najwięcej ma do powiedzenia:
Sen
Przeklęty wy, ciemne trucizny,
Biały śnie!
Ogród u szczytu jest osobliwości
Niewyraźnych drzew,
Wężów pełen, ciem,
Pająków, nietoperzy,
Tyś obcy! Twój cień zgubiony
W rumieńcu wieczoru,
To mroczny korsarz
W słonym morzu zasępienia.
Wzlatują białe ptaki u brzegu nocy
Nad lecącymi w proch miastami
Ze stali.
przełożył Feliks Przybylak
Tak, światła świadomości wracały. Często unosiłam głowę z poduszki, obudzona niepokojącym strumieniem surrealistycznych myśli. Ale głowa, jakby obciążona ołowianą koroną, zaraz opadała. Heroicznym wysiłkiem poderwałam się na nogi. Somnabuliczna wędrówka do toalety pomogła mi uniknąć wilgotnej katastrofy.
Ale nie uczesałam się i nie umyłam i znów stałam się poddanką potężnego Hypnosa.
Dziś nadal śpię. Mam bilet do teatru, zastanawiam się, czy uda mi się pokonać paraliżującą niemoc.
Jeśli takie stany będą się powtarzać, moja zdolność nie tylko do pisania bloga, ale także do codziennej egzystencji, zostanie podana w wątpliwość.
Zaraz znów przyłożę głowę do kojącej poduszki. Zbliża się południe. Wydaje mi się, że w kwestii snu niesamowity samobójca Georg Trakl najwięcej ma do powiedzenia:
Sen
Przeklęty wy, ciemne trucizny,
Biały śnie!
Ogród u szczytu jest osobliwości
Niewyraźnych drzew,
Wężów pełen, ciem,
Pająków, nietoperzy,
Tyś obcy! Twój cień zgubiony
W rumieńcu wieczoru,
To mroczny korsarz
W słonym morzu zasępienia.
Wzlatują białe ptaki u brzegu nocy
Nad lecącymi w proch miastami
Ze stali.
przełożył Feliks Przybylak
piątek, 18 października 2013
Paul Delvaux – interpretacja
To jeden z tych obrazów, które wprawiają całą moją duszę w psychodeliczne wibracje. Paul Delvaux. SAMOTNOŚĆ.
Wzniecająca gorączkę zachwytu halunacyjna wizja genialnego surrealisty. Nocny dworzec – zatopiony w melancholii, niezwykły, jak tajemnica skryta w rdzeniu enigmy, ulotny jak fatamorgana. Na peronie stoi samotna kobieta. Odwrócona plecami, nie możemy zobaczyć jej twarzy. Czy dlatego, że pragnie ukryć rzęsiste łzy smutku lub usta zaciśnięte w cierniowym bólu?
Oniryczna postać ma na sobie czerwoną suknię. Czerwień to kolor cierpienia, ale także energii i życiowej mocy. Barwa sukni, a także szeroko rozpuszczone, długie jasne włosy, świadczą, że bohaterka umie jeszcze poskromić demony rozpaczy i nie porzuciła wszelkich pragnień. Nie opuścił jej jeszcze Élan vital, życiowy pęd, twórcza siła. Czerwień to także znak, że kobieta ma za sobą zmysłowe burze, nie jest już dziewicza.
Na sukni spostrzec możemy wąski czarny pasek. Dzięki temu możemy wiedzieć, że postać na peronie poznała w życiu smak nieszczęścia. Samotna patrzy w tarczę zawieszonego na granatowym niebie księżyca. Dworzec skąpany jest w lunarnym świetle. Księżyc w pełni to symbol snów i tęsknoty, ale także nadziei.
W dworcowej poczekalni jarzą się światła. Zapewne są tam ludzie. Bohaterka, zachęcona księżycowym blaskiem, może wejść do poczekalni, spotkać się z innymi osobami, podjąć próbę położenia kresu samotności.
Na torach czeka gotowy do odjazdu pociąg towarowy. Nad czarną, daleką lokomotywą unosi się obłok dymu. Samotnica może też przedostać się do pociągu i odjechać do dalekiej krainy, w której czeka na nią bardziej pomyślny los. Podróż pociągiem towarowym nie jest łatwa, drogę do torów zagradza niski płot. Ale są to trudności, które można przezwyciężyć. Czy kobieta w czerwonej sukni odważy się porzucić swoją samotność?
Ja także stoję na dworcu, lecz mam na sobie od stóp do głów tylko czerń, a moje włosy o barwie piór kruka są krótkie. Nie wejdę do poczekalni, nie odjadę z pociągiem, pozostanę samotna na bezludnym peronie, na zawsze zamknięta w srebrze księżycowego światła.
Spotykałam się z mężczyznami, lecz byłam wtedy zarazem zimnośnieżna jak przepełniona lękiem. Tylko nieliczni potrafią przedstawić sobie tak dwoisty stan.
Niekiedy z powodu mojej osobności, lodowatego serca, syberyjskiej atrofii uczuć wymykającej się najbardziej bujnej wyobraźni poddaje mnie torturom sumienie. Jestem przerażona własną nieustanną mizantropią i chroniczną antropofobią W blogowych zapisach dawałam już temu wyraz. Czy usprawiedliwią mnie słowa filozofa Immanuela Kanta, że „wyrzeczenie się wszelkich radości życia społecznego po to, aby ludzi nie nienawidzić, skoro się nie może ich kochać, wydaje się tylko małą ofiarą”?
Zaczął się weekend, zamierzam poświęcić go rozkoszom snu.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że stosownym zakończeniem tego dnia i wpisu będzie następujący wiersz:
Chluba
Chlubię się tym, że żyję,
Że potrafię maskować twarz,
A zamknąwszy oczy udawać śmierć.
Chlubię się, że nie zostałam jeszcze
Powieszona na rynku
Pośród beczek i marchwi,
Że sprzedałam swoją odwagę za strach,
A strach oddałam za bezcen,
Że nie umiem już rozmawiać,
A myślę tylko nocą ukradkiem, na paluszkach.
Chlubię się, że potrafię już żyć bez słońca,
Poszukiwana, śledzona i osaczona,
Pogardzana i pogardzająca.
Wielu chciałoby coś uszczknąć z mego wyklętego ciała,
Unicestwić je, nim zdążę im napluć w twarz.
Wszyscy, śmiertelnicy, choć podobni,
Nienawidzimy się za to, że nie jesteśmy tacy sami.
Ludzie mają ojca i matkę,
A ja nie mam żadnej pokrewnej duszy na ziemi.
Ale chlubię się tym, że jeszcze żyję,
I gdyby chcieli mnie sądzić na swoją miarę,
Nikt prócz mnie samej nie mógłby stanąć w mojej obronie.
Flavia Cosma
przełożyła z rumuńskiego Irena Harasimowicz-Zarzecka
Wzniecająca gorączkę zachwytu halunacyjna wizja genialnego surrealisty. Nocny dworzec – zatopiony w melancholii, niezwykły, jak tajemnica skryta w rdzeniu enigmy, ulotny jak fatamorgana. Na peronie stoi samotna kobieta. Odwrócona plecami, nie możemy zobaczyć jej twarzy. Czy dlatego, że pragnie ukryć rzęsiste łzy smutku lub usta zaciśnięte w cierniowym bólu?
Oniryczna postać ma na sobie czerwoną suknię. Czerwień to kolor cierpienia, ale także energii i życiowej mocy. Barwa sukni, a także szeroko rozpuszczone, długie jasne włosy, świadczą, że bohaterka umie jeszcze poskromić demony rozpaczy i nie porzuciła wszelkich pragnień. Nie opuścił jej jeszcze Élan vital, życiowy pęd, twórcza siła. Czerwień to także znak, że kobieta ma za sobą zmysłowe burze, nie jest już dziewicza.
Na sukni spostrzec możemy wąski czarny pasek. Dzięki temu możemy wiedzieć, że postać na peronie poznała w życiu smak nieszczęścia. Samotna patrzy w tarczę zawieszonego na granatowym niebie księżyca. Dworzec skąpany jest w lunarnym świetle. Księżyc w pełni to symbol snów i tęsknoty, ale także nadziei.
W dworcowej poczekalni jarzą się światła. Zapewne są tam ludzie. Bohaterka, zachęcona księżycowym blaskiem, może wejść do poczekalni, spotkać się z innymi osobami, podjąć próbę położenia kresu samotności.
Na torach czeka gotowy do odjazdu pociąg towarowy. Nad czarną, daleką lokomotywą unosi się obłok dymu. Samotnica może też przedostać się do pociągu i odjechać do dalekiej krainy, w której czeka na nią bardziej pomyślny los. Podróż pociągiem towarowym nie jest łatwa, drogę do torów zagradza niski płot. Ale są to trudności, które można przezwyciężyć. Czy kobieta w czerwonej sukni odważy się porzucić swoją samotność?
Ja także stoję na dworcu, lecz mam na sobie od stóp do głów tylko czerń, a moje włosy o barwie piór kruka są krótkie. Nie wejdę do poczekalni, nie odjadę z pociągiem, pozostanę samotna na bezludnym peronie, na zawsze zamknięta w srebrze księżycowego światła.
Spotykałam się z mężczyznami, lecz byłam wtedy zarazem zimnośnieżna jak przepełniona lękiem. Tylko nieliczni potrafią przedstawić sobie tak dwoisty stan.
Niekiedy z powodu mojej osobności, lodowatego serca, syberyjskiej atrofii uczuć wymykającej się najbardziej bujnej wyobraźni poddaje mnie torturom sumienie. Jestem przerażona własną nieustanną mizantropią i chroniczną antropofobią W blogowych zapisach dawałam już temu wyraz. Czy usprawiedliwią mnie słowa filozofa Immanuela Kanta, że „wyrzeczenie się wszelkich radości życia społecznego po to, aby ludzi nie nienawidzić, skoro się nie może ich kochać, wydaje się tylko małą ofiarą”?
Zaczął się weekend, zamierzam poświęcić go rozkoszom snu.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że stosownym zakończeniem tego dnia i wpisu będzie następujący wiersz:
Chluba
Chlubię się tym, że żyję,
Że potrafię maskować twarz,
A zamknąwszy oczy udawać śmierć.
Chlubię się, że nie zostałam jeszcze
Powieszona na rynku
Pośród beczek i marchwi,
Że sprzedałam swoją odwagę za strach,
A strach oddałam za bezcen,
Że nie umiem już rozmawiać,
A myślę tylko nocą ukradkiem, na paluszkach.
Chlubię się, że potrafię już żyć bez słońca,
Poszukiwana, śledzona i osaczona,
Pogardzana i pogardzająca.
Wielu chciałoby coś uszczknąć z mego wyklętego ciała,
Unicestwić je, nim zdążę im napluć w twarz.
Wszyscy, śmiertelnicy, choć podobni,
Nienawidzimy się za to, że nie jesteśmy tacy sami.
Ludzie mają ojca i matkę,
A ja nie mam żadnej pokrewnej duszy na ziemi.
Ale chlubię się tym, że jeszcze żyję,
I gdyby chcieli mnie sądzić na swoją miarę,
Nikt prócz mnie samej nie mógłby stanąć w mojej obronie.
Flavia Cosma
przełożyła z rumuńskiego Irena Harasimowicz-Zarzecka
czwartek, 17 października 2013
Kornelia kroczy we mgle
Wieczorem czytałam dzienniki Sylvii Plath. Nie jest to lektura, która może ukołysać do makowego snu. Już w wieku 18 lat genialna i mrówczo pracowita poetka miała równie niezwykłe prawdziwe przemyślenia: „I wiesz, że ze wszystkich namacalnych rzeczy, które naprawdę posiadasz, żadnej nie będziesz mogła zatrzymać, bo one też ulegną rozkładowi i prześlizną się przez sztywniejące, zrogowaciałe palce. A więc zgnijesz w grobie i jak mówisz, niech to cholera. Kogo to obchodzi”.
Piołunowosmutne jest, że Sylvia uległa procesowi gnicia o wiele szybciej, niż można było oczekiwać. Mogłaby przecież wciąż jeszcze wędrować pod słońcem żywych. A jakie boskie powstałyby wiersze!
A może nie potrafiłaby już tworzyć rzeczy wielkich, wypalona po megaerupcji talentu w młodości?
W każdym razie proteinowo-wapniowy skafander Kornelii też stanie się łupem rozkładu. Mogłabym poprosić (ale kogo?) o skremowanie materialnej powłoki, lecz ostatecznie jakie ma znaczenie sposób utylizacji więzienia duszy? Alabastrowych stopek i krągłych, jak utoczonych z marmuru kolan będzie mi wszakże trochę szkoda.
Naturalnie także dziś głaskała mnie czarnymi mackami poranna trwoga, aczkolwiek nieco łagodniej, jak kat, który zaprzyjaźnił się z długo oczekującym na stracenie skazańcem i chce okazać nieco współczucia, zanim spuści ostrze gilotyny. Może też pomogła mi nieco litościwa mgła.
Poranek nastał mlecznomglisty – szarobiała, skondensowana mgła działa na mnie jak najlepszy anestetyk. Gdy wyszłam na spotkanie kolejnego groteskowego dnia mojej egzystencji, ciemności jeszcze kryły ziemię. Odchodząca noc otuliła się gęstym mgielnym płaszczem. Brodziłam w białych pasmach, inne zasnuły mi głowę, chroniąc przed obcym światem materii i przenikliwymi spojrzeniami bliźnich.
Blask latarni mozolnie przedzierał się przez mgielne opary.
Ogniska latarni orbitowały w powietrzu jak helowe balony.
Wydawało mi się, że kroczę ulicą zaklętego – czy może też przeklętego – miasta. Znowu podjęłam próbę rozproszenia się w białym obłoku. Rzuciłam się w mgielną ścianę jak samobójczyni w morze. Ale nie udało mi się zatracić, nie wstrzymałam oddechu, czułam w skroniach uderzenia swego serca, przypominające rytm zegara odmierzającego krótki czas istnienia.
Autobusy materializowały się niespodziewanie w białej toni jak osobliwe, przyjazne wieloryby. I weszłam w brzuch wieloryba, mgielnomorski potwór pochłonął mnie jak krnąbrną Jonaszkę, która nie posłuchała Boga i nie chciała wzywać do nawrócenia ludzi z występnej Niniwy. Sama też jest zbyt martwa, aby uklęknąć i żałować.
Mgła skokiem tygrysa wdarła się do autobusu-wieloryba i jechała przez budzące się miasto wraz ze mną.
Tak, wolno mi wierzyć, że to demony mgły okazały się dla mnie lekarzami. Byłam pełna radości, ponieważ chmury i obłoki zwyciężały w zmaganiach ze słońcem przez wszystkie godziny dnia. Jestem znużona pracą i wcześnie pójdę spać. Czy ten oto wiersz nie okaże się znakomitym zakończeniem czwartkowego rozbłysku życia?
Monika Taubitz
We mgle
Zatopiona we mgle,
próbuję
nadać kształt
nicości
tych otępiałych
jasnoszarych ścian.
W otwartych czarach
moich dłoni
tryskają drobniutkie kuleczki.
W niezwykłe światło
jasnoszarego dnia
wznoszę niezliczone światy.
Zasłonięty obraz ziemi
odsłania się
w tajemniczym
odbiciu,
tłum. Urszula Karwosiecka
Piołunowosmutne jest, że Sylvia uległa procesowi gnicia o wiele szybciej, niż można było oczekiwać. Mogłaby przecież wciąż jeszcze wędrować pod słońcem żywych. A jakie boskie powstałyby wiersze!
A może nie potrafiłaby już tworzyć rzeczy wielkich, wypalona po megaerupcji talentu w młodości?
W każdym razie proteinowo-wapniowy skafander Kornelii też stanie się łupem rozkładu. Mogłabym poprosić (ale kogo?) o skremowanie materialnej powłoki, lecz ostatecznie jakie ma znaczenie sposób utylizacji więzienia duszy? Alabastrowych stopek i krągłych, jak utoczonych z marmuru kolan będzie mi wszakże trochę szkoda.
Naturalnie także dziś głaskała mnie czarnymi mackami poranna trwoga, aczkolwiek nieco łagodniej, jak kat, który zaprzyjaźnił się z długo oczekującym na stracenie skazańcem i chce okazać nieco współczucia, zanim spuści ostrze gilotyny. Może też pomogła mi nieco litościwa mgła.
Poranek nastał mlecznomglisty – szarobiała, skondensowana mgła działa na mnie jak najlepszy anestetyk. Gdy wyszłam na spotkanie kolejnego groteskowego dnia mojej egzystencji, ciemności jeszcze kryły ziemię. Odchodząca noc otuliła się gęstym mgielnym płaszczem. Brodziłam w białych pasmach, inne zasnuły mi głowę, chroniąc przed obcym światem materii i przenikliwymi spojrzeniami bliźnich.
Blask latarni mozolnie przedzierał się przez mgielne opary.
Ogniska latarni orbitowały w powietrzu jak helowe balony.
Wydawało mi się, że kroczę ulicą zaklętego – czy może też przeklętego – miasta. Znowu podjęłam próbę rozproszenia się w białym obłoku. Rzuciłam się w mgielną ścianę jak samobójczyni w morze. Ale nie udało mi się zatracić, nie wstrzymałam oddechu, czułam w skroniach uderzenia swego serca, przypominające rytm zegara odmierzającego krótki czas istnienia.
Autobusy materializowały się niespodziewanie w białej toni jak osobliwe, przyjazne wieloryby. I weszłam w brzuch wieloryba, mgielnomorski potwór pochłonął mnie jak krnąbrną Jonaszkę, która nie posłuchała Boga i nie chciała wzywać do nawrócenia ludzi z występnej Niniwy. Sama też jest zbyt martwa, aby uklęknąć i żałować.
Mgła skokiem tygrysa wdarła się do autobusu-wieloryba i jechała przez budzące się miasto wraz ze mną.
Tak, wolno mi wierzyć, że to demony mgły okazały się dla mnie lekarzami. Byłam pełna radości, ponieważ chmury i obłoki zwyciężały w zmaganiach ze słońcem przez wszystkie godziny dnia. Jestem znużona pracą i wcześnie pójdę spać. Czy ten oto wiersz nie okaże się znakomitym zakończeniem czwartkowego rozbłysku życia?
Monika Taubitz
We mgle
Zatopiona we mgle,
próbuję
nadać kształt
nicości
tych otępiałych
jasnoszarych ścian.
W otwartych czarach
moich dłoni
tryskają drobniutkie kuleczki.
W niezwykłe światło
jasnoszarego dnia
wznoszę niezliczone światy.
Zasłonięty obraz ziemi
odsłania się
w tajemniczym
odbiciu,
tłum. Urszula Karwosiecka
środa, 16 października 2013
Poranna trwoga
Jestem monadą wśród amorficznej masy innych monad. Miriad wyalienowanych atomów ludzkich. Wszystkie usiłują stłumić lęk przed istnieniem, zagłuszyć niepojętą grozę przemijania poprzez pusty hedonizm, błazeńskie rozrywki, pracoholizm, alkohol, pozory życia rodzinnego.
To wszystko może znieczulić świadomość tylko na chwilę i nie ocali przed rozpaczą.
Dlaczego jestem? Kto mnie zamknął w proteinowym więzieniu?
Jak to napisał Emil Cioran? „Powinniśmy być zwolnieni z obowiązku dźwigania ciała. Wystarczyłoby brzemię JA”.
Iskra jestestwa rozpala się tylko na chwilę w bezkresie mroku i gaśnie. Ale to lepiej. Istnienie bez kresu byłoby nie do zniesienia.
Budzę się na długo przed świtem i nie mogę już przywołać snu. Totalnie embrionalna kryję się pod kołdrą i drżę ze strachu.
Nie, dziś nie wyjdę. NIE, NIE, NIE.
Dziś nie podejmę walki z codzienną trwogą. Boję się, gdy na przystanku jest za dużo ludzi. Boję się, gdy ktoś mnie dotyka w autobusie albo usiądzie obok mnie. Nigdy nie wiem, czy mam siedzieć czy stać i zawsze podejmuję błędną decyzję. Za dużo innych monad wokół mnie.
Gdy w przeszłości chodziłam na randki, brałam środki uspokajające. Kiedy mam załatwić sprawę w urzędzie, mam dłonie mokre od potu. Długopisy, dokumenty, telefon komórkowy sypią mi się z rak. Niekiedy muszę wyjść po zakupy. W ludzkiej ciżbie czuję się jak jagnię w dżungli pełnej spragnionych krwi potworów. W przebieralni centrum handlowego mam konwulsje, przed wizytą u lekarza paroksyzm dreszczy. Kiedy widzę kolejkę, odwracam się i odchodzę
Gdy jestem na rowerze, w każdym samochodzie dostrzegam nadjeżdżającą śmierć.
Nie chcę już się bać. NIE WYJDĘ. W szufladzie są tabletki spokoju. Małe chemiczne pociski zabijające strach. Doczołgam się do nich jak pustynny wędrowiec ostatnią siłą czołga się do oazy.
Srebrzy się świt. Pełznę do łazienki. Obejmuję ramionami muszlę, chce mi się… Pozycja pionowa, jest lepiej. Zimna woda, przytomność. Tabletki wciąż nietknięte. Wychodzę. BOJĘ SIĘ.
I jeszcze wiersz na dziś:
***
Nicolás Guillén*
Strach
Nagle robi mi się zimno na myśl,
że żyję.
Cóż to za straszliwa przygoda!
Co za strach!
Być tutaj uwięzionym
z bijącym sercem,
nic nie wiedzieć
z otwartymi oczami,
być tutaj jak lunatyk
z wyciągniętymi przed siebie rękami ślepca,
szukając wyjścia,
jakiegoś stróża porządku, odźwiernego.
Ja tutaj, w moim życiu, sam jeden
żyjący.
przełożyła Krystyna Rodowska
To wszystko może znieczulić świadomość tylko na chwilę i nie ocali przed rozpaczą.
Dlaczego jestem? Kto mnie zamknął w proteinowym więzieniu?
Jak to napisał Emil Cioran? „Powinniśmy być zwolnieni z obowiązku dźwigania ciała. Wystarczyłoby brzemię JA”.
Iskra jestestwa rozpala się tylko na chwilę w bezkresie mroku i gaśnie. Ale to lepiej. Istnienie bez kresu byłoby nie do zniesienia.
Budzę się na długo przed świtem i nie mogę już przywołać snu. Totalnie embrionalna kryję się pod kołdrą i drżę ze strachu.
Nie, dziś nie wyjdę. NIE, NIE, NIE.
Dziś nie podejmę walki z codzienną trwogą. Boję się, gdy na przystanku jest za dużo ludzi. Boję się, gdy ktoś mnie dotyka w autobusie albo usiądzie obok mnie. Nigdy nie wiem, czy mam siedzieć czy stać i zawsze podejmuję błędną decyzję. Za dużo innych monad wokół mnie.
Gdy w przeszłości chodziłam na randki, brałam środki uspokajające. Kiedy mam załatwić sprawę w urzędzie, mam dłonie mokre od potu. Długopisy, dokumenty, telefon komórkowy sypią mi się z rak. Niekiedy muszę wyjść po zakupy. W ludzkiej ciżbie czuję się jak jagnię w dżungli pełnej spragnionych krwi potworów. W przebieralni centrum handlowego mam konwulsje, przed wizytą u lekarza paroksyzm dreszczy. Kiedy widzę kolejkę, odwracam się i odchodzę
Gdy jestem na rowerze, w każdym samochodzie dostrzegam nadjeżdżającą śmierć.
Nie chcę już się bać. NIE WYJDĘ. W szufladzie są tabletki spokoju. Małe chemiczne pociski zabijające strach. Doczołgam się do nich jak pustynny wędrowiec ostatnią siłą czołga się do oazy.
Srebrzy się świt. Pełznę do łazienki. Obejmuję ramionami muszlę, chce mi się… Pozycja pionowa, jest lepiej. Zimna woda, przytomność. Tabletki wciąż nietknięte. Wychodzę. BOJĘ SIĘ.
I jeszcze wiersz na dziś:
***
Nicolás Guillén*
Strach
Nagle robi mi się zimno na myśl,
że żyję.
Cóż to za straszliwa przygoda!
Co za strach!
Być tutaj uwięzionym
z bijącym sercem,
nic nie wiedzieć
z otwartymi oczami,
być tutaj jak lunatyk
z wyciągniętymi przed siebie rękami ślepca,
szukając wyjścia,
jakiegoś stróża porządku, odźwiernego.
Ja tutaj, w moim życiu, sam jeden
żyjący.
przełożyła Krystyna Rodowska
wtorek, 15 października 2013
Trzy smutki na wtorek
Jan Skácel
Smutki
Trzy wielkie smutki są na tym świecie
Trzy smutki wielkie i nikt nie wie
Jak się tym wielkim smutkom wymknąć
Ten pierwszy smutek Nie wiem, gdzie umrę
Ten drugi smutek Nie wiem, kiedy
I ten ostatni Nie wiem, gdzie znajdę się na tamtym swiecie
Tak słyszałem w pieśni Zostawmy to tak
Zostawmy tak jak śpiewa pieśń Spróbujmy
Chwycić lęk jak klamkę i wejść
przełożył Leszek Engelking
Smutki
Trzy wielkie smutki są na tym świecie
Trzy smutki wielkie i nikt nie wie
Jak się tym wielkim smutkom wymknąć
Ten pierwszy smutek Nie wiem, gdzie umrę
Ten drugi smutek Nie wiem, kiedy
I ten ostatni Nie wiem, gdzie znajdę się na tamtym swiecie
Tak słyszałem w pieśni Zostawmy to tak
Zostawmy tak jak śpiewa pieśń Spróbujmy
Chwycić lęk jak klamkę i wejść
przełożył Leszek Engelking
poniedziałek, 14 października 2013
Ćwiczę się w umieraniu III
Jestem rada, że wczorajsze ćwiczenia w umieraniu udały się znakomicie. Oczywiście nie przedarłam się, półświadoma i halucynacyjna, przez rubież dwóch światów. ponieważ piszę te słowa. Jak jednak będzie następnym razem, kto może z całą pewnością powiedzieć? Czy można zdmuchnąć kaganiec życia tylko sugestią i lekkim pragnieniem? Jeśli komuś to się przede mną udało, nie wróci, aby opowiedzieć swą historię.
Tak, znów znów urządziłam swój mały masochistyczny teatr śmierci. Ja, Kornelia, neurasteniczna zakładniczka nicości, rzucona w świat na skutek ślepej tyranii narodzin, miotająca się w bolesnej pułapce istnienia. Czyż Emil Cioran nie napisał: „Narodziny i łańcuch to synonimy. Ujrzeć światło dnia to ujrzeć kajdanki…”
Czułam się dobrze. Naturalnie w granicach swojej możliwości. Zgniłopurpurowa menstruacyjna strzyga odleciała. Doświadczyłam tyle snu, że mogę niestrudzenie wiosłować na korporacyjnej galerze przez całe pięć dni. Zjadłam w restauracji japońskiej zupę miso, wypiłam zieloną herbatę z ryżem. Ale w ciepłą jesienną niedzielę ulice miasta zalał hałaśliwy tłum. Ogarnął mnie lęk i wróciłam do domu.
Wiele czasu poświęciłam pielęgnacji ciała. Wzięłam długą kąpiel. Moczyłam się w wodzie z solą z Morza Martwego. Położyłam stopki na brzegu wanny i patrzyłam na nie z zachwytem. Nie chcę być zamknięta w proteinowym skafandrze, ale stopki, kostki, kolana, palce u rąk mam piękne. Pomyślałam przez chwilę, że chociaż nie potrafię nikogo pokochać, to przynajmniej kocham samą siebie. Ale to przecież nieprawda.
Założyłam piżamkę i skarpetki, żeby stopki nie odbierały bodźców, co mogłoby zakłócić moje skupienie. Zresztą lubię mieć ciepłe stopki. Ze względów oszczędnościowych nie odkręcam kaloryferów. Umiejętnie poddałam anihilacji nieco przykrą myśl, że nie zrobiłam prania.
Czułam się świeża i czysta, niestety, nie jestem już nieskalana.
Po kąpieli ta sama tanatyczna celebracja. Przewietrzywszy pokój, zamknęłam okno, opuściłam żaluzję. Włączyłam muzykę – tym razem nie relaksacyjną, ale Requiem Brahmsa. Sprawa zatem zapowiadała się poważnie. Zapaliłam świeczkę o aromacie konwalii. Podczas tych czynności wprawiałam się w stosowny nastrój. Wyrecytowałam wiersze Safony, owianej legendą poetki z wyspy Lesbos:
***
… na boginię, mnie tutaj
na ziemi nic już nie cieszy
lecz ogarnia mnie jakaś tęsknota,
By umrzeć i ujrzeć porosłe lotosem,
Mokre od rosy brzegi Acherontu.
**
Po krótkim wahaniu napełniłam kieliszek mocnym czerwonym winem z Portugalii. Nie próbowałam jeszcze umierania po winie, odczuwałam pewną ciekawość, czy ten krzepki napój przyniesie zmianę.
Wypiłam spory łyk, ściszyłam nieco muzykę i zanurkowałam pod kołdrę. Pozycja embriona, poduszka na głowę, dłonie między kolana.
Po tak starannych przygotowaniach uspokoiłam wichurę myśli – cicho jak nocna ćma wleciałam w cieniste królestwo kontemplacji.
Jak już wyjaśniłam, moje ćwiczenia w umieraniu to raczej nie meditatio mortis, rozważanie spraw śmierci, od czasu Sokratesa zalecane przez filozofów. Moim najważniejszym celem jest przygotowanie się do tego granicznego momentu, aby, gdy już nadejdzie, a z całą pewnością nadejdzie, przebiegał łagodnie, bez cierpienia i lęku, jak zapadanie w kojący sen. Zwłaszcza bez lęku – jestem manichejką, ale wychowana zostałam jako chrześcijanka i nie mogę się uwolnić od tego brzemienia trwogi, jaką budzi nauka Kościoła o wieczystej karze. A przecież nikt z całą pewnością powiedzieć, czy i w jakiej krainie obudzimy się ze snu śmierci.
Być może pragnę też podświadomie unicestwić się samą siłą woli. Tego wszakże nie jestem pewna.
Spokojnie, rozważnie, zawężałam strumień świadomości, powtarzając sobie w umyśle wspomagające wiersze:
Śmierć
Na brzegu rzeki wyszedł ku mnie starzec,
w rękach przerwana nić.
Księżyc prześwietlał jego wnętrze,
serce cienia filowało jak knot lampy,
starzec położył dłoń na mojej głowie:
Łódź jest gotowa,
wioseł ni wiatru nie potrzeba.
Eeva-Liisa Manner
tłum. z fińskiego Bohdan Drozdowski
A potem jeszcze ten:
TWOJE UMIERANIE
oczy wywrócone
jakbyś już była martwa
tykanie zegara
sekundy i minuty
długie czekanie
i strach
niedzielne popołudnie
zimne i deszczowe
ludzie na zewnątrz
jak resztka życia
a tu w środku
umieranie śmierć
Peter Paul Wiplinger
tłum. Ewa Iwasyk
Nagle znalazłam się pod opiekuńczymi skrzydłami nocy. Wydawało mi się, że przestaję oddychać. W sobotę w ogrodzie botanicznym położyłam się na ławce pod wielkim dębem. Nieustannie z góry spadały liście, powoli, jakby przez wodną toń, grzebiąc mnie pod złocistym całunem. I teraz odtworzyłam w intelekcie tę samą scenę, dokładną jak film w panoramicznym kinie. Promień światła zamigotał, zbladł. Przywołałam jeszcze ten wiersz:
***
Już czas zmieniać korale
Już czas zmieniać słownik,
Już czas gasić latarnie
Nad drzwiami…
Marina Cwietajewa
****
I wtedy srebrzysta nić świadomości została przerwana.
**
Świt przyniósł przebudzenie, byłam jednak kontenta z wyników. Zdawało mi się, że dotarłam bliżej do granic niebytu, niż kiedykolwiek przedtem. Ale może to następstwa łyku portugalskiego wina?
Znowu poranny rytuał łazienkowy, któremu poddałam się z wzorową pokorą. Kusi mnie sporządzenie długiego wpisu, jaką bezbrzeżną abominacją napełnia mnie poranne siadanie w toalecie, ale się powstrzymam.
Tak, znów znów urządziłam swój mały masochistyczny teatr śmierci. Ja, Kornelia, neurasteniczna zakładniczka nicości, rzucona w świat na skutek ślepej tyranii narodzin, miotająca się w bolesnej pułapce istnienia. Czyż Emil Cioran nie napisał: „Narodziny i łańcuch to synonimy. Ujrzeć światło dnia to ujrzeć kajdanki…”
Czułam się dobrze. Naturalnie w granicach swojej możliwości. Zgniłopurpurowa menstruacyjna strzyga odleciała. Doświadczyłam tyle snu, że mogę niestrudzenie wiosłować na korporacyjnej galerze przez całe pięć dni. Zjadłam w restauracji japońskiej zupę miso, wypiłam zieloną herbatę z ryżem. Ale w ciepłą jesienną niedzielę ulice miasta zalał hałaśliwy tłum. Ogarnął mnie lęk i wróciłam do domu.
Wiele czasu poświęciłam pielęgnacji ciała. Wzięłam długą kąpiel. Moczyłam się w wodzie z solą z Morza Martwego. Położyłam stopki na brzegu wanny i patrzyłam na nie z zachwytem. Nie chcę być zamknięta w proteinowym skafandrze, ale stopki, kostki, kolana, palce u rąk mam piękne. Pomyślałam przez chwilę, że chociaż nie potrafię nikogo pokochać, to przynajmniej kocham samą siebie. Ale to przecież nieprawda.
Założyłam piżamkę i skarpetki, żeby stopki nie odbierały bodźców, co mogłoby zakłócić moje skupienie. Zresztą lubię mieć ciepłe stopki. Ze względów oszczędnościowych nie odkręcam kaloryferów. Umiejętnie poddałam anihilacji nieco przykrą myśl, że nie zrobiłam prania.
Czułam się świeża i czysta, niestety, nie jestem już nieskalana.
Po kąpieli ta sama tanatyczna celebracja. Przewietrzywszy pokój, zamknęłam okno, opuściłam żaluzję. Włączyłam muzykę – tym razem nie relaksacyjną, ale Requiem Brahmsa. Sprawa zatem zapowiadała się poważnie. Zapaliłam świeczkę o aromacie konwalii. Podczas tych czynności wprawiałam się w stosowny nastrój. Wyrecytowałam wiersze Safony, owianej legendą poetki z wyspy Lesbos:
***
… na boginię, mnie tutaj
na ziemi nic już nie cieszy
lecz ogarnia mnie jakaś tęsknota,
By umrzeć i ujrzeć porosłe lotosem,
Mokre od rosy brzegi Acherontu.
**
Po krótkim wahaniu napełniłam kieliszek mocnym czerwonym winem z Portugalii. Nie próbowałam jeszcze umierania po winie, odczuwałam pewną ciekawość, czy ten krzepki napój przyniesie zmianę.
Wypiłam spory łyk, ściszyłam nieco muzykę i zanurkowałam pod kołdrę. Pozycja embriona, poduszka na głowę, dłonie między kolana.
Po tak starannych przygotowaniach uspokoiłam wichurę myśli – cicho jak nocna ćma wleciałam w cieniste królestwo kontemplacji.
Jak już wyjaśniłam, moje ćwiczenia w umieraniu to raczej nie meditatio mortis, rozważanie spraw śmierci, od czasu Sokratesa zalecane przez filozofów. Moim najważniejszym celem jest przygotowanie się do tego granicznego momentu, aby, gdy już nadejdzie, a z całą pewnością nadejdzie, przebiegał łagodnie, bez cierpienia i lęku, jak zapadanie w kojący sen. Zwłaszcza bez lęku – jestem manichejką, ale wychowana zostałam jako chrześcijanka i nie mogę się uwolnić od tego brzemienia trwogi, jaką budzi nauka Kościoła o wieczystej karze. A przecież nikt z całą pewnością powiedzieć, czy i w jakiej krainie obudzimy się ze snu śmierci.
Być może pragnę też podświadomie unicestwić się samą siłą woli. Tego wszakże nie jestem pewna.
Spokojnie, rozważnie, zawężałam strumień świadomości, powtarzając sobie w umyśle wspomagające wiersze:
Śmierć
Na brzegu rzeki wyszedł ku mnie starzec,
w rękach przerwana nić.
Księżyc prześwietlał jego wnętrze,
serce cienia filowało jak knot lampy,
starzec położył dłoń na mojej głowie:
Łódź jest gotowa,
wioseł ni wiatru nie potrzeba.
Eeva-Liisa Manner
tłum. z fińskiego Bohdan Drozdowski
A potem jeszcze ten:
TWOJE UMIERANIE
oczy wywrócone
jakbyś już była martwa
tykanie zegara
sekundy i minuty
długie czekanie
i strach
niedzielne popołudnie
zimne i deszczowe
ludzie na zewnątrz
jak resztka życia
a tu w środku
umieranie śmierć
Peter Paul Wiplinger
tłum. Ewa Iwasyk
Nagle znalazłam się pod opiekuńczymi skrzydłami nocy. Wydawało mi się, że przestaję oddychać. W sobotę w ogrodzie botanicznym położyłam się na ławce pod wielkim dębem. Nieustannie z góry spadały liście, powoli, jakby przez wodną toń, grzebiąc mnie pod złocistym całunem. I teraz odtworzyłam w intelekcie tę samą scenę, dokładną jak film w panoramicznym kinie. Promień światła zamigotał, zbladł. Przywołałam jeszcze ten wiersz:
***
Już czas zmieniać korale
Już czas zmieniać słownik,
Już czas gasić latarnie
Nad drzwiami…
Marina Cwietajewa
****
I wtedy srebrzysta nić świadomości została przerwana.
**
Świt przyniósł przebudzenie, byłam jednak kontenta z wyników. Zdawało mi się, że dotarłam bliżej do granic niebytu, niż kiedykolwiek przedtem. Ale może to następstwa łyku portugalskiego wina?
Znowu poranny rytuał łazienkowy, któremu poddałam się z wzorową pokorą. Kusi mnie sporządzenie długiego wpisu, jaką bezbrzeżną abominacją napełnia mnie poranne siadanie w toalecie, ale się powstrzymam.
sobota, 12 października 2013
Martwe liście
W sinym jeziorze snu pławiłam się tylko kilkanaście godzin. Nie obyło się bez koszmarnych zwidów, lecz nie wprawiły mnie w lęk. Nie dręczyły przecież mocniej, niż zwykle.
Potem spacerowałam, nieco wypoczęta, po ogrodzie botanicznym, zasnutym chmurami i mgłą. Szaroniebieska poświata otuliła litościwie korony drzew. Wprowadziłam się w stan bliski spokojnemu morzu. Comiesięczna czerwona harpia dawała jeszcze znać o sobie, ale traciła swą moc.
Ogród rozległy, tajemniczy, pełen zagadek, przedziwnych krętych i ślepych alejek, labiryntów stawów i mostów zmienił się w senną wizję. Krążyłam niestrudzenie wśród martwych i konających liści bliska somnabulizmowi. Byłam gotowa upaść na kolana i dziękować (aczkolwiek nie wiem, komu), za to, że jesienne enigmy nie wypalił blask słońca. Nie musiałam nawet kremować twarzy.
W zdumienie wprawiła mnie różnorodność i wielość barw i kolorów. Na gałęziach magnolii, pełnych wiosną białych i czerwonych kwiatów, teraz czekały na tchnienie wiatru wielkie, zwarzone uściskiem mrozu zgniłożółte liście. Berberysy stały w jaskrawej czerwieni, klon palmowy płonął oślepiającą purpurą. Najbardziej niesamowitymi zdawały się klony – niektóre ich liście wciąż zachwycały zielenią, w innych zielone nitki mieszały się z barwą żółtą, jeszcze inne jesień pomalowała czerwonym pędzlem.
Nagie gałęzie miłorzębów wznosiły się ku obłokom jak ostatni krzyk tonącego.
Lekkie podmuchy wiatru strącały wciąż nowe liście, które opadały powoli, z martwym dostojeństwem śmierci.
Pomyślałam, że pragnę stać liściem, który opada z melancholijną gracją, aby znaleźć swój rozkład i grób na tafli martwej wody. Wchodziłam w najbardziej ciasne, niedostępne, odludne alejki, próbując zniknąć bez śladu w gąszczu gałęzi, w cieniach koron drzew, w szarej mgle.
Potem w mieszkaniu – wyczerpana, lecz niemal spokojna. Pozornie niezbędne prace domowe zostały zlekceważone. Nie mogłam dziś ćwiczyć się w umieraniu, nie wtedy, gdy jestem nahermetyzowana. Tampaksy i podpaski zaburzają mi koncentrację. Ale jutro z pewnością tanatyczna medytacja stanie się możliwa.
Uświadomiłam sobie, że w tym roku też nadejdą święta – czas świetlistej choinkowej radości, w której najłatwiej wpaść w bezdenną przepaść rozpaczy. Zdarzyło mi się to tylko dwa razy, nie chcę wszakże doświadczyć popiołowego smaku po raz trzeci.
Nie potrafię wygasić wspomnienia, jak wylało się ze mnie sylwestrowe wino, którego nie potrafiłam przełknąć.
Rozważałam zatem w sercu, czy jednak nie osłonić się niezłomnym puklerzem farmakologii. Nie biorę od wielu miesięcy. Jestem wszakże nie tylko Królową Śniegu ale także Księżniczką Alchemii. W mojej apteczce czekają tabletki szczęścia – bioxetin, effectin, zoloft i wiele innych. Jest tego tyle, że mogłabym uśpić pancernego nosorożca. Wszystkie przeterminowane, ale nie zdołają mi zaszkodzić.
Ach, mam jeszcze czas! 1 grudnia do ostrożny termin, żeby tabletki rozkoszy zdążyły zadziałać, stłumić emocje, uśpić, zasnuć kokonem obojętności. Może zresztą nie ucieknę się do tej metody ratunku. Czyż nie jestem nieugiętą Kornelią, która miażdży delikatnymi stopami głowy depresyjnych węży?!
Decyzja zapadnie później. Obecnie mam wrażenie, że stosownym zakończeniem tego dnia okaże się ten oto wiersz Rose Ausländer
Noc VI
Sekundy kapią
w nocną pustkę
Bezsennie śnisz
legendę
o księżycu i gwiazdach
Czas
przecieka twoja myśl:
gdzie są ci
których już nie ma
Gdzie jestem
pytasz czarne lustro
lecz ono cię nie widzi
Widzisz jego noc
słyszysz tylko
swój wystraszony oddech
tłum. Ryszard Wojnakowski
Potem spacerowałam, nieco wypoczęta, po ogrodzie botanicznym, zasnutym chmurami i mgłą. Szaroniebieska poświata otuliła litościwie korony drzew. Wprowadziłam się w stan bliski spokojnemu morzu. Comiesięczna czerwona harpia dawała jeszcze znać o sobie, ale traciła swą moc.
Ogród rozległy, tajemniczy, pełen zagadek, przedziwnych krętych i ślepych alejek, labiryntów stawów i mostów zmienił się w senną wizję. Krążyłam niestrudzenie wśród martwych i konających liści bliska somnabulizmowi. Byłam gotowa upaść na kolana i dziękować (aczkolwiek nie wiem, komu), za to, że jesienne enigmy nie wypalił blask słońca. Nie musiałam nawet kremować twarzy.
W zdumienie wprawiła mnie różnorodność i wielość barw i kolorów. Na gałęziach magnolii, pełnych wiosną białych i czerwonych kwiatów, teraz czekały na tchnienie wiatru wielkie, zwarzone uściskiem mrozu zgniłożółte liście. Berberysy stały w jaskrawej czerwieni, klon palmowy płonął oślepiającą purpurą. Najbardziej niesamowitymi zdawały się klony – niektóre ich liście wciąż zachwycały zielenią, w innych zielone nitki mieszały się z barwą żółtą, jeszcze inne jesień pomalowała czerwonym pędzlem.
Nagie gałęzie miłorzębów wznosiły się ku obłokom jak ostatni krzyk tonącego.
Lekkie podmuchy wiatru strącały wciąż nowe liście, które opadały powoli, z martwym dostojeństwem śmierci.
Pomyślałam, że pragnę stać liściem, który opada z melancholijną gracją, aby znaleźć swój rozkład i grób na tafli martwej wody. Wchodziłam w najbardziej ciasne, niedostępne, odludne alejki, próbując zniknąć bez śladu w gąszczu gałęzi, w cieniach koron drzew, w szarej mgle.
Potem w mieszkaniu – wyczerpana, lecz niemal spokojna. Pozornie niezbędne prace domowe zostały zlekceważone. Nie mogłam dziś ćwiczyć się w umieraniu, nie wtedy, gdy jestem nahermetyzowana. Tampaksy i podpaski zaburzają mi koncentrację. Ale jutro z pewnością tanatyczna medytacja stanie się możliwa.
Uświadomiłam sobie, że w tym roku też nadejdą święta – czas świetlistej choinkowej radości, w której najłatwiej wpaść w bezdenną przepaść rozpaczy. Zdarzyło mi się to tylko dwa razy, nie chcę wszakże doświadczyć popiołowego smaku po raz trzeci.
Nie potrafię wygasić wspomnienia, jak wylało się ze mnie sylwestrowe wino, którego nie potrafiłam przełknąć.
Rozważałam zatem w sercu, czy jednak nie osłonić się niezłomnym puklerzem farmakologii. Nie biorę od wielu miesięcy. Jestem wszakże nie tylko Królową Śniegu ale także Księżniczką Alchemii. W mojej apteczce czekają tabletki szczęścia – bioxetin, effectin, zoloft i wiele innych. Jest tego tyle, że mogłabym uśpić pancernego nosorożca. Wszystkie przeterminowane, ale nie zdołają mi zaszkodzić.
Ach, mam jeszcze czas! 1 grudnia do ostrożny termin, żeby tabletki rozkoszy zdążyły zadziałać, stłumić emocje, uśpić, zasnuć kokonem obojętności. Może zresztą nie ucieknę się do tej metody ratunku. Czyż nie jestem nieugiętą Kornelią, która miażdży delikatnymi stopami głowy depresyjnych węży?!
Decyzja zapadnie później. Obecnie mam wrażenie, że stosownym zakończeniem tego dnia okaże się ten oto wiersz Rose Ausländer
Noc VI
Sekundy kapią
w nocną pustkę
Bezsennie śnisz
legendę
o księżycu i gwiazdach
Czas
przecieka twoja myśl:
gdzie są ci
których już nie ma
Gdzie jestem
pytasz czarne lustro
lecz ono cię nie widzi
Widzisz jego noc
słyszysz tylko
swój wystraszony oddech
tłum. Ryszard Wojnakowski
piątek, 11 października 2013
Niewolnica korporacji
Nie miałam wątpliwości, że dziś w pracy umrę. Wewnątrz mojego ciała płonął, buzował, trzaskał i miotał iskry bólu menstruacyjny stos. Czułam, jak krew spływa mi pod miłosierną zasłoną czarnych rajstop aż po koniuszki stóp. To była tylko drwina rozgorączkowanej imaginacji, na wszelki wypadek zamknęłam się wszakże w toalecie, aby sprawdzić stopień hermetyzacji i wymienić tampaksa.
W lustrze spojrzałam na swą kredowobiałą twarz, przypominającą oblicze w miarę jeszcze świeżego żeńskiego trupa.
Kończyliśmy bilans. W piątek znużenie dusi już bezlitośnie, paraliżuje, otumania, zabija. Byłam jak śmiertelnie utrudzony wspinacz na skalnym klifie, który już wie, że nie wedrze się szczyt. Już za kilka chwil runie w śnieżną przepaść i wilki rozniosą jego kości.
Automat doskonały marki Kornelia, mimo pewnych przecieków, jeszcze tym razem nie zawiódł. Moje palce skakały jak w obłędnym tańcu śmierci po przyciskach klawiatury.
Zaciskałam zęby, a potem w diabolicznym uśmiechu wykrzywiłam usta, jak najmocniej złączyłam kolana, oczy moje miotały posępne rozbłyski.
W korporacji rozniosły się obłoki siarkowej nienawiści i gorzkiego gniewu. Udręczone niewolnice nie mogły doczekać się końca swego mozołu. Marzyły już tylko o dwóch dniach weekendowego wytchnienia, które tak bardzo było im potrzebne.
Jak się zdaje, że nasz wiceprezes wyczuł zbierającą się burzę. Wyjątkowo nie rozbierał utrudzonych młodych kobiet wzrokiem, lecz zniknął gdzieś przed przerwą obiadową. Lotem błyskawicy rozeszła się fama, że poszedł w tym czasie do dominy, która za jedyne 150 zł wzięła go na smycz, okrutnie skopała i obficie zbrukała śliną. W ten sposób nasz przełożony zadaje sobie pokutę za to, że wyciska z nasz ostanie poty, a co nadobniejsze obmacuje obleśnie w kuchni albo w kąciku przy kopiarce, który zwany jest już korporacyjnym zamtuzem.
Zazwyczaj wychodzę na przerwę sama, tym razem jednak Anita, piękna dziewczyna, z którą siedzę w jednym pokoju, szukała mojego towarzystwa. Znalazłyśmy miejsce w kawiarni, swoim zwyczajem milczałam, nie mogłam zresztą tracić ostatnich kwantów energii na tworzenie dźwięków i słów. Towarzyszka mojego złego losu była tak wyczerpana, że filiżanka wypadła jej ze ślicznych, długich palców o karnacji kości słoniowej, zakończonych paznokciami o barwie rubinu.
Czarną złością wzburzyło się moje serce. Dlaczego gmach korporacji nie zapadnie się w ziemię, chociażby z nami wszystkimi? Dlaczego nie trzasną weń pioruny, morze nie zaleje, piekło nie pochłonie? Przecież to idealne miejsce na impakt wielkiego meteorytu!!
Gdy wróciłyśmy bladosine jak dwie smętne mary, w umyśle rozjarzył mi się wiersz, który napisał niemiecki poeta Heinrich Heine:
***
TKACZE
W ponurym oku nie ma łzy,
Siedzą przy krosnach i szczerzą kły:
Niemcy! My tkamy wam całun grobowy,
Trzykrotne przekleństwo wprzędliśmy w osnowy
I tkamy, i tkamy!
Przekleństwo bożkowi, co się doń modlimy
Śród nędzy głodowej i w chłodzie śród zimy!
Daremne czekanie i próżne nadzieje. —
On okpił nas, wydrwił i w głos się z nas śmieje.
Wciąż tkamy, wciąż tkamy!
Przekleństwo królowi, królowi bogaczy,
Co naszą niedolą się wzruszyć nie raczy,
Co grosze ostatnie z nas łupi i garnie,
I strzelać, jak w psy, w nas pozwala bezkarnie.
Wciąż tkamy, wciąż tkamy!
Przekleństwo! Przekleństwo ojczyźnie fałszywej,
Gdzie tylko sromota i hańba są żywe,
Gdzie każdy kwiat, wcześnie złamany, schnie marnie,
Gdzie robak zgnilizną i próchnem się karmi.
Wciąż tkamy, wciąż tkamy!
Czółenko lata, krosna łomocą,
Wciąż tkamy pilnie i dniem, i nocą.
Stare Niemcy! Utkamy wam całun grobowy!
Trzykrotne przekleństwo wprzędliśmy w osnowy
I tkamy, i tkamy!
**
Nie tracąc czasu, stworzyłam bardziej współczesną wersję tego wstrząsającego utworu:
NIEWOLNICE KORPORACJI
Przy naszych biurkach patrzymy ponuro ,
zębami zgrzytamy nad klawiaturą
Polsko! Piszemy ci wiersz pogrzebowy,
Trzykrotne przekleństwo pełnej jadów mowy
Piszemy! Stukamy!
Przekleństwo bożkowi, co się doń modlimy
Śród pracy morderczej swą młodość tracimy!
Daremne czekanie i próżne nadzieje. —
On okpił nas, wydrwił i w głos się z nas śmieje.
Piszemy! Stukamy!
Przekleństwo politykom, korporacji sługom,
Co nas oszukują o wiele za długo
Co straszne podatki z nas łupią i garną
A kapitaliści pensję płacą marną.
Piszemy! Stukamy!
Przekleństwo! Przekleństwo ojczyźnie fałszywej,
Gdzie tylko kłamstwo i wyzysk są żywe,
Gdzie każdy kwiat, wcześnie złamany, schnie marnie,
Każdy o byt walczy swój niesolidarnie.
Piszemy! Stukamy!
Monitor błyszczy cyfr i liter mocą
Piszemy, stukamy dniem i nocą
Stara Polsko! Napiszemy ci wiersz pogrzebowy!
Trzykrotne przekleństwo pełnej jadu mowy
Piszemy! Stukamy!
**
Po tym błahym akcie duchowej rebelii poczułam przez chwilę cień słodkiej dumy. Przedstawiłam sobie Kornelię jako inkarnację Wolności, która z odsłoniętym (aczkolwiek minimalistycznym) biustem prowadzi korporacyjny lud na barykady.
Niestety, w tym momencie płonąca żagiew bólu w podbrzuszu zapłonęła ze zdwojoną mocą i przywróciła mnie do rzeczywistości.
Nie bardzo pamiętam, co działo się później. Zapewne paranoidalny mózg, jak to często, wyłączył świadomość, by złagodzić cierpienia stresu. Wydaje mi się, że jak zawsze do tej pory, robot Kornelia wykonał zadanie.
Gdy odzyskałam kontakt ze światem, byłam już w domu. Stałam rozebrana pod prysznicem, nie odkręciłam jeszcze wody. Spojrzałam z niejakim zdziwieniem na strużkę krwi, która już dosięgła doskonałej krągłości kolana. Na moment zamarłam zatrwożona: Czyżbym jednak pocięła się żyletką?
Ale zaraz pojęłam tragiczną comiesięczną prawdą. Odkręciłam wodę, a potem podjęłam urągające godności mojej świetlistej psyche działania na rzecz uszczelnienia żałosnej proteinowej powłoki. Potem skonstatowałam, że dolna część bielizny, leżąca na błękitnych kafelkach podłogi, jednak lekko się zabarwiła. Dołączę ją do mojej kolekcji.
Jestem tak wyczerpana, że nie podejmę się dziś celebracji ćwiczeń w umieraniu. Może dokonam tego jutro. Wydaje mi się, że po tym infernalnym dniu w miarę bezkoszmarny sen zapewni mi ten przepiękny wiersz Louise Glück, jeden z moich ulubionych:
**
Baśń
Wówczas spojrzałam w dół i zobaczyłam
świat w który wchodzę i który miał być moim domem
Obróciłam się do mego towarzysza i zapytałam: Gdzie jesteśmy?
A on odpowiedział: Nirwana.
A ja odezwałam się znowu: Ale światło nie przyniesie nam pokoju.
Przeł. Julia Hartwig
W lustrze spojrzałam na swą kredowobiałą twarz, przypominającą oblicze w miarę jeszcze świeżego żeńskiego trupa.
Kończyliśmy bilans. W piątek znużenie dusi już bezlitośnie, paraliżuje, otumania, zabija. Byłam jak śmiertelnie utrudzony wspinacz na skalnym klifie, który już wie, że nie wedrze się szczyt. Już za kilka chwil runie w śnieżną przepaść i wilki rozniosą jego kości.
Automat doskonały marki Kornelia, mimo pewnych przecieków, jeszcze tym razem nie zawiódł. Moje palce skakały jak w obłędnym tańcu śmierci po przyciskach klawiatury.
Zaciskałam zęby, a potem w diabolicznym uśmiechu wykrzywiłam usta, jak najmocniej złączyłam kolana, oczy moje miotały posępne rozbłyski.
W korporacji rozniosły się obłoki siarkowej nienawiści i gorzkiego gniewu. Udręczone niewolnice nie mogły doczekać się końca swego mozołu. Marzyły już tylko o dwóch dniach weekendowego wytchnienia, które tak bardzo było im potrzebne.
Jak się zdaje, że nasz wiceprezes wyczuł zbierającą się burzę. Wyjątkowo nie rozbierał utrudzonych młodych kobiet wzrokiem, lecz zniknął gdzieś przed przerwą obiadową. Lotem błyskawicy rozeszła się fama, że poszedł w tym czasie do dominy, która za jedyne 150 zł wzięła go na smycz, okrutnie skopała i obficie zbrukała śliną. W ten sposób nasz przełożony zadaje sobie pokutę za to, że wyciska z nasz ostanie poty, a co nadobniejsze obmacuje obleśnie w kuchni albo w kąciku przy kopiarce, który zwany jest już korporacyjnym zamtuzem.
Zazwyczaj wychodzę na przerwę sama, tym razem jednak Anita, piękna dziewczyna, z którą siedzę w jednym pokoju, szukała mojego towarzystwa. Znalazłyśmy miejsce w kawiarni, swoim zwyczajem milczałam, nie mogłam zresztą tracić ostatnich kwantów energii na tworzenie dźwięków i słów. Towarzyszka mojego złego losu była tak wyczerpana, że filiżanka wypadła jej ze ślicznych, długich palców o karnacji kości słoniowej, zakończonych paznokciami o barwie rubinu.
Czarną złością wzburzyło się moje serce. Dlaczego gmach korporacji nie zapadnie się w ziemię, chociażby z nami wszystkimi? Dlaczego nie trzasną weń pioruny, morze nie zaleje, piekło nie pochłonie? Przecież to idealne miejsce na impakt wielkiego meteorytu!!
Gdy wróciłyśmy bladosine jak dwie smętne mary, w umyśle rozjarzył mi się wiersz, który napisał niemiecki poeta Heinrich Heine:
***
TKACZE
W ponurym oku nie ma łzy,
Siedzą przy krosnach i szczerzą kły:
Niemcy! My tkamy wam całun grobowy,
Trzykrotne przekleństwo wprzędliśmy w osnowy
I tkamy, i tkamy!
Przekleństwo bożkowi, co się doń modlimy
Śród nędzy głodowej i w chłodzie śród zimy!
Daremne czekanie i próżne nadzieje. —
On okpił nas, wydrwił i w głos się z nas śmieje.
Wciąż tkamy, wciąż tkamy!
Przekleństwo królowi, królowi bogaczy,
Co naszą niedolą się wzruszyć nie raczy,
Co grosze ostatnie z nas łupi i garnie,
I strzelać, jak w psy, w nas pozwala bezkarnie.
Wciąż tkamy, wciąż tkamy!
Przekleństwo! Przekleństwo ojczyźnie fałszywej,
Gdzie tylko sromota i hańba są żywe,
Gdzie każdy kwiat, wcześnie złamany, schnie marnie,
Gdzie robak zgnilizną i próchnem się karmi.
Wciąż tkamy, wciąż tkamy!
Czółenko lata, krosna łomocą,
Wciąż tkamy pilnie i dniem, i nocą.
Stare Niemcy! Utkamy wam całun grobowy!
Trzykrotne przekleństwo wprzędliśmy w osnowy
I tkamy, i tkamy!
**
Nie tracąc czasu, stworzyłam bardziej współczesną wersję tego wstrząsającego utworu:
NIEWOLNICE KORPORACJI
Przy naszych biurkach patrzymy ponuro ,
zębami zgrzytamy nad klawiaturą
Polsko! Piszemy ci wiersz pogrzebowy,
Trzykrotne przekleństwo pełnej jadów mowy
Piszemy! Stukamy!
Przekleństwo bożkowi, co się doń modlimy
Śród pracy morderczej swą młodość tracimy!
Daremne czekanie i próżne nadzieje. —
On okpił nas, wydrwił i w głos się z nas śmieje.
Piszemy! Stukamy!
Przekleństwo politykom, korporacji sługom,
Co nas oszukują o wiele za długo
Co straszne podatki z nas łupią i garną
A kapitaliści pensję płacą marną.
Piszemy! Stukamy!
Przekleństwo! Przekleństwo ojczyźnie fałszywej,
Gdzie tylko kłamstwo i wyzysk są żywe,
Gdzie każdy kwiat, wcześnie złamany, schnie marnie,
Każdy o byt walczy swój niesolidarnie.
Piszemy! Stukamy!
Monitor błyszczy cyfr i liter mocą
Piszemy, stukamy dniem i nocą
Stara Polsko! Napiszemy ci wiersz pogrzebowy!
Trzykrotne przekleństwo pełnej jadu mowy
Piszemy! Stukamy!
**
Po tym błahym akcie duchowej rebelii poczułam przez chwilę cień słodkiej dumy. Przedstawiłam sobie Kornelię jako inkarnację Wolności, która z odsłoniętym (aczkolwiek minimalistycznym) biustem prowadzi korporacyjny lud na barykady.
Niestety, w tym momencie płonąca żagiew bólu w podbrzuszu zapłonęła ze zdwojoną mocą i przywróciła mnie do rzeczywistości.
Nie bardzo pamiętam, co działo się później. Zapewne paranoidalny mózg, jak to często, wyłączył świadomość, by złagodzić cierpienia stresu. Wydaje mi się, że jak zawsze do tej pory, robot Kornelia wykonał zadanie.
Gdy odzyskałam kontakt ze światem, byłam już w domu. Stałam rozebrana pod prysznicem, nie odkręciłam jeszcze wody. Spojrzałam z niejakim zdziwieniem na strużkę krwi, która już dosięgła doskonałej krągłości kolana. Na moment zamarłam zatrwożona: Czyżbym jednak pocięła się żyletką?
Ale zaraz pojęłam tragiczną comiesięczną prawdą. Odkręciłam wodę, a potem podjęłam urągające godności mojej świetlistej psyche działania na rzecz uszczelnienia żałosnej proteinowej powłoki. Potem skonstatowałam, że dolna część bielizny, leżąca na błękitnych kafelkach podłogi, jednak lekko się zabarwiła. Dołączę ją do mojej kolekcji.
Jestem tak wyczerpana, że nie podejmę się dziś celebracji ćwiczeń w umieraniu. Może dokonam tego jutro. Wydaje mi się, że po tym infernalnym dniu w miarę bezkoszmarny sen zapewni mi ten przepiękny wiersz Louise Glück, jeden z moich ulubionych:
**
Baśń
Wówczas spojrzałam w dół i zobaczyłam
świat w który wchodzę i który miał być moim domem
Obróciłam się do mego towarzysza i zapytałam: Gdzie jesteśmy?
A on odpowiedział: Nirwana.
A ja odezwałam się znowu: Ale światło nie przyniesie nam pokoju.
Przeł. Julia Hartwig
czwartek, 10 października 2013
Lęk nieustanny czyli wiersz na wieczór
Diane Wakoski
Testament Jennifer
Nie było na świecie niczego bym się nie bała.
Wszystko co żywe
pożerało mnie.
Cienie rzeczywistych przedmiotów są niszczące
jak same przedmioty.
Nienawidzę ich.
Zarówno samych przedmiotów jak i udawanych przez cienie.
Pragnęłam tylko jednej rzeczy:
pięknego konia
i nie mogłam go mieć.
W kartach jest odpowiedź na wszystko,
ale odpowiedź znajdziesz wszędzie, gdzie zasięgasz rady.
Odpowiedź zawarta jest w pytaniu.
Nikt naprawdę nie chce odpowiedzi.
Jedyne o co chciałabym zapytać: czy jest na świecie ktoś taki,
kto boi się mniej ode mnie.
Jeśli jest,
dlaczego ja bałam się tak bardzo?
tłumaczyła Julia Hartwig
Testament Jennifer
Nie było na świecie niczego bym się nie bała.
Wszystko co żywe
pożerało mnie.
Cienie rzeczywistych przedmiotów są niszczące
jak same przedmioty.
Nienawidzę ich.
Zarówno samych przedmiotów jak i udawanych przez cienie.
Pragnęłam tylko jednej rzeczy:
pięknego konia
i nie mogłam go mieć.
W kartach jest odpowiedź na wszystko,
ale odpowiedź znajdziesz wszędzie, gdzie zasięgasz rady.
Odpowiedź zawarta jest w pytaniu.
Nikt naprawdę nie chce odpowiedzi.
Jedyne o co chciałabym zapytać: czy jest na świecie ktoś taki,
kto boi się mniej ode mnie.
Jeśli jest,
dlaczego ja bałam się tak bardzo?
tłumaczyła Julia Hartwig
środa, 9 października 2013
Egzotyczne kwiaty czyli poezja i menstruacja
Przepraszam, miałam nie pisać o torturach miesięcznego cyklu, ale nie mogę się powstrzymać. Przyrzekam, że nie będzie długo.
Skronie mi płoną, biją w nich werble i bębny. Usta zmieniają się w słoną pustynię. Tabletki toczą walkę z bólem, z góry przegraną.
Najwyższym wysiłkiem i poprzez nużące starania zachowałam swoją hermetyczność. W chwili przesilenia zamknęłam się znów i firmowej toalecie. Rozważałam, czy nie zablokować kanalizacji za pomocą nabrzmiałych krwią tampaksów, tak, aby znienawidzona korporacja musiała płacić za naprawę, ale rozsądek wziął górę. Kiedy tak przejęta chorobliwym wstrętem sprawdzałam czy dolna część bielizny mimo podjętych środków zaradczych nie zabarwiła się na czerwono, przypomniałam sobie te wersy poetki Anne Sexton:
Nie wiedziałam jaką kobietą zostanę
i że krew będzie kwitnąć we mnie
każdego miesiąca jak egzotyczny kwiat….
***
Ach, taką idealistką i koryfeuszką kobiecości nie jestem. Dla mnie to nie egzotyczny kwiat, ale chwast, oset kolczasty i cuchnący…
Nie chcę być kobietą. Istnienie w męskim ciele także wydaje się tragifarsą. W obecnych genderowych czasach można stać się uniseksem, ale ja po prostu i jednoznacznie nie chcę mieć ciała. Jako adeptka manicheizmu stanowczo wierzę, że proteinowo-wapienna powłoka wraz z wszystkimi swymi absurdalnymi przypadłościami została stworzona przez złośliwego boga lub szyderczego demona.
Czy nie powinnam zburzyć, spalić, pogrzebać więzienia mojej psyche? Trzeba, abym rozcięła proteinowy skafander, w którym tkwi iskra nieśmiertelności.
Jak to napisała Sylvia Plath w „Szklanym kloszu”:
***
Zamknęłam się w łazience, nalałam pełną wannę ciepłej wody i wzięłam do ręki żyletkę. Podobno zapytano kiedyś któregoś z rzymskich filozofów, jak pragnie zakończyć życie, na co ten odpowiedział, że przetnie sobie żyły w ciepłej kąpieli. Postanowiłam więc, że to będzie chyba i dla mnie najlepsze wyjście. Położę w wannie, popatrzę na czerwoną posokę płynącą z moich żył, aż krew pięknie zabarwi czystą wodę, a potem zasnę sobie spokojnie pod powierzchnią, falującą jak łan maków.
***
Ale tak przecież nie postąpię. Nie ma we mnie gorącej autoagresji czy nieustannego cierpienia, lecz tylko obojętność, sen i lód. Naśladowanie wzorów literackich bez psychicznej konieczności czy emocjonalnych fundamentów byłoby czystym błazeństwem. I poetką też nie jestem.
Iskierka boskości imieniem Kornelia zapewne będzie długo jeszcze kołatać się zamknięta w niedoskonałym i kruszącym się z upływem lat skafandrze, czekając na uwolnienie. Teraz herbata z jaśminu z pewnością przyniesie ulgę. Potem utonę w turkusowym jeziorze snu.
Nie wątpię, że odpowiednim na kres tego dnia będzie wiersz, który Gottfried Benn napisał także o mnie:
Skryj się
Skryj się za maskami i szminką,
mrugaj jakby ci coś do oka wpadło,
niech twe istnienie, twój upadek
nie odbija się w owalu twarzy.
W ostatnim świetle mijanie posępnych ogrodów,
z pożarów i nocy nieba rumowisko –
ukryj, zasłoń swe łzy i nieczułość,
ciało nie może wiedzieć, kto sprawił to wszystko.
Rozłupanie, rozdarcie, przemianę
ziarenka, w którym zniszczenie wzbiera
ukryj, spraw, by dalekie śpiewania
dobiegały z gondoli, którą ktoś dostrzega.
** Tłumaczył Krzysztof Karasek
Skronie mi płoną, biją w nich werble i bębny. Usta zmieniają się w słoną pustynię. Tabletki toczą walkę z bólem, z góry przegraną.
Najwyższym wysiłkiem i poprzez nużące starania zachowałam swoją hermetyczność. W chwili przesilenia zamknęłam się znów i firmowej toalecie. Rozważałam, czy nie zablokować kanalizacji za pomocą nabrzmiałych krwią tampaksów, tak, aby znienawidzona korporacja musiała płacić za naprawę, ale rozsądek wziął górę. Kiedy tak przejęta chorobliwym wstrętem sprawdzałam czy dolna część bielizny mimo podjętych środków zaradczych nie zabarwiła się na czerwono, przypomniałam sobie te wersy poetki Anne Sexton:
Nie wiedziałam jaką kobietą zostanę
i że krew będzie kwitnąć we mnie
każdego miesiąca jak egzotyczny kwiat….
***
Ach, taką idealistką i koryfeuszką kobiecości nie jestem. Dla mnie to nie egzotyczny kwiat, ale chwast, oset kolczasty i cuchnący…
Nie chcę być kobietą. Istnienie w męskim ciele także wydaje się tragifarsą. W obecnych genderowych czasach można stać się uniseksem, ale ja po prostu i jednoznacznie nie chcę mieć ciała. Jako adeptka manicheizmu stanowczo wierzę, że proteinowo-wapienna powłoka wraz z wszystkimi swymi absurdalnymi przypadłościami została stworzona przez złośliwego boga lub szyderczego demona.
Czy nie powinnam zburzyć, spalić, pogrzebać więzienia mojej psyche? Trzeba, abym rozcięła proteinowy skafander, w którym tkwi iskra nieśmiertelności.
Jak to napisała Sylvia Plath w „Szklanym kloszu”:
***
Zamknęłam się w łazience, nalałam pełną wannę ciepłej wody i wzięłam do ręki żyletkę. Podobno zapytano kiedyś któregoś z rzymskich filozofów, jak pragnie zakończyć życie, na co ten odpowiedział, że przetnie sobie żyły w ciepłej kąpieli. Postanowiłam więc, że to będzie chyba i dla mnie najlepsze wyjście. Położę w wannie, popatrzę na czerwoną posokę płynącą z moich żył, aż krew pięknie zabarwi czystą wodę, a potem zasnę sobie spokojnie pod powierzchnią, falującą jak łan maków.
***
Ale tak przecież nie postąpię. Nie ma we mnie gorącej autoagresji czy nieustannego cierpienia, lecz tylko obojętność, sen i lód. Naśladowanie wzorów literackich bez psychicznej konieczności czy emocjonalnych fundamentów byłoby czystym błazeństwem. I poetką też nie jestem.
Iskierka boskości imieniem Kornelia zapewne będzie długo jeszcze kołatać się zamknięta w niedoskonałym i kruszącym się z upływem lat skafandrze, czekając na uwolnienie. Teraz herbata z jaśminu z pewnością przyniesie ulgę. Potem utonę w turkusowym jeziorze snu.
Nie wątpię, że odpowiednim na kres tego dnia będzie wiersz, który Gottfried Benn napisał także o mnie:
Skryj się
Skryj się za maskami i szminką,
mrugaj jakby ci coś do oka wpadło,
niech twe istnienie, twój upadek
nie odbija się w owalu twarzy.
W ostatnim świetle mijanie posępnych ogrodów,
z pożarów i nocy nieba rumowisko –
ukryj, zasłoń swe łzy i nieczułość,
ciało nie może wiedzieć, kto sprawił to wszystko.
Rozłupanie, rozdarcie, przemianę
ziarenka, w którym zniszczenie wzbiera
ukryj, spraw, by dalekie śpiewania
dobiegały z gondoli, którą ktoś dostrzega.
** Tłumaczył Krzysztof Karasek
poniedziałek, 7 października 2013
Wieczór
Poniedziałek pełen chmur. Bez słońca czułam się lepiej. Pragnę być płanetniczką jadącą na czarnym obłoku lub szamanką zaklinającą deszcz.
Wieczorem czytałam Dziennik Sylvii Plath. W sierpniu 1950 roku młodziutka poetka napisała: „Nic nie jest prawdziwe oprócz teraźniejszości, a ja już czuję przytłaczającą mnie masę stuleci. Jakaś dziewczyna, sto lat temu, żyła kiedyś tak jak ja. Jest martwa. Jestem teraźniejszością, ale wiem, że też przeminę.”
Cykl płynnego absurdu trwa. Znowu mam okres. Nie będę więcej o tym pisała. Powiem tylko, że w moim podbrzuszu jakby rozkołysał się dzwon, a każde jego uderzenie niemal wyrzuca mnie w powietrze. Kto wie, może jutro odrzucę pancerz rozsądku i napiszę na lustrze firmowej łazienki antykorporacyjne hasło własną krwią.
Noc zapada nad miastem. Mam wrażenie, że dobrym zakończeniem tego dnia będzie ten krótki utwór Iana Hamiltona.
Wiersz
Ach, słuchaj teraz
gdy każdy oddech bardziej powściągliwy, bardziej uprzejmy,
bliższy śmierci.
Śpij dalej
i niech te słowa
ledwie cię dobiegną, to taki próbny alarm,
nie pozwól się obudzić.
Wieczorem czytałam Dziennik Sylvii Plath. W sierpniu 1950 roku młodziutka poetka napisała: „Nic nie jest prawdziwe oprócz teraźniejszości, a ja już czuję przytłaczającą mnie masę stuleci. Jakaś dziewczyna, sto lat temu, żyła kiedyś tak jak ja. Jest martwa. Jestem teraźniejszością, ale wiem, że też przeminę.”
Cykl płynnego absurdu trwa. Znowu mam okres. Nie będę więcej o tym pisała. Powiem tylko, że w moim podbrzuszu jakby rozkołysał się dzwon, a każde jego uderzenie niemal wyrzuca mnie w powietrze. Kto wie, może jutro odrzucę pancerz rozsądku i napiszę na lustrze firmowej łazienki antykorporacyjne hasło własną krwią.
Noc zapada nad miastem. Mam wrażenie, że dobrym zakończeniem tego dnia będzie ten krótki utwór Iana Hamiltona.
Wiersz
Ach, słuchaj teraz
gdy każdy oddech bardziej powściągliwy, bardziej uprzejmy,
bliższy śmierci.
Śpij dalej
i niech te słowa
ledwie cię dobiegną, to taki próbny alarm,
nie pozwól się obudzić.
Jak zostałam zdeflorowana VI
Infernalne łupanie, ogłuszający grzmot i hałaśliwy grzechot muzyki techno wypełniły cały pokój, stwarzając osobliwą kompozycję z duszącym zapachem męskiego potu, tęskniących do pralki bokserek i taniego podłego wina. Oto komnata, w której swe dziewczęce dni pożegna Królowa Śniegu. Pomyślałam, że aromat lawendy lub konwalii byłby mi bardziej odpowiadał.
Zamiast zasłonić oczy kołdrą nadal patrzyłam na Sebastiana jak mysz sparaliżowana wzrokiem żmii. Mój deflorator prężył się z bezgranicznym zadowoleniem. Próbowałam przemyślnie zwalczyć przenikającą mnie na wskroś abominację, wspominając te oto słowa z Pieśni nad Pieśniami:
Ręce jego jako pierścienie złote, osadzone drogim kamieniem, hiacyntem; brzuch jego jako glanc kości słoniowej, safirem osadzonej;
Golenie jego jako słupy marmurowe, postawione na podstawkach złota wybornego; oblicze jego jako Liban, wyborne jako cedry;
Usta jego nader słodkie, a wszystek jest pożądany.
Niestety, nie doznałam ulgi. Mój śmiałek kojarzył mi się raczej z jaskiniowym małpoludem lub automatyczną zgniatarką do śmieci.
Na skutek własnej wysoce nagannej nierozwagi to ja miałam zostać zgnieciona.
Sebastian wychrypiał okrzyk samczego triumfu, zerwał ze mnie kołdrę i przystąpił do dzieła. Spadł na mnie jak sęp na konające jagnię. Poczułam się zmiażdżona, sprasowana i pozbawiona oddechu. Odrzuciłam głowę lekko do tyłu i z całej siły zacisnęłam powieki. „Wesprzyj się na rękach, nie leż na mnie!” – te słowa padły tylko w mojej imaginacji, nie potrafiłam otworzyć spieczonych ust, które zamknęły się jak zaszyte. Rozchyliłam nogi na tyle, na ile uznałam za konieczne, lecz mojemu ułanowi to nie wystarczyło. Rozsunął moje nogi właściwie przemocą, zdało mi się, że rozrywają się ścięgna, trzeszczą i pękają stawy, ale leżałam w ciszy, oddychając bardzo spokojnie.
Sebastian całował mnie, zapewne w ramach predefloracyjnej gry wstępnej. Równie dobrze mógłby nawilżać ustami bryłę lodu. Obfite owłosienie „partnera” drapało moją delikatną, bladą skórę, jak druciana szczotka. Zapach, który wypełnił mi płuca, wymyka się wszelkim opisom. Wydawało mi się, że spadło na mnie gigantyczne truchło rozkładającej się wiewiórki. Jak koszmarny deszcz spadały na mnie kropelki męskiej śliny.
Gratulowałam sobie żelu nawilżającego, bowiem w źródle mojej dziewczęcości byłam naturalnie sucha jak piaski Takla Makan. A może nie do końca naturalnie sucha, bowiem zapewne rzeki słonego potu spływające z podbrzusza i ud delikatne wejście nawilżyły. Nie mogę tego obecnie powiedzieć z całą pewnością.
I wtedy przeszył mnie rozbłysk bólu, ogarnął płomień potępieńczej udręki, bowiem karykaturalny organ seksualny Sebastiana przystąpił do penetracji. Ból pochłonął mnie i ogarnął jak gorący wir. Instynktownie naprężyłam się aż po koniuszki stóp, stałam się spięta, twarda jak lita skała. Mięśnie po wewnętrznej stronie moich ud stworzyły zaporę nie do pokonania, ścianki pochwy połączyły się jak zespawane. Do dziś nie wątpię, że gdyby ktoś próbował wtedy wbijać mi w nogi ostre gwoździe, trud jego okazałby się daremny.
Mój mocarny junak wyczuł, że dzieje się coś niezwykłego. Wykrzywił twarz jaskrawoczerwoną jak świeży befsztyk, zrozumiał, że dziś nie osiągnie celu.
Zasyczał w sposób odrażający i wulgarny: „Co jest do k… nędzy?”
Uniósł rękę, byłam pewna, że mnie uderzy.
Wtedy rozświetliły mój czarny od trwogi i szoku umysł słowa z noweli Alberto Moravii:
„ROZCHYL NOGI, NIECH ROBI, CO CHCE”.
Uświadomiłam sobie, że sama zaaranżowałam dziejącą się właśnie defloracyjną tragifarsę, że przede
mną granicę tę przechodziły, nie zawsze z własnej woli, miliony dziewcząt. Dziewictwo straciły niosące pochodnie geniuszu Sylvia Plath i Anne Sexton. Kim jest jakaś tam Kornelia, korporacyjna nicość, aby czuć się od nich lepsza?
Przez cały ten absurdalny moment, który powinien stać się erupcją jeśli nie ekstazy, to przynajmniej gorących emocji, myślałam z charakterystyczną dla siebie zimnośnieżną racjonalnością.
Rozluźniłam się, odprężyłam, uspokoiłam nieco z fatalistyczną rezygnacją.
To Sebastianowi wystarczyło. Nagle całym moim jestestwem targnął paroksyzm udręki, wiertło utorowało sobie drogę, delikatne tkanki zostały rozerwane przez dłuto z diamentu i tytanu. Hymen zmienił się w krwawe strzępy, poddawaną torturom pochwę grillowały rozżarzone węgle, macicę wypełnił stężony kwas siarkowy. Pokój wypełnił się dymem i swędem spalonego mięsa.
To ostatnie wrażenia okazały się tylko wytworem mojego udręczonego mózgu, ale niewypowiedziany ból był prawdziwy. Fala cierpienia nadchodziła za falą, bowiem ogarnięty szałem Sebastian podnosił się i opadał jak stutonowy młot. Pod powiekami pojawiły mi się krwawe kręgi. Mimo złożonej sobie solennej obietnicy nie mogłam już pozostać cicha. Przez półotwarte usta kwiliłam jak zraniony ptak spadający spod chmur na suche pole. Dziś zastanawiam się, czy nie były to raczej odgłosy przypominające kwakanie zdychającej kaczki. Może kiedy „po tamtej stronie” ustawią ekrany i gdy zobaczę siebie w tym momencie upadku i hańby, powyższa kwestia zostanie wyjaśniona.
Potem wydawałam coraz głośniejsze okrzyki. Kurczyłam i prostowałam palce u nóg na świadectwo swej bezsilności. Wbiłam paznokcie w plecy Sebastiana, powodowana próżną nadzieję, że pod wpływem bólu przestanie. Ale zaraz opuściłam ramiona. Nie chciałam, by deflorator chlubił się później tymi krwawymi znakami mojego niewczesnego oporu. Moje ręce bezradnie wczepiły się w prześcieradło i ściskały je raz za razem.
Po policzkach upodlonej Kornelii spływały perliste łzy. Wydawało mi się, że szturmujący z furią penis rozerwie mi powłokę macicy i wypchnie wnętrzności przez usta.
Nagle ból nieco zelżał – groteskowy męski organ seksualny utorował sobie drogę, poszerzył wąskie przejście i przetarł dziewiczy szlak. Zmusiłam się do ciszy, oddychałam tylko pośpiesznie, wciąż gnieciona i uciskana. Stawy bezlitośnie rozszerzonych nóg słały obłoki cierpienia. Ogarnął mnie czerwonooki lęk, że popękały mi żebra, zaś łóżko już jest pełne strzępów hymenu i krwi. Dźwięki techno jak igły wbijały się w moje skronie. CDN…
Zamiast zasłonić oczy kołdrą nadal patrzyłam na Sebastiana jak mysz sparaliżowana wzrokiem żmii. Mój deflorator prężył się z bezgranicznym zadowoleniem. Próbowałam przemyślnie zwalczyć przenikającą mnie na wskroś abominację, wspominając te oto słowa z Pieśni nad Pieśniami:
Ręce jego jako pierścienie złote, osadzone drogim kamieniem, hiacyntem; brzuch jego jako glanc kości słoniowej, safirem osadzonej;
Golenie jego jako słupy marmurowe, postawione na podstawkach złota wybornego; oblicze jego jako Liban, wyborne jako cedry;
Usta jego nader słodkie, a wszystek jest pożądany.
Niestety, nie doznałam ulgi. Mój śmiałek kojarzył mi się raczej z jaskiniowym małpoludem lub automatyczną zgniatarką do śmieci.
Na skutek własnej wysoce nagannej nierozwagi to ja miałam zostać zgnieciona.
Sebastian wychrypiał okrzyk samczego triumfu, zerwał ze mnie kołdrę i przystąpił do dzieła. Spadł na mnie jak sęp na konające jagnię. Poczułam się zmiażdżona, sprasowana i pozbawiona oddechu. Odrzuciłam głowę lekko do tyłu i z całej siły zacisnęłam powieki. „Wesprzyj się na rękach, nie leż na mnie!” – te słowa padły tylko w mojej imaginacji, nie potrafiłam otworzyć spieczonych ust, które zamknęły się jak zaszyte. Rozchyliłam nogi na tyle, na ile uznałam za konieczne, lecz mojemu ułanowi to nie wystarczyło. Rozsunął moje nogi właściwie przemocą, zdało mi się, że rozrywają się ścięgna, trzeszczą i pękają stawy, ale leżałam w ciszy, oddychając bardzo spokojnie.
Sebastian całował mnie, zapewne w ramach predefloracyjnej gry wstępnej. Równie dobrze mógłby nawilżać ustami bryłę lodu. Obfite owłosienie „partnera” drapało moją delikatną, bladą skórę, jak druciana szczotka. Zapach, który wypełnił mi płuca, wymyka się wszelkim opisom. Wydawało mi się, że spadło na mnie gigantyczne truchło rozkładającej się wiewiórki. Jak koszmarny deszcz spadały na mnie kropelki męskiej śliny.
Gratulowałam sobie żelu nawilżającego, bowiem w źródle mojej dziewczęcości byłam naturalnie sucha jak piaski Takla Makan. A może nie do końca naturalnie sucha, bowiem zapewne rzeki słonego potu spływające z podbrzusza i ud delikatne wejście nawilżyły. Nie mogę tego obecnie powiedzieć z całą pewnością.
I wtedy przeszył mnie rozbłysk bólu, ogarnął płomień potępieńczej udręki, bowiem karykaturalny organ seksualny Sebastiana przystąpił do penetracji. Ból pochłonął mnie i ogarnął jak gorący wir. Instynktownie naprężyłam się aż po koniuszki stóp, stałam się spięta, twarda jak lita skała. Mięśnie po wewnętrznej stronie moich ud stworzyły zaporę nie do pokonania, ścianki pochwy połączyły się jak zespawane. Do dziś nie wątpię, że gdyby ktoś próbował wtedy wbijać mi w nogi ostre gwoździe, trud jego okazałby się daremny.
Mój mocarny junak wyczuł, że dzieje się coś niezwykłego. Wykrzywił twarz jaskrawoczerwoną jak świeży befsztyk, zrozumiał, że dziś nie osiągnie celu.
Zasyczał w sposób odrażający i wulgarny: „Co jest do k… nędzy?”
Uniósł rękę, byłam pewna, że mnie uderzy.
Wtedy rozświetliły mój czarny od trwogi i szoku umysł słowa z noweli Alberto Moravii:
„ROZCHYL NOGI, NIECH ROBI, CO CHCE”.
Uświadomiłam sobie, że sama zaaranżowałam dziejącą się właśnie defloracyjną tragifarsę, że przede
mną granicę tę przechodziły, nie zawsze z własnej woli, miliony dziewcząt. Dziewictwo straciły niosące pochodnie geniuszu Sylvia Plath i Anne Sexton. Kim jest jakaś tam Kornelia, korporacyjna nicość, aby czuć się od nich lepsza?
Przez cały ten absurdalny moment, który powinien stać się erupcją jeśli nie ekstazy, to przynajmniej gorących emocji, myślałam z charakterystyczną dla siebie zimnośnieżną racjonalnością.
Rozluźniłam się, odprężyłam, uspokoiłam nieco z fatalistyczną rezygnacją.
To Sebastianowi wystarczyło. Nagle całym moim jestestwem targnął paroksyzm udręki, wiertło utorowało sobie drogę, delikatne tkanki zostały rozerwane przez dłuto z diamentu i tytanu. Hymen zmienił się w krwawe strzępy, poddawaną torturom pochwę grillowały rozżarzone węgle, macicę wypełnił stężony kwas siarkowy. Pokój wypełnił się dymem i swędem spalonego mięsa.
To ostatnie wrażenia okazały się tylko wytworem mojego udręczonego mózgu, ale niewypowiedziany ból był prawdziwy. Fala cierpienia nadchodziła za falą, bowiem ogarnięty szałem Sebastian podnosił się i opadał jak stutonowy młot. Pod powiekami pojawiły mi się krwawe kręgi. Mimo złożonej sobie solennej obietnicy nie mogłam już pozostać cicha. Przez półotwarte usta kwiliłam jak zraniony ptak spadający spod chmur na suche pole. Dziś zastanawiam się, czy nie były to raczej odgłosy przypominające kwakanie zdychającej kaczki. Może kiedy „po tamtej stronie” ustawią ekrany i gdy zobaczę siebie w tym momencie upadku i hańby, powyższa kwestia zostanie wyjaśniona.
Potem wydawałam coraz głośniejsze okrzyki. Kurczyłam i prostowałam palce u nóg na świadectwo swej bezsilności. Wbiłam paznokcie w plecy Sebastiana, powodowana próżną nadzieję, że pod wpływem bólu przestanie. Ale zaraz opuściłam ramiona. Nie chciałam, by deflorator chlubił się później tymi krwawymi znakami mojego niewczesnego oporu. Moje ręce bezradnie wczepiły się w prześcieradło i ściskały je raz za razem.
Po policzkach upodlonej Kornelii spływały perliste łzy. Wydawało mi się, że szturmujący z furią penis rozerwie mi powłokę macicy i wypchnie wnętrzności przez usta.
Nagle ból nieco zelżał – groteskowy męski organ seksualny utorował sobie drogę, poszerzył wąskie przejście i przetarł dziewiczy szlak. Zmusiłam się do ciszy, oddychałam tylko pośpiesznie, wciąż gnieciona i uciskana. Stawy bezlitośnie rozszerzonych nóg słały obłoki cierpienia. Ogarnął mnie czerwonooki lęk, że popękały mi żebra, zaś łóżko już jest pełne strzępów hymenu i krwi. Dźwięki techno jak igły wbijały się w moje skronie. CDN…
niedziela, 6 października 2013
Dziewice westalki – interpretacja
Paul Delvaux zachwyca swymi obrazami jak z enigmatycznej sennej wizji. Dziewice westalki – w starożytnym Rzymie dziewicze kapłanki Westy, panny z najznakomitszych rodów, strzegące świętego ognia bogini. Nosiły białe szaty i welon osłaniający upięty wysoko warkocz. Najstarszą spośród nich była Virgo vestalis maxima. Mieszkały w odosobnieniu od swych rodzin w atrium vestae w pobliżu świątyni bogini. Otaczano je wielkim szacunkiem – gdy westalka wychodziła na ulice Wiecznego Miasta, ustępowali jej miejsca nawet konsulowie. Mogły wyjednać łaskę dla wleczonych przez kata na egzekucję skazańców.
Westalki podlegały obowiązkowi ścisłej czystości seksualnej. Tę, która straciła dziewictwo, wyprowadzano poza sakralne granice Rzymu i zostawiano na śmierć w specjalnie przygotowanym grobowcu, zostawiając jej lampkę i odrobinę pożywienia. Winowajcę, który zniszczył dziewictwo westalki, smagano rózgami tak długo, aż umarł (uważam, że całkowicie słusznie).
Na obrazie Paula Delvaux możemy dostrzec cztery dziewice westalki na tle magicznego krajobrazu. Mają na sobie długie, piękne skromne suknie. Osłaniają nawet stopy panien przed natarczywym wzrokiem męskich niewolników zmysłów.
Jedna z panien trzyma ręce złożone przed sobą na znak swej wstrzemięźliwości. Tym samym manifestuje, że nie przejdzie przez symboliczną bramę, o którą troszczy się inna westalka. Nie dokona rytuału przejścia, nie straci skarbu dziewictwa, zachowa czystość, pozostanie wierna przyrzeczeniu.
Westalka siedząca ma w swej pieczy lampę ze świętym ogniem bogini. Ogień symbolizuje wieczną, doskonałą ideę, dla której warto poświęcić samą siebie, odrzucając świat pokus i zmysłów, zwyciężając niskie animalne żądze.
Na deskach podłogi widać kilka kamieni. To symbol przeszkód, jakie dziewicze panny napotkały na swej drodze i lubieżnych pokus, które roztaczali przed nimi ludzie występni lub cyniczni, zaprzedani nieczystej materii.
Ale westalki przetrwały nawałnice i burze. Nie promieniują szczęściem, za to melancholijnym wzrokiem patrzą w bezkres, odporne na destrukcyjne działanie czasu, perfekcyjne i spokojne.
Od dziewic oddala się mężczyzna w eleganckim stroju. Zapewne próbował nakłonił westalkę, aby złączyła się w nim w miłości. Ale nie miał wielkich nadziei, że virgo okaże się gotowa mu ulec. Odchodzi krokiem spokojnym w stronę świątyni i morskiej toni. Samotny mężczyzna, pogrąży się w morzu, które symbolizuje wieczność, nieskończoność i kres. Rozumie, że skoro nie rozwiał otaczającej westalki enigmy, nie zazna już w materialnym świecie szczęścia.
Ja także chciałam być westalką, strzegącą świętego ognia bogini, czystą jak kropla porannej rosy, służebnicą ideału, odwracającą zgubę od skazanych na śmierć.
Ogarnięta obłędem zmarnotrawiłam swój kwiat, podarłam welon, rozplotłam warkocz, moja lampa zgasła. Czy mnie też zamurują w mrocznym grobowcu poza sakralnymi granicami Miasta Wieczności z ogarkiem świecy i kilkoma ułamkami chleba?
Jak to było w „Quo vadis?” Westalka Rubria nie oparła się chuciom Nerona. „Święty ogień Westy został splugawiony, bo Rubria była z cezarem.” A jak ze mną rzecz się miała? Upadek najbardziej żałosny. Ech, żeby to chociaż był cezar!!
Westalki podlegały obowiązkowi ścisłej czystości seksualnej. Tę, która straciła dziewictwo, wyprowadzano poza sakralne granice Rzymu i zostawiano na śmierć w specjalnie przygotowanym grobowcu, zostawiając jej lampkę i odrobinę pożywienia. Winowajcę, który zniszczył dziewictwo westalki, smagano rózgami tak długo, aż umarł (uważam, że całkowicie słusznie).
Na obrazie Paula Delvaux możemy dostrzec cztery dziewice westalki na tle magicznego krajobrazu. Mają na sobie długie, piękne skromne suknie. Osłaniają nawet stopy panien przed natarczywym wzrokiem męskich niewolników zmysłów.
Jedna z panien trzyma ręce złożone przed sobą na znak swej wstrzemięźliwości. Tym samym manifestuje, że nie przejdzie przez symboliczną bramę, o którą troszczy się inna westalka. Nie dokona rytuału przejścia, nie straci skarbu dziewictwa, zachowa czystość, pozostanie wierna przyrzeczeniu.
Westalka siedząca ma w swej pieczy lampę ze świętym ogniem bogini. Ogień symbolizuje wieczną, doskonałą ideę, dla której warto poświęcić samą siebie, odrzucając świat pokus i zmysłów, zwyciężając niskie animalne żądze.
Na deskach podłogi widać kilka kamieni. To symbol przeszkód, jakie dziewicze panny napotkały na swej drodze i lubieżnych pokus, które roztaczali przed nimi ludzie występni lub cyniczni, zaprzedani nieczystej materii.
Ale westalki przetrwały nawałnice i burze. Nie promieniują szczęściem, za to melancholijnym wzrokiem patrzą w bezkres, odporne na destrukcyjne działanie czasu, perfekcyjne i spokojne.
Od dziewic oddala się mężczyzna w eleganckim stroju. Zapewne próbował nakłonił westalkę, aby złączyła się w nim w miłości. Ale nie miał wielkich nadziei, że virgo okaże się gotowa mu ulec. Odchodzi krokiem spokojnym w stronę świątyni i morskiej toni. Samotny mężczyzna, pogrąży się w morzu, które symbolizuje wieczność, nieskończoność i kres. Rozumie, że skoro nie rozwiał otaczającej westalki enigmy, nie zazna już w materialnym świecie szczęścia.
Ja także chciałam być westalką, strzegącą świętego ognia bogini, czystą jak kropla porannej rosy, służebnicą ideału, odwracającą zgubę od skazanych na śmierć.
Ogarnięta obłędem zmarnotrawiłam swój kwiat, podarłam welon, rozplotłam warkocz, moja lampa zgasła. Czy mnie też zamurują w mrocznym grobowcu poza sakralnymi granicami Miasta Wieczności z ogarkiem świecy i kilkoma ułamkami chleba?
Jak to było w „Quo vadis?” Westalka Rubria nie oparła się chuciom Nerona. „Święty ogień Westy został splugawiony, bo Rubria była z cezarem.” A jak ze mną rzecz się miała? Upadek najbardziej żałosny. Ech, żeby to chociaż był cezar!!
sobota, 5 października 2013
Las w pażdzierniku – opis
Dziś urządziłam rowerową przejażdżkę po październikowym lesie. Miałam gorącą i pilną nadzieję, że w dzięki temu rozproszę i rozgonię jadowite miazmaty mojego chorego umysłu. Ale swoje zamysły spełniłam tylko częściowo. Wycieczka okazała się udana, lecz nie potrafiłam opanować niepokoju uczuć i zamętu myśli. Nie mogłam dostrzec otaczającego mnie świata – widziałam tylko jego strzępy i fragmenty – świadomość rozpalała się tylko na chwilę, aby zaraz zgasnąć jak wypalona świeca.
Słońce prześladowało mnie także dziś, na szczęście niekiedy na płonącym błękicie pojawiał się misterny wachlarz obłoków. Nawet tak krucha zasłona dawała ulgę – potrafię wyczuć najmniejszą zmianę intensywności światła. Na twarz nałożyłam obfitą warstwę kremu. Okulary fotochromatyczne jak zawsze były strażnikami moich oczu, strażnikami o wypróbowanej dzielności.
Przemknęłam przez zalane złotym blaskiem pola i las otulił mnie cieniem. Ale wśród baldachimu drzew przedzierały się cętki światła. Czekały na mnie niebezpieczne w swej jasności białoświetlne polany.
Zdało mi się, że znalazłam się w lesie nagle zatopionym przez ocean, że wędruję po dnie zaklętego morza. W lesie króluje jeszcze zieleń, lecz październik ozłocił już wiele drzew. Na innych igrały rdzawe cienie. Liście opadały płynnie, powoli, jak przez spokojną toń morskiej wody. Minęłam śliczne dziewczyny w toczkach, żwawe amazonki na pięknych koniach, dumne ze swojej młodości. Gałęzie drzew splatały się nad leśną drogą na podobieństwo sklepienia gotyckiej katedry.
Nie mam wiele sił, a rower jest stary. Szybko stałam się cała mokra, prawie tak, jak wtedy, podczas defloracji (dokończę jeszcze tę opowieść). Słona wilgoć rozlała się na moich plecach i udach, nasyciła bieliznę, a nawet skarpety.
Nie miałam kolizji ani upadku. Dojechałam bezpiecznie. Toksyczne mgły smutku żółtego jak siarka objęły mnie znowu jak swoją.
Dziś też nie będę ćwiczyła się w umieraniu. Wzięłam pracę do domu, nie mogę jutro cieszyć się snem do południa. Pragnę, aby ta noc już wkrótce podarowała mi oniryczne obrazy i makowe wizje. Wydaje mi się, że na pożegnanie dnia odpowiedni okaże się wiersz:
Przepaska na oczy
W tej ciemności odpoczywam,
niegotowa na światło, które wschodzi
dzień po dniu
i wzywa do współudziału.
Czarny jedwabiu, chroń mnie.
Potrzeba mi więcej nocy, nim otworzę
oczy i serce
na olśnienie. Muszę jeszcze
rosnąć w ciemności jak korzeń,
niegotowy, niegotowy na pewno.
Denise Levertov
Tłum. Czesław Miłosz
Słońce prześladowało mnie także dziś, na szczęście niekiedy na płonącym błękicie pojawiał się misterny wachlarz obłoków. Nawet tak krucha zasłona dawała ulgę – potrafię wyczuć najmniejszą zmianę intensywności światła. Na twarz nałożyłam obfitą warstwę kremu. Okulary fotochromatyczne jak zawsze były strażnikami moich oczu, strażnikami o wypróbowanej dzielności.
Przemknęłam przez zalane złotym blaskiem pola i las otulił mnie cieniem. Ale wśród baldachimu drzew przedzierały się cętki światła. Czekały na mnie niebezpieczne w swej jasności białoświetlne polany.
Zdało mi się, że znalazłam się w lesie nagle zatopionym przez ocean, że wędruję po dnie zaklętego morza. W lesie króluje jeszcze zieleń, lecz październik ozłocił już wiele drzew. Na innych igrały rdzawe cienie. Liście opadały płynnie, powoli, jak przez spokojną toń morskiej wody. Minęłam śliczne dziewczyny w toczkach, żwawe amazonki na pięknych koniach, dumne ze swojej młodości. Gałęzie drzew splatały się nad leśną drogą na podobieństwo sklepienia gotyckiej katedry.
Nie mam wiele sił, a rower jest stary. Szybko stałam się cała mokra, prawie tak, jak wtedy, podczas defloracji (dokończę jeszcze tę opowieść). Słona wilgoć rozlała się na moich plecach i udach, nasyciła bieliznę, a nawet skarpety.
Nie miałam kolizji ani upadku. Dojechałam bezpiecznie. Toksyczne mgły smutku żółtego jak siarka objęły mnie znowu jak swoją.
Dziś też nie będę ćwiczyła się w umieraniu. Wzięłam pracę do domu, nie mogę jutro cieszyć się snem do południa. Pragnę, aby ta noc już wkrótce podarowała mi oniryczne obrazy i makowe wizje. Wydaje mi się, że na pożegnanie dnia odpowiedni okaże się wiersz:
Przepaska na oczy
W tej ciemności odpoczywam,
niegotowa na światło, które wschodzi
dzień po dniu
i wzywa do współudziału.
Czarny jedwabiu, chroń mnie.
Potrzeba mi więcej nocy, nim otworzę
oczy i serce
na olśnienie. Muszę jeszcze
rosnąć w ciemności jak korzeń,
niegotowy, niegotowy na pewno.
Denise Levertov
Tłum. Czesław Miłosz
piątek, 4 października 2013
Brodski też wiedział
Rano podniosłam żaluzje i pokój zalał strumień światła. Cofnęłam się, porażona bezlitosnym ostrzem blasku. Ugięły się pode mną kolana. Słońce wzeszło, rozświetliło niebo jasnobłękitne, niemal pełne żaru, jak wypalone wybuchem bomby atomowej. Ani śladu niosących ulgę chmur. Pod jaskrawym niebem wirują przezroczyste zmory melancholii, szukające bezbronnej ofiary.
Skręciłam się, skuliłam, jak zaskoczona przez świt wampirella. Zdało się, że skóra mi płonie, bulgoczą na niej pęcherze, wzniecone przez bolesne pocałunki słonecznych promieni.
Uciekłam do łóżka i przyjęłam pod kołdrą ratunkową pozycję embrionalną. Zbierałam siły, aby podejść do okna i utworzyć za pomocą opuszczonych ponownie żaluzji zbawczą sztuczną noc.
Mogę znieść słoneczny dzień latem, jako twardą i nieuchronną konieczność, surowy wyrok natury. Ale w październiku jestem już znużona światłem. Dni skracają się o wiele za wolno. Czekam na szturm obłoków jak skazaniec na ułaskawienie. Gdzie te masy grafitowych chmur znad Atlantyku, ogromnych, bezkresnych, wspaniałych, współczujących, które w końcu przyjdą i zasnują niebo aż po horyzont? Kiedy radiowy spiker zapowiada piękną słoneczną pogodę, zbiera mi się na wymioty.
Zostanę w domu. Nie wyjdę dziś. Jestem chora. Chroniczna solarofobia musi wystarczyć jako usprawiedliwienie.
Ale heroiczna Kornelia powstaje z popiołów klęski. Opuszcza żaluzje, w łazience doprowadza do stanu używalności. Krople kapiące z kranu to jej cichy płacz.
Galernica kapitalizmu jest gotowa i zaraz zostanie przykuta do wiosła. Korporacja wchłania ją jak otchłań. Niekończący się stuk klawiatur. W rytmie potępieńczych jęków kopiarki palce firmowych niewolnic pracują niestrudzenie, zwiększając produkt krajowy brutto i profit korporacyjnego upiora.
Niewolnice z czarną jak smoła zaciekłością czekają na weekend.
Pięć dni korporacyjnego mozołu wyssały ze mnie witalną energię. Została powłoka poczwarki, w której tkwi martwy motyl. Słońce dopełniło dzieła zniszczenia. Miałam dziś znów ćwiczyć się w umieraniu, ale nie uczynię tego, bowiem tak naprawdę już nie żyję. Po prostu pójdę spać. I jeszcze fragment wiersza. Nie będę siliła się na własną poezję. Inni byli w tym lepsi.
**
Josif Brodski
MARTWA NATURA
Krew płynie we mnie chłodna.
Sroższy ją ścina mróz
niż rzekę, zmarzłą do dna.
Nie lubię ludzi i już.
..
Ostatnio w swym pokoju
przesypiam całe dnie,
Najwidoczniej śmierć moja
wypróbowuje mnie:
choć oddycham, przykłada
do ust lusterko zbite -
sprawdza, jak sobie radę
daję z własnym niebytem.
Trwam nieruchomo. Biodra
zimne jak lód. Pod skórą
wije się żyła modra:
aluzja do marmuru.
Tłumaczył Stanisław Barańczak
Skręciłam się, skuliłam, jak zaskoczona przez świt wampirella. Zdało się, że skóra mi płonie, bulgoczą na niej pęcherze, wzniecone przez bolesne pocałunki słonecznych promieni.
Uciekłam do łóżka i przyjęłam pod kołdrą ratunkową pozycję embrionalną. Zbierałam siły, aby podejść do okna i utworzyć za pomocą opuszczonych ponownie żaluzji zbawczą sztuczną noc.
Mogę znieść słoneczny dzień latem, jako twardą i nieuchronną konieczność, surowy wyrok natury. Ale w październiku jestem już znużona światłem. Dni skracają się o wiele za wolno. Czekam na szturm obłoków jak skazaniec na ułaskawienie. Gdzie te masy grafitowych chmur znad Atlantyku, ogromnych, bezkresnych, wspaniałych, współczujących, które w końcu przyjdą i zasnują niebo aż po horyzont? Kiedy radiowy spiker zapowiada piękną słoneczną pogodę, zbiera mi się na wymioty.
Zostanę w domu. Nie wyjdę dziś. Jestem chora. Chroniczna solarofobia musi wystarczyć jako usprawiedliwienie.
Ale heroiczna Kornelia powstaje z popiołów klęski. Opuszcza żaluzje, w łazience doprowadza do stanu używalności. Krople kapiące z kranu to jej cichy płacz.
Galernica kapitalizmu jest gotowa i zaraz zostanie przykuta do wiosła. Korporacja wchłania ją jak otchłań. Niekończący się stuk klawiatur. W rytmie potępieńczych jęków kopiarki palce firmowych niewolnic pracują niestrudzenie, zwiększając produkt krajowy brutto i profit korporacyjnego upiora.
Niewolnice z czarną jak smoła zaciekłością czekają na weekend.
Pięć dni korporacyjnego mozołu wyssały ze mnie witalną energię. Została powłoka poczwarki, w której tkwi martwy motyl. Słońce dopełniło dzieła zniszczenia. Miałam dziś znów ćwiczyć się w umieraniu, ale nie uczynię tego, bowiem tak naprawdę już nie żyję. Po prostu pójdę spać. I jeszcze fragment wiersza. Nie będę siliła się na własną poezję. Inni byli w tym lepsi.
**
Josif Brodski
MARTWA NATURA
Krew płynie we mnie chłodna.
Sroższy ją ścina mróz
niż rzekę, zmarzłą do dna.
Nie lubię ludzi i już.
..
Ostatnio w swym pokoju
przesypiam całe dnie,
Najwidoczniej śmierć moja
wypróbowuje mnie:
choć oddycham, przykłada
do ust lusterko zbite -
sprawdza, jak sobie radę
daję z własnym niebytem.
Trwam nieruchomo. Biodra
zimne jak lód. Pod skórą
wije się żyła modra:
aluzja do marmuru.
Tłumaczył Stanisław Barańczak
środa, 2 października 2013
Paul Delvaux – opis
Już wiele lat temu urzekły mnie obrazy belgijskiego artysty Paula Delvaux. Przestawiał w swych dziełach niesamowite pociągi, pełne tajemnic dworce i prześliczne kobiety jak z halucynacyjnego snu. Wydaje mi się, że obrazów tego twórcy emanuje nostalgia, nastrój samotności, smutku i porzucenia. Istoty ludzkie są razem, ale osobno, wzajemnie dla siebie nieprzenikliwe. Kobiety to zapewne wieczne, bezczasowe idee kobiecości. Twórczość Delvaux być może też pokazuje fakt, że światy męski i żeński są dla siebie obce. Wśród ezoterycznych kobiet pojawia się niekiedy zagubiony, niepewny swej roli mężczyzna.
Obecny obraz ilustruje ewangeliczną przypowieść o pannach mądrych i i głupich. Panny kroczą na tle magicznego, morskiego krajobrazu. Mądre przybrane są w skromne, białe suknie weselne. Idą ze światłami, gotowe na przyjęcie oblubieńca. Mogą z dumą się przejrzeć w widocznym z prawej strony zwierciadle. Znajdą Oblubieńca, wieczyste szczęście i spełnienie.
Głupie dziewczyny są nagie, nie nałożyły szat weselnych, wystawione na złośliwe spojrzenia motłochu. Ich lampy, do których nie nalały oliwy, zgasły. Zabłądzą w ciemnościach, nie wejdą do weselnej komnaty, w godzinach zimnej nocy spotka je zły los. Jestem jedną z nich, przegrałam w kości swą szatę weselną, stłukłam swoje światło, utopiłam niewinność w bagnie i niczego już nie powinnam się spodziewać.
Obecny obraz ilustruje ewangeliczną przypowieść o pannach mądrych i i głupich. Panny kroczą na tle magicznego, morskiego krajobrazu. Mądre przybrane są w skromne, białe suknie weselne. Idą ze światłami, gotowe na przyjęcie oblubieńca. Mogą z dumą się przejrzeć w widocznym z prawej strony zwierciadle. Znajdą Oblubieńca, wieczyste szczęście i spełnienie.
Głupie dziewczyny są nagie, nie nałożyły szat weselnych, wystawione na złośliwe spojrzenia motłochu. Ich lampy, do których nie nalały oliwy, zgasły. Zabłądzą w ciemnościach, nie wejdą do weselnej komnaty, w godzinach zimnej nocy spotka je zły los. Jestem jedną z nich, przegrałam w kości swą szatę weselną, stłukłam swoje światło, utopiłam niewinność w bagnie i niczego już nie powinnam się spodziewać.
wtorek, 1 października 2013
Październikowe maki
Wydaje mi się, że ten wiersz Sylvii Plath będzie odpowiedni na pierwszy dzień października.
Maki w październiku
Maki
Nawet osłonecznione chmury nie mogą dziś ujarzmić tych spódnic
Ani kobieta w ambulansie,
Której czerwone serce wykwita tak nagle spod płaszcza
Dar,dar miłości
Nie uproszony
Przez niebo
Wzniecające blado
Płomiennie swój tlenek węgla, przez oczy
Otępiałe pod melonikami.
O, Boże mój, kim jestem,
Aby te zapóźnione usta rozwarły się krzykiem
W oszroniałym lesie, o bławatkowym świcie.
**
Dziś obudził mnie mroczny świt. Noc długo jeszcze krzepko trzymała się życia, zanim zwyciężyło ją słońce. Dlaczego tak dobrze czuję się, gdy ziemię kryją ciemności?
Lubię październik, kocham listopad, niemal bosko (jak na swoje możliwości) czuję się w grudniu. Większość ludzi przecież woli lato, te oślepiająco jasne dni trupiojaskrawego czerwca, które wydają się nie mieć końca.
Oczywiście są wyjątki, rzadkie ptaki, tajemnicze dzieci nocy. Czyż Emily
Bronte nie napisała:
Leć, liściu, leć; giń, więdnij, różo;
Niech dzień się skraca, noce dłużą;
Mnie każdy liść o szczęściu śpiewa,
Spadając z jesiennego drzewa.
Uśmiechnę się, gdy wieńce śniegu
Zakwitną zamiast róż szeregu.
Zaśpiewam, gdy upadkiem nocy
Dzień jeszcze posępniejszy wkroczy.
**
Nieco to archaiczne, ale nadal śliczne :) Jestem taka jak ona. Może dlatego, że w porze długich nocy wolno długo spać bez wyrzutów sumienia. Potrafię spędzić pod płaszczem snu 12 godzin listopadowej doby, jeśli tylko z pościeli nie ściągają mnie bezlitosne obowiązki. I te sny w niekończących się nocach, w których rzeczywistość miesza się z chorobliwym majakiem, przechodzi w gorączkowe fantazmaty, świat realny znika, staje się kolorowym marzeniem i kojącym zapomnieniem?
Ale dziwię się sobie, że potrafię jeszcze wstać, znajduję siły na dokonanie toaletowych rytuałów, pokonuję wszelkie przeszkody na drodze do ubrania się, a nawet czeszę włosy i nakładam makijaż. Jak mi się to udaje? Tak, wiem, że jestem dzielna. Kornelia zasługuje na tytuł bohaterki Rzeczpospolitej, heroini nowoczesnego kapitalizmu, przodownicy korporacyjnej udręki, niestrudzonej samicy szczura w zawodowym wyścigu.
Ach, może tak bardzo się nie ścigam! Ale siedzę przed komputerem jak automat, zawsze gotowy i wydajny robot, klawiatura pod moimi palcami staje się prawdziwym instrumentem, jestem mistrzynią bilansów, wirtuozką obliczania wyników sprzedaży. Mogę jechać na urlop w marcu, albo w ogóle nie jechać..
I nikt mnie jeszcze nie przejrzał, nikt nie spostrzegł, że nawet nie wiem, co piszę, umysłowo bezwładna, pogrążona w nicości, w stałej uciecze przed zielonookim potworem depresji, przed sępami wyrzutów sumienia, wpatrzona w monitor oczami, które wyglądają jak jeziora czarnego smutku! Jak to się dzieje, że jakaś część mnie nieświadomie wypisuje te kolumny cyfr? I do tego wszystko się zgadza? Kto to za mnie pisze???
Dlaczego nikt jeszcze mnie nie zwolnił?? Przecież wszyscy wiedzą, że jestem Królową Śniegu (aczkolwiek, niestety, mocno skalaną, o czym, jak mam gorącą nadzieję, nikt nie wie). Jest przecież jasne, że nie zaspokoję ustami dyrektora podczas przerwy obiadowej przy kopiarce. Nikt nie odważyłby się złożyć mi takich propozycji. Zabiłabym wzrokiem jak złowieszczy bazyliszek.
Dlaczego więc mnie stąd wreszcie nie wyrzucą!!! Będę wtedy mogła spać dzień i noc, noc i dzień, noc i dzień…
Ach, i znowu powrót do kolumny cyfr. Niewolnica korporacji nie zazna odpoczynku. Anita, moja śliczna koleżanka z pokoju, też stuka, ale z mniejszym ogniem w palcach. Anita wygląda dziś posępnie. Zdaje się, że walczy z przeziębieniem, może obawia się zwolnienia lub redukcji pensji. Prawie nie rozmawiamy ze sobą. Zastanawiam się, jak wygląda, gdy rozbiera się do snu.
Nie traktuję koleżanki jako obiekt seksualny. Przed laty, gdy jeszcze miotałam się w erotycznym bagnie, miałam też kilka zmysłowych kontaktów z osobami tej samej płci, co moja, nie były to jednak klasyczne przygody, zaś udział w nich nie był z mojej strony całkowicie dobrowolny – może kiedyś o tym napiszę, jeśli zostanę przy blogu.
Ale to przeszłość. Teraz jestem aseksualna, bezgenderowa, niematerialna, bezcielesna jak niebiański cherubin (przynajmniej w wyobraźni). Może niekiedy myślę o Anicie (imię zmienione) ponieważ mimo mojej absolutnej osobności brakuje mi niekiedy towarzystwa drugiego człowieka. Ale po wyjściu z pracy natychmiast o niej zapominam. Snow Queen is perfect.
Maki w październiku
Maki
Nawet osłonecznione chmury nie mogą dziś ujarzmić tych spódnic
Ani kobieta w ambulansie,
Której czerwone serce wykwita tak nagle spod płaszcza
Dar,dar miłości
Nie uproszony
Przez niebo
Wzniecające blado
Płomiennie swój tlenek węgla, przez oczy
Otępiałe pod melonikami.
O, Boże mój, kim jestem,
Aby te zapóźnione usta rozwarły się krzykiem
W oszroniałym lesie, o bławatkowym świcie.
**
Dziś obudził mnie mroczny świt. Noc długo jeszcze krzepko trzymała się życia, zanim zwyciężyło ją słońce. Dlaczego tak dobrze czuję się, gdy ziemię kryją ciemności?
Lubię październik, kocham listopad, niemal bosko (jak na swoje możliwości) czuję się w grudniu. Większość ludzi przecież woli lato, te oślepiająco jasne dni trupiojaskrawego czerwca, które wydają się nie mieć końca.
Oczywiście są wyjątki, rzadkie ptaki, tajemnicze dzieci nocy. Czyż Emily
Bronte nie napisała:
Leć, liściu, leć; giń, więdnij, różo;
Niech dzień się skraca, noce dłużą;
Mnie każdy liść o szczęściu śpiewa,
Spadając z jesiennego drzewa.
Uśmiechnę się, gdy wieńce śniegu
Zakwitną zamiast róż szeregu.
Zaśpiewam, gdy upadkiem nocy
Dzień jeszcze posępniejszy wkroczy.
**
Nieco to archaiczne, ale nadal śliczne :) Jestem taka jak ona. Może dlatego, że w porze długich nocy wolno długo spać bez wyrzutów sumienia. Potrafię spędzić pod płaszczem snu 12 godzin listopadowej doby, jeśli tylko z pościeli nie ściągają mnie bezlitosne obowiązki. I te sny w niekończących się nocach, w których rzeczywistość miesza się z chorobliwym majakiem, przechodzi w gorączkowe fantazmaty, świat realny znika, staje się kolorowym marzeniem i kojącym zapomnieniem?
Ale dziwię się sobie, że potrafię jeszcze wstać, znajduję siły na dokonanie toaletowych rytuałów, pokonuję wszelkie przeszkody na drodze do ubrania się, a nawet czeszę włosy i nakładam makijaż. Jak mi się to udaje? Tak, wiem, że jestem dzielna. Kornelia zasługuje na tytuł bohaterki Rzeczpospolitej, heroini nowoczesnego kapitalizmu, przodownicy korporacyjnej udręki, niestrudzonej samicy szczura w zawodowym wyścigu.
Ach, może tak bardzo się nie ścigam! Ale siedzę przed komputerem jak automat, zawsze gotowy i wydajny robot, klawiatura pod moimi palcami staje się prawdziwym instrumentem, jestem mistrzynią bilansów, wirtuozką obliczania wyników sprzedaży. Mogę jechać na urlop w marcu, albo w ogóle nie jechać..
I nikt mnie jeszcze nie przejrzał, nikt nie spostrzegł, że nawet nie wiem, co piszę, umysłowo bezwładna, pogrążona w nicości, w stałej uciecze przed zielonookim potworem depresji, przed sępami wyrzutów sumienia, wpatrzona w monitor oczami, które wyglądają jak jeziora czarnego smutku! Jak to się dzieje, że jakaś część mnie nieświadomie wypisuje te kolumny cyfr? I do tego wszystko się zgadza? Kto to za mnie pisze???
Dlaczego nikt jeszcze mnie nie zwolnił?? Przecież wszyscy wiedzą, że jestem Królową Śniegu (aczkolwiek, niestety, mocno skalaną, o czym, jak mam gorącą nadzieję, nikt nie wie). Jest przecież jasne, że nie zaspokoję ustami dyrektora podczas przerwy obiadowej przy kopiarce. Nikt nie odważyłby się złożyć mi takich propozycji. Zabiłabym wzrokiem jak złowieszczy bazyliszek.
Dlaczego więc mnie stąd wreszcie nie wyrzucą!!! Będę wtedy mogła spać dzień i noc, noc i dzień, noc i dzień…
Ach, i znowu powrót do kolumny cyfr. Niewolnica korporacji nie zazna odpoczynku. Anita, moja śliczna koleżanka z pokoju, też stuka, ale z mniejszym ogniem w palcach. Anita wygląda dziś posępnie. Zdaje się, że walczy z przeziębieniem, może obawia się zwolnienia lub redukcji pensji. Prawie nie rozmawiamy ze sobą. Zastanawiam się, jak wygląda, gdy rozbiera się do snu.
Nie traktuję koleżanki jako obiekt seksualny. Przed laty, gdy jeszcze miotałam się w erotycznym bagnie, miałam też kilka zmysłowych kontaktów z osobami tej samej płci, co moja, nie były to jednak klasyczne przygody, zaś udział w nich nie był z mojej strony całkowicie dobrowolny – może kiedyś o tym napiszę, jeśli zostanę przy blogu.
Ale to przeszłość. Teraz jestem aseksualna, bezgenderowa, niematerialna, bezcielesna jak niebiański cherubin (przynajmniej w wyobraźni). Może niekiedy myślę o Anicie (imię zmienione) ponieważ mimo mojej absolutnej osobności brakuje mi niekiedy towarzystwa drugiego człowieka. Ale po wyjściu z pracy natychmiast o niej zapominam. Snow Queen is perfect.
Subskrybuj:
Posty (Atom)