Czytałam dzieło Emilia Ciorana „Na szczytach rozpaczy” i zastanawiałam się nad tymi słowami posępnego filozofa: „To, że ja istnieję, dowodzi, że świat nie ma sensu. Jakże bowiem można odnaleźć sens w wewnętrznym zamęcie człowieka, istoty nieskończenie dramatycznej i nieszczęśliwej, dla której wszystko koniec końców sprowadza się do nicości i dla której prawem tego świata jest cierpienie? Skoro świat zezwolił na zaistnienie kogoś takiego jak ja, dowodzić to może tylko tego, że plamy na słońcu życia są tak wielkie, iż z czasem zupełnie stłumią jego światło”.
Ach, podobnie gorzkie uczucia paraliżującej pustki są również moim udziałem! Można postawić pytanie, dlaczego się nie zabiję, skoro nieznane mi są wszelkie doznania oprócz lęku, mimo wszelkich podejmowanych wielokrotnie prób znieczulenia się nic mnie nie cieszy, zaś każde ranne przebudzenie jest jak zejście do ołowianej otchłani pełnej mściwych demonów i szyderczego śmiechu siarkowych zmor.
Odpowiadałam na to już wcześniej – teraz dodam tylko, że w pewnym sensie codziennie umieram zasypiając, zaś fantazje, zwidy i majaki na pograniczu snu są dla mnie pewnym refugium i niekiedy nawet ukojeniem. Pewność, że czas udania się na spoczynek po trudach i trwogach nadejdzie, jak dotąd pomagała mi przetrwać dzień i oprzeć się nawałnicom rozpaczy.
Zapewne popełniłam błąd, odstawiając przed wieloma miesiącami tabletki antydepresyjne, z którymi żyłam przez całe lata. Teraz jest już za późno – przed Wigilią nie odczuję anestetycznego ich skutku. Ale może jedynym postanowieniem noworocznym Kornelii stanie się szukanie ukojenia w psychotropowej alchemii.
Wyjeżdżam na Święta, jak się wydaje, wrócę w pierwszych dniach stycznia. Jak każdego roku mam takie widzenie – siedzę, uśpiona grzanym winem, na odludnej zimowej plaży, obejmuję kolana ramionami i czekam smagana wichurą, aż zabierze mnie mróz. Ale zawsze wracałam i tak stanie się z pewnością również tym razem. Zabieram ze sobą książki – żadnej poezji!! Zamierzałam umieścić w bożonarodzeniowy czas kolekcję moich najbardziej smutnych, piołunowych, niekiedy przerażających wierszy. Nie uczynię tego – jeszcze jakaś nadwrażliwa osoba przeczyta? A Święta, Sylwester to najbardziej niebezpieczna część roku.
Wiem, że są ludzkie monady odbierające świat podobnie jak ja. Pewna internautka napisała, że została obdarzona istnieniem wbrew swej woli i czuje się przez to tak, jakby została zgwałcona. Mogę tylko powiedzieć, że nie jest samotna w swym cierpieniu.
Przez najbliższe dni nie będę szukała dostępu do komputera. Wszystkim więc życzę już teraz spokojnego, dobrego, bezbolesnego a może nawet, jeśli to możliwe, rozświetlanego błyskami radosnych iskier czasu Świąt i Nowego Roku. Następujący wiersz zostawiam pod choinką jakże licznym udręczonym duszom, a także sobie samej:
Dorothy Parker
Résumé
Żyletka? – krew, nieporządek;
Rzeka? – moczy;
Tabletka? – zła na żołądek;
Kwas? – szczypie w oczy;
Rewolwer? – a zezwolenie?
Pętla? – pęka w pierwszym użyciu;
Gaz? – czuć go wszędzie szalenie;
Lepiej już pozostać przy życiu.
tłum. Stanisław Barańczak
czwartek, 19 grudnia 2013
Na próżno urodziłam się
Żałość
Pieśń Indian
Na próżno urodziłam się,
na próżno pojawiłam się
i zakiełkowałam na ziemi:
jestem nieszczęśnikiem,
choć urodziłam się
i zakiełkowałam na ziemi:
pytam: „Co zrobią nasze dzieci, które muszą przeżyć?”
Pieśń Indian
Na próżno urodziłam się,
na próżno pojawiłam się
i zakiełkowałam na ziemi:
jestem nieszczęśnikiem,
choć urodziłam się
i zakiełkowałam na ziemi:
pytam: „Co zrobią nasze dzieci, które muszą przeżyć?”
środa, 18 grudnia 2013
Wydrążeni ludzie
T.S. Eliot
Wydrążeni ludzie
Pan Kurtz – on umrzeć
„A penny for the Old Guy”
I
My, wydrążeni ludzie
My, chochołowi ludzie
Razem się kołyszemy
Głowy napełnia nam słoma
Nie znaczy nic nasza mowa
Kiedy do siebie szepczemy
Głos nasz jak suchej trawy
Przez którą wiatr dmie
Jak chrobot szczurzej łapy
Na rozbitym szkle
W suchej naszej piwnicy
Kształty bez formy, cienie bez barwy
Siła odjęta, gesty bez ruchu.
A którzy przekroczyli tamten próg
I oczy mając weszli w drugie królestwo śmierci
Nie wspomną naszych biednych i gwałtownych dusz
Wspomną, jeżeli wspomną,
Wydrążonych ludzi
Chochołowych ludzi.
Tłum. Czesław Miłosz
Wydrążeni ludzie
Pan Kurtz – on umrzeć
„A penny for the Old Guy”
I
My, wydrążeni ludzie
My, chochołowi ludzie
Razem się kołyszemy
Głowy napełnia nam słoma
Nie znaczy nic nasza mowa
Kiedy do siebie szepczemy
Głos nasz jak suchej trawy
Przez którą wiatr dmie
Jak chrobot szczurzej łapy
Na rozbitym szkle
W suchej naszej piwnicy
Kształty bez formy, cienie bez barwy
Siła odjęta, gesty bez ruchu.
A którzy przekroczyli tamten próg
I oczy mając weszli w drugie królestwo śmierci
Nie wspomną naszych biednych i gwałtownych dusz
Wspomną, jeżeli wspomną,
Wydrążonych ludzi
Chochołowych ludzi.
Tłum. Czesław Miłosz
wtorek, 17 grudnia 2013
Widmo
Widma
Anne Sexton
Niektóre widma to kobiety,
ani bezcielesne ani blade.
Ich piersi są miękkie, jak śnięte ryby.
Nie czarownice, ale widma,
które przechodzą, poruszając niepotrzebnymi ramionami
jak zapomniane służące.
Nie wszystkie widma to kobiety,
widywałam inne.
Tłustych mężczyzn o białych brzuchach
z genitaliami jak stare szmaty.
Nie diabły, ale widma.
Jeden z nich przyczłapawszy bosymi stopami
pochyla się nad moim łóżkiem.
To jeszcze nie wszystko.
Niektóre widma to dzieci.
Nie anioły, ale dzieci.
Układają się podobne do różowych filiżanek,
na każdej napotkanej poduszce,
albo kopią nogami i ukazują przy tym
swoje niewinne tyłki, wzywając rozpaczliwie Lucyfera.
Przeł. Julia Hartwig
Anne Sexton
Niektóre widma to kobiety,
ani bezcielesne ani blade.
Ich piersi są miękkie, jak śnięte ryby.
Nie czarownice, ale widma,
które przechodzą, poruszając niepotrzebnymi ramionami
jak zapomniane służące.
Nie wszystkie widma to kobiety,
widywałam inne.
Tłustych mężczyzn o białych brzuchach
z genitaliami jak stare szmaty.
Nie diabły, ale widma.
Jeden z nich przyczłapawszy bosymi stopami
pochyla się nad moim łóżkiem.
To jeszcze nie wszystko.
Niektóre widma to dzieci.
Nie anioły, ale dzieci.
Układają się podobne do różowych filiżanek,
na każdej napotkanej poduszce,
albo kopią nogami i ukazują przy tym
swoje niewinne tyłki, wzywając rozpaczliwie Lucyfera.
Przeł. Julia Hartwig
poniedziałek, 16 grudnia 2013
Ostatnie zapiski
Adrienne Rich
Ostatnie zapiski
To nie będzie proste to nie będzie długie
zajmie tylko chwilę zajmie twoje myśli
zajmie twoje serce odbierze ci oddech
Tak to będzie krótkie to nie będzie proste
Przejmie cię do kości zagarnie ci serce
to nie będzie długie zajmie twoje myśli
jak zajmują miasto jak zajmują łoże
zajmie twoje ciało to nie będzie proste
Kiedy w nas wstępujesz któż by cię powstrzymał
kiedy w nas wstępujesz któż powstrzymać chciałby
zabierasz nas w miejsca nigdy nie zwiedzane
odchodzisz daleko z cząstką naszych istnień
Tak to będzie krótkie odbierze ci oddech
to nie będzie proste i przystaniesz na to
przeł. Julia Hartwig
Ostatnie zapiski
To nie będzie proste to nie będzie długie
zajmie tylko chwilę zajmie twoje myśli
zajmie twoje serce odbierze ci oddech
Tak to będzie krótkie to nie będzie proste
Przejmie cię do kości zagarnie ci serce
to nie będzie długie zajmie twoje myśli
jak zajmują miasto jak zajmują łoże
zajmie twoje ciało to nie będzie proste
Kiedy w nas wstępujesz któż by cię powstrzymał
kiedy w nas wstępujesz któż powstrzymać chciałby
zabierasz nas w miejsca nigdy nie zwiedzane
odchodzisz daleko z cząstką naszych istnień
Tak to będzie krótkie odbierze ci oddech
to nie będzie proste i przystaniesz na to
przeł. Julia Hartwig
niedziela, 15 grudnia 2013
Śmierć nauczy
Bez
Błaga Dimitrowa
Całe życie uczę się żyć
bez strachu – z godnością,
bez szlochania – z bólem,
bez środków nasennych – z bezsennością,
bez towarzysza – z samotnością.
Tylko bez jednego nie mogę jeszcze:
bez powietrza.
Ale tego mnie śmierć nauczy.
Przełożył Jan Zych
Błaga Dimitrowa
Całe życie uczę się żyć
bez strachu – z godnością,
bez szlochania – z bólem,
bez środków nasennych – z bezsennością,
bez towarzysza – z samotnością.
Tylko bez jednego nie mogę jeszcze:
bez powietrza.
Ale tego mnie śmierć nauczy.
Przełożył Jan Zych
sobota, 14 grudnia 2013
Koniec
Koniec
Charles Bukowski
jesteśmy jak róże które nigdy nie pokwapiły się
zakwitnąć wtedy kiedy powinny były zakwitnąć i
teraz jakby
słońce było już zmęczone
czekaniem
Tłum: Abnegatos
Charles Bukowski
jesteśmy jak róże które nigdy nie pokwapiły się
zakwitnąć wtedy kiedy powinny były zakwitnąć i
teraz jakby
słońce było już zmęczone
czekaniem
Tłum: Abnegatos
piątek, 13 grudnia 2013
Leśne kwiaty cierpienia
Kwiat
Robert Creeley
Prawdopodobnie hoduję napięcia
jak kwiaty
w lesie gdzie
nie przychodzi nikt.
Każda rana jest doskonałością,
zawarta w drobnym
nieuchwytnym rozkwitaniu
które zadaje ból.
Ból jest kwiatem, takim jak tamten,
jak ten,
jak tamten,
jak ten.
przeł. Piotr Sommer
Robert Creeley
Prawdopodobnie hoduję napięcia
jak kwiaty
w lesie gdzie
nie przychodzi nikt.
Każda rana jest doskonałością,
zawarta w drobnym
nieuchwytnym rozkwitaniu
które zadaje ból.
Ból jest kwiatem, takim jak tamten,
jak ten,
jak tamten,
jak ten.
przeł. Piotr Sommer
środa, 11 grudnia 2013
Dlaczego krew Kornelii jest jeszcze ciepła?
Zimową porą
Ilse Tielsch
nareszcie cisza
o której marzyłeś
teraz znasz jej ciężar
przez zamknięte okna
słyszysz kroki umarłych
którzy idą po lodzie i
szukają bramy do zwiastowanej
Wiecznej Szczęśliwości
otwierasz im drzwi do domu
lecz oni je mijają lęki
żywych nie mają
dla nich znaczenia
niespokojny krążysz
po swoim domu
w lustrze widzisz
kim nie jesteś
każdy płatek śniegu
ma swój cień
na to że twoja krew
jeszcze jest ciepła nie ma
wytłumaczenia
Przełożyła Katarzyna Rybacka
Ilse Tielsch
nareszcie cisza
o której marzyłeś
teraz znasz jej ciężar
przez zamknięte okna
słyszysz kroki umarłych
którzy idą po lodzie i
szukają bramy do zwiastowanej
Wiecznej Szczęśliwości
otwierasz im drzwi do domu
lecz oni je mijają lęki
żywych nie mają
dla nich znaczenia
niespokojny krążysz
po swoim domu
w lustrze widzisz
kim nie jesteś
każdy płatek śniegu
ma swój cień
na to że twoja krew
jeszcze jest ciepła nie ma
wytłumaczenia
Przełożyła Katarzyna Rybacka
wtorek, 10 grudnia 2013
Przyszłość jak żałoba
Wszystko wiemy
Agnes Nemes Nagy
Wszystko już wiemy. Lecz skrywamy
i ma to zgadywanki smak.
By nie wykryło się, zważamy,
że się boimy, że czekamy,
naiwność straszna tak.
I przyszłość nasza; jak żałoba,
którą przedawnił zdarzeń splot,
znamy ją, niepowetowaną.
Jak drzewa liście w mroźne rano,
śledzimy każdej chwili lot.
***
Tłum. Teresa Worowska
Agnes Nemes Nagy
Wszystko już wiemy. Lecz skrywamy
i ma to zgadywanki smak.
By nie wykryło się, zważamy,
że się boimy, że czekamy,
naiwność straszna tak.
I przyszłość nasza; jak żałoba,
którą przedawnił zdarzeń splot,
znamy ją, niepowetowaną.
Jak drzewa liście w mroźne rano,
śledzimy każdej chwili lot.
***
Tłum. Teresa Worowska
poniedziałek, 9 grudnia 2013
Czarne jezioro, czarna łódź
Przekraczając wodę
Sylvia Plath
Czarne jezioro, czarna łódź, dwaj czarni, tnący-papier ludzie.
Gdzie czarne drzewa idą się tutaj napić?
Ich cienie muszą przykryć Kanadę.
Słabe światło filtruje wodne kwiaty.
Ich liście nie życzą sobie byśmy się śpieszyli:
Są zaokrąglone i płaskie i pełne niezrozumiałej porady.
Zimne światy trzęsą się od wiosłowania.
Duch czerni jest w nas, jest w rybach.
Gałąź podnosi bladą rękę na pożegnanie,
Występuje w głównej roli otwarta między liliami.
Nie jesteś oślepiony przez takie syreny bez wyrazu?
To jest cisza zdumionych dusz.
Sylvia Plath
Czarne jezioro, czarna łódź, dwaj czarni, tnący-papier ludzie.
Gdzie czarne drzewa idą się tutaj napić?
Ich cienie muszą przykryć Kanadę.
Słabe światło filtruje wodne kwiaty.
Ich liście nie życzą sobie byśmy się śpieszyli:
Są zaokrąglone i płaskie i pełne niezrozumiałej porady.
Zimne światy trzęsą się od wiosłowania.
Duch czerni jest w nas, jest w rybach.
Gałąź podnosi bladą rękę na pożegnanie,
Występuje w głównej roli otwarta między liliami.
Nie jesteś oślepiony przez takie syreny bez wyrazu?
To jest cisza zdumionych dusz.
niedziela, 8 grudnia 2013
Strach – Kornelia się boi
Strach
Georg Trakl
Ujrzałem siebie, szedłem przez komnaty.
– Tańczyły gwiazdy na niebieskim tle,
Po polach i ugorach głośno psy szczekały,
A w drzew konarach dziko szalał fen.
Lecz nagle: cisza! I w gorączce głuchej
Trujących kwiatów z ust mi rośnie pęk,
Z gałęzi kapie jakby z rany zgubnej
Błyszcząca rosa, tak jak krew, jak krew.
I ze zwierciadła zwodniczego próżni
Podnosi z wolna w mroku się szarówki,
Z głębokich cieni to oblicze: Kain!
Portiera aksamitna cicho szumi,
Przez okno księżyc niemo patrzy w próżni,
Sam jestem z tym mordercą moim znanym.
przeł. Andrzej Lam
Georg Trakl
Ujrzałem siebie, szedłem przez komnaty.
– Tańczyły gwiazdy na niebieskim tle,
Po polach i ugorach głośno psy szczekały,
A w drzew konarach dziko szalał fen.
Lecz nagle: cisza! I w gorączce głuchej
Trujących kwiatów z ust mi rośnie pęk,
Z gałęzi kapie jakby z rany zgubnej
Błyszcząca rosa, tak jak krew, jak krew.
I ze zwierciadła zwodniczego próżni
Podnosi z wolna w mroku się szarówki,
Z głębokich cieni to oblicze: Kain!
Portiera aksamitna cicho szumi,
Przez okno księżyc niemo patrzy w próżni,
Sam jestem z tym mordercą moim znanym.
przeł. Andrzej Lam
sobota, 7 grudnia 2013
Akrobaci Kierkegaarda
István Kovács
Akrobaci Kierkegaarda
To nie jest niebo, nie błogosławi deszczem,
nie jest rajem zmartwychwstań,
nie jest jurtą
zdobytej przez ludzkość ojczyzny.
Znak na jego rozpiętym zenicie
to tylko hak paragrafu,
schizofreniczna kotwica nadziei -
wbita w nasze gardła.
Kołyszemy się
nad dyszącymi arenami,
pobrudzeni przez plamy na Słońcu,
pod nami
morze,
skalista góra,
piasek,
klingi S. O. S.-ów przebijają nam stopy,
pachwiny,
płuca.
Nadchodzą zwinni połykacze noży,
klauny;
na ich czapeczkach dzwoneczki noży,
które zagłuszają
rozkładający się w mózgu trzask broni.
Kołyszemy się
nad dyszącymi arenami,
w czas
ust Jonaszowej ryby,
wielkich mędrkowań
i polowań wielkich.
Kołyszemy się
„przy ogólnym śmiechu mądrych”,
„tak właśnie koniec świata nastąpi”.
Nie myślcie,
że „to tylko żart”,
nie myślcie, że to tylko rzężenie poezji.
przeł. Bohdan Zadura
Akrobaci Kierkegaarda
To nie jest niebo, nie błogosławi deszczem,
nie jest rajem zmartwychwstań,
nie jest jurtą
zdobytej przez ludzkość ojczyzny.
Znak na jego rozpiętym zenicie
to tylko hak paragrafu,
schizofreniczna kotwica nadziei -
wbita w nasze gardła.
Kołyszemy się
nad dyszącymi arenami,
pobrudzeni przez plamy na Słońcu,
pod nami
morze,
skalista góra,
piasek,
klingi S. O. S.-ów przebijają nam stopy,
pachwiny,
płuca.
Nadchodzą zwinni połykacze noży,
klauny;
na ich czapeczkach dzwoneczki noży,
które zagłuszają
rozkładający się w mózgu trzask broni.
Kołyszemy się
nad dyszącymi arenami,
w czas
ust Jonaszowej ryby,
wielkich mędrkowań
i polowań wielkich.
Kołyszemy się
„przy ogólnym śmiechu mądrych”,
„tak właśnie koniec świata nastąpi”.
Nie myślcie,
że „to tylko żart”,
nie myślcie, że to tylko rzężenie poezji.
przeł. Bohdan Zadura
piątek, 6 grudnia 2013
Nasz upadek
Janos Pilinszky
OMEGA
Nasz upadek wszystko murem
otoczy na chwilę i na zawsze.
Poduszka twardsza będzie od skały,
a ciała cięższe od śmietniska.
Po to żyjemy. Może nawet
po to przychodzimy na świat.
Tłum. Szczepan Woronowicz
OMEGA
Nasz upadek wszystko murem
otoczy na chwilę i na zawsze.
Poduszka twardsza będzie od skały,
a ciała cięższe od śmietniska.
Po to żyjemy. Może nawet
po to przychodzimy na świat.
Tłum. Szczepan Woronowicz
czwartek, 5 grudnia 2013
Blues z nieuchronną śmiercią
Wystan Hugh Auden
Miłe Panie, Panowie, którzy tu siedzicie,
Grzaniem krzeseł i czuciem, jedzeniem i piciem,
Myśleniem i czerpaniem oddechu zajęci,
Obok kogo siedzicie? Może obok Śmierci.Jak stąpająca lekko biuściasta blondyna,
Śmierć zerka na was w metrze, w kolejce do kina.
Żonaty czy kawaler, stary czy młodzieniec,
Będziesz się przed nią płaszczył na każde skinienie.Myślisz, że jesteś sprytny. A śmierć jest gliniarzem,
Pośle ci kulę w serce, na krześle usmaży.
Pracuje może wolno, lecz w końcu cię złowi,
Za samą zbrodnię bycia powitym, mój drogi.
Śmierć jako lekarz stopnie dostaje najwyższe,
Nie pobiera opłaty, świat ma na rozpisce.
Osłucha cię i powie: „Jest źle, słyszę oddech,
Lecz zaradzimy temu, nie martw się, mój chłopcze.”
Śmierć do waszych drzwi puka, by nieruchomości
Sprzedawać, co nie stracą nigdy na wartości:
To łatwe i wygodne, w starym świecie. Złożysz
Podpis na przerywanej (nieważne dochody).
Śmierć jako nauczyciel nie ma sobie równych,
Jej słowa pojmie każdy uczeń, nawet durny.
Wykłada tylko jedną dziedzinę: Mogiłę.
Lecz nikt nie chce wyjść z klasy, nikt nie siada tyłem.
Zatem czy stoisz w deszczu zupełnie spłukany,
Czy wygrywasz w pokera, spijając szampany,
Śmierć za tobą ruszyła, śmierć na ciebie czyha.
Już jutro jej wyglądaj. A może już dzisiaj.
środa, 4 grudnia 2013
Jedyny i ostatni bal – i tak hipotetyczny
Bal u Pana Boga
Aleksander Wertyński
Do miasteczka małego gdzieś od dziecka mieszkała
Piękną suknię moderne nowej mody journal
Wprost z Paryża samego znana firma przysłała
Byś w niej mogła na pierwszy swój wielki iść bal
W tym miasteczku malutkim tyś marzyła wciąż nocą
O tym balu en grande co we krwi budzi żar
Pędzą pyszne karety, wokół światła migocą
Ty zaś wkoło roztaczasz urody swej czar
W tym miasteczku malutkim balów nigdy nie było
Ani karet nie ciągnął żaden koński grzbiet
Lata szły – znikła młodość, suknię kurzem pokryło
Piękną suknię z Paryża Maison la Vallée
Aż się ziścił na koniec szalonych twych marzeń rój
W suknię ciebie ubrali jak gdyby na bal
Jacyś ludzie nieznani ponieśli katafalk twój
jedziesz w dziwnej karecie w nieznaną gdzieś dal
Czarny wóz, konie dwa wiozą ciebie na wieczny sen
Stary ksiądz budzi w duszy śpiewaniem swym żal
Pachnie bez – ty zaś sama jak cichy żałobny tren
Pojechałaś do Boga na bal
Tłum. Tadeusz Polanowski
Aleksander Wertyński
Do miasteczka małego gdzieś od dziecka mieszkała
Piękną suknię moderne nowej mody journal
Wprost z Paryża samego znana firma przysłała
Byś w niej mogła na pierwszy swój wielki iść bal
W tym miasteczku malutkim tyś marzyła wciąż nocą
O tym balu en grande co we krwi budzi żar
Pędzą pyszne karety, wokół światła migocą
Ty zaś wkoło roztaczasz urody swej czar
W tym miasteczku malutkim balów nigdy nie było
Ani karet nie ciągnął żaden koński grzbiet
Lata szły – znikła młodość, suknię kurzem pokryło
Piękną suknię z Paryża Maison la Vallée
Aż się ziścił na koniec szalonych twych marzeń rój
W suknię ciebie ubrali jak gdyby na bal
Jacyś ludzie nieznani ponieśli katafalk twój
jedziesz w dziwnej karecie w nieznaną gdzieś dal
Czarny wóz, konie dwa wiozą ciebie na wieczny sen
Stary ksiądz budzi w duszy śpiewaniem swym żal
Pachnie bez – ty zaś sama jak cichy żałobny tren
Pojechałaś do Boga na bal
Tłum. Tadeusz Polanowski
wtorek, 3 grudnia 2013
Łatwiej jest nie żyć
Łatwiej jest nie żyć. Ten, w kim tętnią żyły,
musi się bać, kiedy podpełza żmija.
Sekundy jednej nie ma, co nie mija,
śmierć jest powrozem nad szyjami żywych.
Niezmienny świat – obietnic garść kusząca:
jak sprawdzić – błędnych może – przeczuć parę:
baśń to czy jawa? Jakich użyć miarek?
Czy można związać w snop promienie słońca?
Łatwiej jest nie żyć. Nim przez śmierć się staniesz
wolny, zabijasz, żresz i strach chcąc dzierżyć
powietrze rwiesz jak wiatrak nieprzerwanie!
Ileż ciał rześkich igra w oceanie:
sto lat i w grzywach fal zaczną się śnieżyć.
Umrzeć niełatwo. Dużo łatwiej nie żyć.
Sándor Weöres
Tłum Anna Górecka
musi się bać, kiedy podpełza żmija.
Sekundy jednej nie ma, co nie mija,
śmierć jest powrozem nad szyjami żywych.
Niezmienny świat – obietnic garść kusząca:
jak sprawdzić – błędnych może – przeczuć parę:
baśń to czy jawa? Jakich użyć miarek?
Czy można związać w snop promienie słońca?
Łatwiej jest nie żyć. Nim przez śmierć się staniesz
wolny, zabijasz, żresz i strach chcąc dzierżyć
powietrze rwiesz jak wiatrak nieprzerwanie!
Ileż ciał rześkich igra w oceanie:
sto lat i w grzywach fal zaczną się śnieżyć.
Umrzeć niełatwo. Dużo łatwiej nie żyć.
Sándor Weöres
Tłum Anna Górecka
poniedziałek, 2 grudnia 2013
Nocy imię ciemne
Rozwarło się nad nami nocy imię ciemne
A my wierzymy, że to jest godzina
Tuż przed świtaniem…
I chociaż nas trzyma
Nieszczęście w zębach swoich, chociaż to daremne
Zwijamy się jak robak, by znaleźć szczelinę
By się usadzić lepiej między siekaczami
Utaić się, odepchnąć krwawą, gorzką ślinę
Co się jak oceany przewala nad nami.
Ernest Bryll
A my wierzymy, że to jest godzina
Tuż przed świtaniem…
I chociaż nas trzyma
Nieszczęście w zębach swoich, chociaż to daremne
Zwijamy się jak robak, by znaleźć szczelinę
By się usadzić lepiej między siekaczami
Utaić się, odepchnąć krwawą, gorzką ślinę
Co się jak oceany przewala nad nami.
Ernest Bryll
niedziela, 1 grudnia 2013
Naprawił pomyłkę urodzin
John Cage
Zasadniczo samobójstwo uważa się za grzech. Dlatego wszyscy uczniowie byli bardzo ciekawi, co powie im Ramakriszna na temat samobójstwa popełnionego niedawno przez czterolatka. Ramakriszna stwierdził, że chłopiec nie popełnił grzechu, naprawił tylko błąd; urodził się przez pomyłkę.
przełożył Piotr Sommer
Zasadniczo samobójstwo uważa się za grzech. Dlatego wszyscy uczniowie byli bardzo ciekawi, co powie im Ramakriszna na temat samobójstwa popełnionego niedawno przez czterolatka. Ramakriszna stwierdził, że chłopiec nie popełnił grzechu, naprawił tylko błąd; urodził się przez pomyłkę.
przełożył Piotr Sommer
piątek, 29 listopada 2013
Halucynacja
Dora Gabe
Halucynacja
Siedzę w sercu zegara,
śledzę sekundy, minuty i godziny
i widzę, jak kołem toczą się miesiące.
Na zewnątrz biją w moje okno
dźwięki, tony, dzwonienia,
brzęczy w niebie samolot,
wystrzelona rakieta w tej chwili się unosi
wokół ziemskiej orbity
i swój własny czas ściga.
Czemu tu trwam nieruchoma
z moją myślą wbitą
jak wróbel pod strzechę?
Już nie mogę dłużej,
nie chcę powolnego ruchu czasu
mierzonego sekundami,
kiedy nawet rzucony kamień
rwie się do lotu!
Łokciami rozbiję ściany zegara,
polecę
i niech mnie wyciągną spod tramwaju,
ze zwieszonymi rękami,
z odrzuconą głową,
z próżnym sercem, w którym już nie ma
ani wskazówek, ani czasu…
tłum. z bułgarskiego Jan Zych
Halucynacja
Siedzę w sercu zegara,
śledzę sekundy, minuty i godziny
i widzę, jak kołem toczą się miesiące.
Na zewnątrz biją w moje okno
dźwięki, tony, dzwonienia,
brzęczy w niebie samolot,
wystrzelona rakieta w tej chwili się unosi
wokół ziemskiej orbity
i swój własny czas ściga.
Czemu tu trwam nieruchoma
z moją myślą wbitą
jak wróbel pod strzechę?
Już nie mogę dłużej,
nie chcę powolnego ruchu czasu
mierzonego sekundami,
kiedy nawet rzucony kamień
rwie się do lotu!
Łokciami rozbiję ściany zegara,
polecę
i niech mnie wyciągną spod tramwaju,
ze zwieszonymi rękami,
z odrzuconą głową,
z próżnym sercem, w którym już nie ma
ani wskazówek, ani czasu…
tłum. z bułgarskiego Jan Zych
czwartek, 28 listopada 2013
Nie ma dla mnie okrętu
Miasto
Konstandinos Kawafis
Powiedziałeś: „Pojadę do innej ziemi, nad morze inne.
Jakieś inne znajdzie się miasto, jakieś lepsze miejsce.
Tu już wydany jest wyrok na wszystkie moje dążenia
i pogrzebane leży, jak w grobie, moje serce.
Niechby się umysł wreszcie podźwignął z odrętwienia.
Tu, cokolwiek wzrokiem ogarnę,
ruiny mego życia czarne
widzę, gdziem tyle lat przeżył, stracił, roztrwonił”.
Nowych nie znajdziesz krain ani innego morza.
To miasto pójdzie za tobą. Zawsze w tych samych dzielnicach
będziesz krążył. W tych samych domach włosy ci posiwieją.
Zawsze trafisz do tego miasta. Będziesz chodził po tych samych ulicach
Nie ma dla ciebie okrętu – nie ufaj próżnym nadziejom –
nie ma drogi w inną stronę.
Jakeś swoje życie roztrwonił
w tym ciasnym kącie, tak je w całym świecie roztrwoniłeś.
Konstandinos Kawafis
Powiedziałeś: „Pojadę do innej ziemi, nad morze inne.
Jakieś inne znajdzie się miasto, jakieś lepsze miejsce.
Tu już wydany jest wyrok na wszystkie moje dążenia
i pogrzebane leży, jak w grobie, moje serce.
Niechby się umysł wreszcie podźwignął z odrętwienia.
Tu, cokolwiek wzrokiem ogarnę,
ruiny mego życia czarne
widzę, gdziem tyle lat przeżył, stracił, roztrwonił”.
Nowych nie znajdziesz krain ani innego morza.
To miasto pójdzie za tobą. Zawsze w tych samych dzielnicach
będziesz krążył. W tych samych domach włosy ci posiwieją.
Zawsze trafisz do tego miasta. Będziesz chodził po tych samych ulicach
Nie ma dla ciebie okrętu – nie ufaj próżnym nadziejom –
nie ma drogi w inną stronę.
Jakeś swoje życie roztrwonił
w tym ciasnym kącie, tak je w całym świecie roztrwoniłeś.
środa, 27 listopada 2013
Lecz gdy tak wielu zmarło
Lecz gdy tak wielu zmarło, tak wielu i w takim tempie, Żadne miasto nie czekało na ofiary.
Odkręcali tabliczki z roztrzaskanych drzwi I zabierali je razem z trumnami.
Potem place i parki wypełniło krasomówstwo młodziutkich cmentarzysk:
Zapach świeżej ziemi, prowizoryczne krzyże
I wszystkie nieprawdopodobne napisy w brązie i emalii.
James Fenton
Tłum. Jerzy Jarniewicz
Odkręcali tabliczki z roztrzaskanych drzwi I zabierali je razem z trumnami.
Potem place i parki wypełniło krasomówstwo młodziutkich cmentarzysk:
Zapach świeżej ziemi, prowizoryczne krzyże
I wszystkie nieprawdopodobne napisy w brązie i emalii.
James Fenton
Tłum. Jerzy Jarniewicz
wtorek, 26 listopada 2013
Koszmar w lustrze
Nikos Chadzinikolau
Kobieta i lustro
Już tak czarno,
że nie mogę oddychać.
Stoi przed lustrem –
we włosach zakrzepły wiatr,
w rękach dzikie kwiaty na wianek.
Zmierzch skrzypi oknami,
Pies wyje do cienia.
Ona stoi przed lustrem
z cmentarnym piaskiem w oczach.
Zakrywa twarz rękami.
Kobieta i lustro
Już tak czarno,
że nie mogę oddychać.
Stoi przed lustrem –
we włosach zakrzepły wiatr,
w rękach dzikie kwiaty na wianek.
Zmierzch skrzypi oknami,
Pies wyje do cienia.
Ona stoi przed lustrem
z cmentarnym piaskiem w oczach.
Zakrywa twarz rękami.
sobota, 23 listopada 2013
Życie jest powieścią idioty
Powieść idioty
Życie współczesne jest to powieść idioty;
płaskie jak deski, z fryzowaną głową,
kobiety bezpłciowe, przesiąknięte chemią
i roztrzęsione mięczaki — młodzieńcy jeszcze bardziej bezpłciowi
i higieniczne dzieci w wielkich kadłubach wózków, podobnych do trumien.
Wielki zbiorowy idiota, wyznać to trzeba,
mówi nudne, bez sensu, brzydkie opowieści
i powtarza się niby strumień wody spuszczanej z W.C.
David Herbert Lawrence
Życie współczesne jest to powieść idioty;
płaskie jak deski, z fryzowaną głową,
kobiety bezpłciowe, przesiąknięte chemią
i roztrzęsione mięczaki — młodzieńcy jeszcze bardziej bezpłciowi
i higieniczne dzieci w wielkich kadłubach wózków, podobnych do trumien.
Wielki zbiorowy idiota, wyznać to trzeba,
mówi nudne, bez sensu, brzydkie opowieści
i powtarza się niby strumień wody spuszczanej z W.C.
David Herbert Lawrence
piątek, 22 listopada 2013
Metro czyli poranna makabra
Metro
Codziennie wchodzę do trumny
wraz z innymi ludźmi, których nie znam.
Naprędce wbijam gwoździe
we własną trumnę…
A potem jadę w stronę miasta,
by zostać żywcem pogrzebanym.
Sakamoto Etsuro
Codziennie wchodzę do trumny
wraz z innymi ludźmi, których nie znam.
Naprędce wbijam gwoździe
we własną trumnę…
A potem jadę w stronę miasta,
by zostać żywcem pogrzebanym.
Sakamoto Etsuro
czwartek, 21 listopada 2013
Tatuniek z mamcią spieprzyli ciebie
Taki niech będzie wiersz
Tatuniek z mamcią spieprzyli ciebie.
Może nie chcieli, lecz tak było.
I swoje wady ci przekazali,
Dodając kilka nowych – siłą.
Ale ich także spartaczyli
Głupcy w niemodnych kapeluszach,
Pół dnia tkwiąc w ckliwej surowości,
A drugie pół – wzajem się dusząc.
Człowiek swą nędzę odziedzicza,
Głębszą niż osad sprzed stuleci.
Wynieś się prędzej, pókiś zdrowy,
I sam nie majstruj żadnych dzieci.
Philip Larkin
przekład Jerzy Jarniewicz
Tatuniek z mamcią spieprzyli ciebie.
Może nie chcieli, lecz tak było.
I swoje wady ci przekazali,
Dodając kilka nowych – siłą.
Ale ich także spartaczyli
Głupcy w niemodnych kapeluszach,
Pół dnia tkwiąc w ckliwej surowości,
A drugie pół – wzajem się dusząc.
Człowiek swą nędzę odziedzicza,
Głębszą niż osad sprzed stuleci.
Wynieś się prędzej, pókiś zdrowy,
I sam nie majstruj żadnych dzieci.
Philip Larkin
przekład Jerzy Jarniewicz
środa, 20 listopada 2013
Poezja i menstruacja II
W moim podbrzuszu rozhulał się ogień piekielny. Kręci się we mnie kula kolczastego drutu, drżące nogi nie dają oparcia, jeśli wstanę, osunę się na ziemię jak martwa, bowiem ból rozwiązuje mi kolana. Płyny ustrojowe wirują i kłębią się jak we wrzącym kotle. W moich skroniach tkwią niewidzialne ciernie, nawet krople spływającej krwi zdają się palić jak lawa. Pełna przewrotnych intencji, miałam zamiar podrzucić nasyconego krwią tampaksa w biurowej szufladzie mojego wiceprezesa. Ostatecznie, jak zawsze niepewna i lękliwa, nie spełniłam tego zamiaru
Czy pocieszeniem może stać się fakt, że w dni comiesięcznej gehenny także Sylvia Plath cierpiała?
20 lutego 1956 roku autorka „Szklanego klosza” sporządziła w swym Dzienniku zapis: „Drogi Panie Doktorze, czuję się bardzo chora. W moim żołądku jest serce, które pulsuje i szydzi. Nagle proste rytuały nie chcą ciągnąć wozu codzienności, jak uparty koń. Patrzenie ludziom w oczy staje się niemożliwe: Czy guz znów się jątrzy?”
I jeszcze 25 lutego:
„Okropne zapalenie zatok, które przyćmiło mi wszystkie zmysły, zatkało też nos, nie czułam smaków ani zapachów, nie widziałam nic przez załzawione oczy… A na domiar złego przez tę piekielną bezsenną noc wypełnioną smarkaniem i przewracaniem się z boku na bok, męczyły mnie makabryczne skurcze miesiączkowe (tak, zmora) i wilgoć tej krwawej strugi… Gdy dusza ma była najsmutniejsza, katastrofa, niebo się wali, a moje ciało mnie zdradza”.
Istnieje teoria, że niezrównana poetka cierpiała na silny syndrom napięcia przedmiesiączkowego, pod którego wpływem tworzyła swe wiersze, m.in. zaczarowany utwór „Ariel”. Jakoby torturowana przez ten bezlitosny syndrom, położyła kres swemu życiu. Trudno mi orzec, czy tego rodzaju założenia opierają się na prawdzie.
Przypominam sobie poglądy teologów i adeptów filozofii, głoszących, że pod dotknięciem i wpływem menstruacyjnej krwi giną rośliny, pokrywa się rdzą metal i padają zwierzęta. Nie jest to pogląd roztropny i słuszny, tym niemniej ci uczeni mężowie mieli rację, że kobieta uwagi na swą fizjologię jest istotą bardziej materialną, bardziej narażoną na rozkład, niż mężczyzna, i szybciej podlega gniciu.
Cóż, jestem już za życia martwa i umysłowo przegniła, comiesięczny festiwal krwi tylko wspomaga ten proces destrukcji, intensyfikuje rozkład Kornelii, i tak nieuchronny.
Ale to dobrze, że jestem bezwolna i martwa. Gdybym bowiem była przepełniona życiową siłą, wyszłabym rano na ulicę w całej swojej glorii i wyrzuciła z siebie całą rozpacz, wstręt, smutek i nienawiść. I utopiłabym swą nieszczęsną ojczyznę w ohydnie bulgoczącej, czarnej menstruacyjnej krwi aż po najwyższe percie Tatr. Utopiłabym też samą siebie.
Wszelako tak się nie stanie. Wezmę tylko tabletkę i zbiegnę w chryzantemową krainę snu. Zamieszczam jeszcze wiersz „Ariel”. Wydaje się, że są w nim menstruacyjno-krwistoczerwone motywy i wątki. Ale każdy sam powinien spostrzec i osądzić.
Sylvia Plath
Ariel
Zastój w ciemności,
Wtem bezcielesny błękit,
Potop wzgórz, odległości.
Boska lwico,
tak stajemy się jedną
Osią pięt i kolan! – Bruzda
Dzieli się i mija, siostra
Brązowego łuku
Szyi, co mi umyka,
Jagody jak oczy
Murzyna zarzucają
Haczyki-
Czarne, krwawe kęsy,
Cienie.
Coś innego
Unosi mnie w powietrzu-
Uda, włosy;
Gruda z mych pięt.
Jak biała
Godiva, rozbieram się-
drętwe ręce i perswazje,
Teraz jestem
Pianą pszenicy, rozbłyskiem mórz.
Krzyk dziecka
Wtapia się w ścianę
A ja
jestem strzałą,
Rosą w samobójczym
Locie, we wspólnym pędzie
Do czerwonego
Oka, kotła poranku
27 października 1962
Tłum. Teresa Truszkowska
Czy pocieszeniem może stać się fakt, że w dni comiesięcznej gehenny także Sylvia Plath cierpiała?
20 lutego 1956 roku autorka „Szklanego klosza” sporządziła w swym Dzienniku zapis: „Drogi Panie Doktorze, czuję się bardzo chora. W moim żołądku jest serce, które pulsuje i szydzi. Nagle proste rytuały nie chcą ciągnąć wozu codzienności, jak uparty koń. Patrzenie ludziom w oczy staje się niemożliwe: Czy guz znów się jątrzy?”
I jeszcze 25 lutego:
„Okropne zapalenie zatok, które przyćmiło mi wszystkie zmysły, zatkało też nos, nie czułam smaków ani zapachów, nie widziałam nic przez załzawione oczy… A na domiar złego przez tę piekielną bezsenną noc wypełnioną smarkaniem i przewracaniem się z boku na bok, męczyły mnie makabryczne skurcze miesiączkowe (tak, zmora) i wilgoć tej krwawej strugi… Gdy dusza ma była najsmutniejsza, katastrofa, niebo się wali, a moje ciało mnie zdradza”.
Istnieje teoria, że niezrównana poetka cierpiała na silny syndrom napięcia przedmiesiączkowego, pod którego wpływem tworzyła swe wiersze, m.in. zaczarowany utwór „Ariel”. Jakoby torturowana przez ten bezlitosny syndrom, położyła kres swemu życiu. Trudno mi orzec, czy tego rodzaju założenia opierają się na prawdzie.
Przypominam sobie poglądy teologów i adeptów filozofii, głoszących, że pod dotknięciem i wpływem menstruacyjnej krwi giną rośliny, pokrywa się rdzą metal i padają zwierzęta. Nie jest to pogląd roztropny i słuszny, tym niemniej ci uczeni mężowie mieli rację, że kobieta uwagi na swą fizjologię jest istotą bardziej materialną, bardziej narażoną na rozkład, niż mężczyzna, i szybciej podlega gniciu.
Cóż, jestem już za życia martwa i umysłowo przegniła, comiesięczny festiwal krwi tylko wspomaga ten proces destrukcji, intensyfikuje rozkład Kornelii, i tak nieuchronny.
Ale to dobrze, że jestem bezwolna i martwa. Gdybym bowiem była przepełniona życiową siłą, wyszłabym rano na ulicę w całej swojej glorii i wyrzuciła z siebie całą rozpacz, wstręt, smutek i nienawiść. I utopiłabym swą nieszczęsną ojczyznę w ohydnie bulgoczącej, czarnej menstruacyjnej krwi aż po najwyższe percie Tatr. Utopiłabym też samą siebie.
Wszelako tak się nie stanie. Wezmę tylko tabletkę i zbiegnę w chryzantemową krainę snu. Zamieszczam jeszcze wiersz „Ariel”. Wydaje się, że są w nim menstruacyjno-krwistoczerwone motywy i wątki. Ale każdy sam powinien spostrzec i osądzić.
Sylvia Plath
Ariel
Zastój w ciemności,
Wtem bezcielesny błękit,
Potop wzgórz, odległości.
Boska lwico,
tak stajemy się jedną
Osią pięt i kolan! – Bruzda
Dzieli się i mija, siostra
Brązowego łuku
Szyi, co mi umyka,
Jagody jak oczy
Murzyna zarzucają
Haczyki-
Czarne, krwawe kęsy,
Cienie.
Coś innego
Unosi mnie w powietrzu-
Uda, włosy;
Gruda z mych pięt.
Jak biała
Godiva, rozbieram się-
drętwe ręce i perswazje,
Teraz jestem
Pianą pszenicy, rozbłyskiem mórz.
Krzyk dziecka
Wtapia się w ścianę
A ja
jestem strzałą,
Rosą w samobójczym
Locie, we wspólnym pędzie
Do czerwonego
Oka, kotła poranku
27 października 1962
Tłum. Teresa Truszkowska
Funeral blues – fantastyczny wiersz pogrzebowy
Wystan Hugh Auden
Blues pogrzebowy
Wyłączcie telefony, wstrzymajcie zegary,
Psom rzućcie kość soczystą żeby nie szczekały,
Uciszcie fortepiany i niech żałobnicy
Przy głuchych werblach trumnę wyniosą z kaplicy.
Niech samoloty wyją, niech kołują w chmurach,
Wypisując na niebie wiadomość: On Umarł,
Zawiążcie kir na szyjach gołębi, rozdajcie
Policjantom na placach rękawiczki czarne.
Był mi Wschodem, Zachodem, Północą, Południem
Niedzielnym odpoczynkiem i codziennym trudem,
Moją pieśnią i słowem, porankiem i zmierzchem
Myślałem: miłość będzie trwać wiecznie. Nie będzie.
Gwiazdy są niepotrzebne, każdą z nich wyłączcie,
Spakujcie w pudło księżyc, rozmontujcie słońce,
Wymiećcie wszystkie lasy i wylejcie morze,
Bo nic już nigdy dobrze skończyć się nie może.
przekład: Jacek Dehnel
wtorek, 19 listopada 2013
Koniec żałoby? James Fenton też wiedział.
(Weź się w garść. Żałoba musi mieć swój kres?…)
James Fenton
Weź się w garść. Żałoba musi mieć swój kres? Wina też, w takim razie.
I bezgraniczna wydaje się być zaradność pamięci.
Więc można by powiedzieć, pomyśleć:
Kiedy świat w największym pogrążył się mroku,
Kiedy czarne skrzydła sunęły nad dachami,
(Bo któż jest w stanie przewidzieć Jego zamiary?) nawet wtedy
Był zawsze, zawsze ogień w tym kominku.
Widzisz ta szafę? To kryjówka dla księży!
A w tamtej graciarni całe pokolenia znalazły schronienie i pokarm.
Och, gdybym miał zacząć, gdybym miał zacząć wam opowiadać
Choć połowę, czwartą część, choć cząsteczkę tego, co przeszliśmy!
James Fenton
Weź się w garść. Żałoba musi mieć swój kres? Wina też, w takim razie.
I bezgraniczna wydaje się być zaradność pamięci.
Więc można by powiedzieć, pomyśleć:
Kiedy świat w największym pogrążył się mroku,
Kiedy czarne skrzydła sunęły nad dachami,
(Bo któż jest w stanie przewidzieć Jego zamiary?) nawet wtedy
Był zawsze, zawsze ogień w tym kominku.
Widzisz ta szafę? To kryjówka dla księży!
A w tamtej graciarni całe pokolenia znalazły schronienie i pokarm.
Och, gdybym miał zacząć, gdybym miał zacząć wam opowiadać
Choć połowę, czwartą część, choć cząsteczkę tego, co przeszliśmy!
poniedziałek, 18 listopada 2013
Turpistyczny urok kostnicy
Gottfried Benn
Kostnica (fragment)
Piękna młodość
Usta dziewczyny, która długo leżała w trzcinie,
wyglądały jak nadgryzione.
Kiedy otwarto jej pierś, przełyk był jak podziurawiony.
W końcu w komorze pod przeponą
znaleziono gniazdo małych szczurów.
Jedno z rodzeństwa było martwe.
Inne żywiły się wątrobą i nerkami,
piły zimną krew i przeżyły
tutaj piękną młodość.
Piękna i szybka była też ich śmierć:
wrzucono je wszystkie do wody.
Ach, jakże te małe mordy piszczały!
przełożył Tomasz Ososiński
Kostnica (fragment)
Piękna młodość
Usta dziewczyny, która długo leżała w trzcinie,
wyglądały jak nadgryzione.
Kiedy otwarto jej pierś, przełyk był jak podziurawiony.
W końcu w komorze pod przeponą
znaleziono gniazdo małych szczurów.
Jedno z rodzeństwa było martwe.
Inne żywiły się wątrobą i nerkami,
piły zimną krew i przeżyły
tutaj piękną młodość.
Piękna i szybka była też ich śmierć:
wrzucono je wszystkie do wody.
Ach, jakże te małe mordy piszczały!
przełożył Tomasz Ososiński
niedziela, 17 listopada 2013
Testament
Jorge Luis Borges
Testament
Testament
Nie będzie w nocy gwiazd.
Nie będzie nocy.
Umrę, a wraz ze mną nie do zniesienia wszechświat.
Zetrę piramidy, medale, kontynenty i twarze.
Zetrę nawarstwienia przeszłości.
Historię obrócę w proch.
Proch w proch.
Widzę ostatnią chwilę.
Słyszę ostatniego ptaka.
Nikomu zostawiam nic.
sobota, 16 listopada 2013
Armageddon
Eduardo Lizalde
Spot
Koniec świata już bliski.
Jesteście zaproszeni na wielkie show.,
wejściówki są za darmo.
Nie musisz się tam wybierać:
zginiesz na miejscu
z całą swoją rodziną.
przełożyła Krystyna Rodowska
Spot
Koniec świata już bliski.
Jesteście zaproszeni na wielkie show.,
wejściówki są za darmo.
Nie musisz się tam wybierać:
zginiesz na miejscu
z całą swoją rodziną.
przełożyła Krystyna Rodowska
piątek, 15 listopada 2013
Mikrocząsteczka globalnej pleśni
Jakaś zjadliwa infekcja porwała ostatnie strzępy mojego zdrowego rozsądku. Wieczorem naszła mnie nawet przemożna chęć do urządzenia sesji onanizmu – w końcu wszakże odstąpiłam od tego zamiaru. W przeszłości żadna metoda nie pozwoliła mi doświadczyć ekstazy – upokarzający akt masturbacji byłby tylko jeszcze jedną wymierzoną samej sobie karą. Ale nie miałam pewności, czy takie wilgotnozmysłowe poczynania jako osobie zrywającej więzi ze światem odpychającej materii, katarskiej Doskonałej, są mi dozwolone.
Oplotła mnie pajęczyna niemożności i trwogi. Śmierć przybiegnie jak pająk i zabije tę żałosną muchę, szamocącą się w potrzasku życia.
Rozważałam w sercu słowa Emila Ciorana, który z całą pewnością też uważał manicheizm za swoją religię. W dziele „Zły demiurg” posępny myśliciel napisał: „Nikt nie zdoła mi wyperswadować, że nasz świat nie jest owocem jakiegoś mrocznego boga, którego cień wydłużam, i nie jest moim obowiązkiem wyczerpanie konsekwencji przekleństwa ciążącego nad nim i nad jego dziełem… Niczym gangrena, ciało rozciąga się coraz bardziej na powierzchni globu”. Według filozofa, ludzkość porosła planetę jak ohydna pleśń. Kornelia – mikrocząsteczka globalnej pleśni.
Podobnie gnostycy, manichejczycy, heretycy dualistyczni, nauczali i mocno wierzyli, że tego widocznego świata materii, przemijania i cierpienia nie mógł stworzyć Bóg będący dobrocią. Uczynił to jakiś złośliwy Demiurg czy też Szatan.
W 1247 roku postawiony przez obliczem inkwizytorów Piotr Garcias z Tuluzy rzekł śmiało: „Bóg jest samym dobrem, a w tym widzialnym świecie nic nie jest dobre. Dlatego nie mógł On stworzyć tego widzialnego świata”. Ten adept kataryzmu pełen był niezłomnego męstwa i wyznał swą wiarę nawet w obliczu płonącego stosu. Lękliwa Kornelia na sam widok płonącej zapałki wyrzekłaby się wszystkich i wszystkiego.
Przekonany o wszechmocy nauki człowiek XXI wieku może wysunąć inne przypuszczenie: Jesteśmy tylko bakteriami w laboratorium obdarzonych złośliwym, okrutnym poczuciem humoru, wysoce inteligentnych kosmitów.
Sylvia Plath w swych Dziennikach wołała z rozpaczą: „Czy w ogóle są szczęśliwi ludzie? Nie, chyba, że żyją snem albo zamieszkują sztuczny świat zbudowany przez nich samych lub przez kogoś innego. … prawda jest brzydka i wszechobecna, pokrywa całe życie jak brud. Prawda jest taka, że nigdzie nie jest bezpiecznie, nic nie zatrzyma zmian na gorsze, wyścigu szczurów, nieproszonej śmierci – skrzydlatego rydwanu, klaksonów i silników, diabła w zegarze… Przerażona do szaleństwa mogę rzucić się pod koła samochodu, ponieważ boję się świateł, a pod czarną ślepą śmiercią kół będzie bezpiecznie”.
*
Tak napisała największa poetka spośród samobójców. Ja bezwolna i martwa, nie włożę głowy do piecyka gazowego, pójdę tylko wcześnie spać i mam nadzieję, że spędzę na neonowo cudnej wyspie snu cały weekend. Czy perfekcyjnym zakończeniem tego wpisu nie będzie ten oto wiersz:
Kristina Lugn
* * *
Po agonii
zafunduję sobie porządny urlop
zostanę w domu, by
nabrać sił
przeczytać wszystkie książki, których wcześniej nie zdążyłam
mieć czas wyłącznie dla najbliższych
spać do późnego rana, śnić
i być ładną.
Jak tęsknota
powracającego z długiego wygnania
jak dziecko
ufające matce
jak emigrant
wyruszający niespodziewanie w drogę do kraju
– w tym stanie ducha chcę spoczywać
po akcie wypędzenia.
z tomu „Hej då, ha det så bra!”, 2003
tłum. ze szwedzkiego Natalia Altebo
Oplotła mnie pajęczyna niemożności i trwogi. Śmierć przybiegnie jak pająk i zabije tę żałosną muchę, szamocącą się w potrzasku życia.
Rozważałam w sercu słowa Emila Ciorana, który z całą pewnością też uważał manicheizm za swoją religię. W dziele „Zły demiurg” posępny myśliciel napisał: „Nikt nie zdoła mi wyperswadować, że nasz świat nie jest owocem jakiegoś mrocznego boga, którego cień wydłużam, i nie jest moim obowiązkiem wyczerpanie konsekwencji przekleństwa ciążącego nad nim i nad jego dziełem… Niczym gangrena, ciało rozciąga się coraz bardziej na powierzchni globu”. Według filozofa, ludzkość porosła planetę jak ohydna pleśń. Kornelia – mikrocząsteczka globalnej pleśni.
Podobnie gnostycy, manichejczycy, heretycy dualistyczni, nauczali i mocno wierzyli, że tego widocznego świata materii, przemijania i cierpienia nie mógł stworzyć Bóg będący dobrocią. Uczynił to jakiś złośliwy Demiurg czy też Szatan.
W 1247 roku postawiony przez obliczem inkwizytorów Piotr Garcias z Tuluzy rzekł śmiało: „Bóg jest samym dobrem, a w tym widzialnym świecie nic nie jest dobre. Dlatego nie mógł On stworzyć tego widzialnego świata”. Ten adept kataryzmu pełen był niezłomnego męstwa i wyznał swą wiarę nawet w obliczu płonącego stosu. Lękliwa Kornelia na sam widok płonącej zapałki wyrzekłaby się wszystkich i wszystkiego.
Przekonany o wszechmocy nauki człowiek XXI wieku może wysunąć inne przypuszczenie: Jesteśmy tylko bakteriami w laboratorium obdarzonych złośliwym, okrutnym poczuciem humoru, wysoce inteligentnych kosmitów.
Sylvia Plath w swych Dziennikach wołała z rozpaczą: „Czy w ogóle są szczęśliwi ludzie? Nie, chyba, że żyją snem albo zamieszkują sztuczny świat zbudowany przez nich samych lub przez kogoś innego. … prawda jest brzydka i wszechobecna, pokrywa całe życie jak brud. Prawda jest taka, że nigdzie nie jest bezpiecznie, nic nie zatrzyma zmian na gorsze, wyścigu szczurów, nieproszonej śmierci – skrzydlatego rydwanu, klaksonów i silników, diabła w zegarze… Przerażona do szaleństwa mogę rzucić się pod koła samochodu, ponieważ boję się świateł, a pod czarną ślepą śmiercią kół będzie bezpiecznie”.
*
Tak napisała największa poetka spośród samobójców. Ja bezwolna i martwa, nie włożę głowy do piecyka gazowego, pójdę tylko wcześnie spać i mam nadzieję, że spędzę na neonowo cudnej wyspie snu cały weekend. Czy perfekcyjnym zakończeniem tego wpisu nie będzie ten oto wiersz:
Kristina Lugn
* * *
Po agonii
zafunduję sobie porządny urlop
zostanę w domu, by
nabrać sił
przeczytać wszystkie książki, których wcześniej nie zdążyłam
mieć czas wyłącznie dla najbliższych
spać do późnego rana, śnić
i być ładną.
Jak tęsknota
powracającego z długiego wygnania
jak dziecko
ufające matce
jak emigrant
wyruszający niespodziewanie w drogę do kraju
– w tym stanie ducha chcę spoczywać
po akcie wypędzenia.
z tomu „Hej då, ha det så bra!”, 2003
tłum. ze szwedzkiego Natalia Altebo
czwartek, 14 listopada 2013
Ksiądz i lekarz
Dni
Po co są dni?
To w dniach mieści się nasze życie.
Jeden po drugim nastają
I budzą nas ze snu.
To w nich ma nam być dobrze:
Gdzie żyć, jeśli nie w dniach?
Ach, znaleźć na to odpowiedź,
A zaraz zjawia się ksiądz
I lekarz – obaj pędzą
W długich płaszczach przez pola.
Philip Larkin
przełożył Stanisław Barańczak
Po co są dni?
To w dniach mieści się nasze życie.
Jeden po drugim nastają
I budzą nas ze snu.
To w nich ma nam być dobrze:
Gdzie żyć, jeśli nie w dniach?
Ach, znaleźć na to odpowiedź,
A zaraz zjawia się ksiądz
I lekarz – obaj pędzą
W długich płaszczach przez pola.
Philip Larkin
przełożył Stanisław Barańczak
sobota, 9 listopada 2013
Król Midas i Sylen
Moje życie to jedno pasmo daremności. Przygniata mnie podwójny ciężar stężonego absurdu i skondensowanej rozpaczy.
Radość jest mi obca. Nadziei nie spotkałam. Z uczuć znam tylko lęk.
Listopadowa ciemność otuliła mnie kojąco i miłosiernie, zasnuły mnie grafitowe chmury i uniosły ze sobą jak siostrę, dręczącą nieustannie malignę złagodziły chłodne krople jesiennego deszczu.
Ale i tak skronie ściska mi rozpalona obręcz z ołowiu. Nie mam siły już tu pisać.
Przypominam sobie mroczny mit grecki, który opisał Fryderyk Nietzsche. Oto słynny frygijski król Midas, chwyciwszy wreszcie po długiej pogoni Sylena, towarzysza boga Dionizosa, zadał mu pytanie, co dla człowieka jest najlepsze i najdoskonalsze. Demon z końskim ogonem znieruchomiał w milczeniu, spojrzał na monarchę z bezbrzeżną pogardą. W końcu rzekł głosem jak z grobu: „Nędzna jednodniowa istoto, dziecię przypadku i mozołu, czemu mnie zmuszasz, bym ci powiedział coś, czego najlepiej byłoby nie słyszeć? Najlepsze jest dla ciebie zupełnie nieosiągalne: nie narodzić się, nie istnieć, być niczym. Najlepsze zaś po tym jest dla ciebie – jak najszybciej umrzeć”.
Filozof mroku Emil Cioran długo rozważał tę osobliwą opowieść. W końcu napisał w swym dziele „O niedogodności narodzin”: „O ile pytanie „I na cóż mu było się rodzić?”, zadawałem ongiś widząc umarłego, to obecnie stawiam je na widok pierwszego z brzegu żyjącego”.
***
Kornelia stawia to samo pytanie w pierwszej osobie, patrząc w lustro. Często także w siedzącej sytuacji toaletowej, ale o tym niczego nie powie.
Wydaje mi się, że stosownym zakończeniem wpisu stanie się ten oto wiersz:
Luciana Frassati
* * *
Wy drżące w oczekiwaniu
łzy
osuszcie źródło
które dostarcza mi przedsmaku śmierci
kiedy nadchodzi wieczór.
przełożył Krzysztof A. Jeżewski
Radość jest mi obca. Nadziei nie spotkałam. Z uczuć znam tylko lęk.
Listopadowa ciemność otuliła mnie kojąco i miłosiernie, zasnuły mnie grafitowe chmury i uniosły ze sobą jak siostrę, dręczącą nieustannie malignę złagodziły chłodne krople jesiennego deszczu.
Ale i tak skronie ściska mi rozpalona obręcz z ołowiu. Nie mam siły już tu pisać.
Przypominam sobie mroczny mit grecki, który opisał Fryderyk Nietzsche. Oto słynny frygijski król Midas, chwyciwszy wreszcie po długiej pogoni Sylena, towarzysza boga Dionizosa, zadał mu pytanie, co dla człowieka jest najlepsze i najdoskonalsze. Demon z końskim ogonem znieruchomiał w milczeniu, spojrzał na monarchę z bezbrzeżną pogardą. W końcu rzekł głosem jak z grobu: „Nędzna jednodniowa istoto, dziecię przypadku i mozołu, czemu mnie zmuszasz, bym ci powiedział coś, czego najlepiej byłoby nie słyszeć? Najlepsze jest dla ciebie zupełnie nieosiągalne: nie narodzić się, nie istnieć, być niczym. Najlepsze zaś po tym jest dla ciebie – jak najszybciej umrzeć”.
Filozof mroku Emil Cioran długo rozważał tę osobliwą opowieść. W końcu napisał w swym dziele „O niedogodności narodzin”: „O ile pytanie „I na cóż mu było się rodzić?”, zadawałem ongiś widząc umarłego, to obecnie stawiam je na widok pierwszego z brzegu żyjącego”.
***
Kornelia stawia to samo pytanie w pierwszej osobie, patrząc w lustro. Często także w siedzącej sytuacji toaletowej, ale o tym niczego nie powie.
Wydaje mi się, że stosownym zakończeniem wpisu stanie się ten oto wiersz:
Luciana Frassati
* * *
Wy drżące w oczekiwaniu
łzy
osuszcie źródło
które dostarcza mi przedsmaku śmierci
kiedy nadchodzi wieczór.
przełożył Krzysztof A. Jeżewski
piątek, 8 listopada 2013
Wiersz z lekka depresyjny na listopadowy piątek
John Cage
* * *
Pewien młodzieniec w stanie depresji przyszedł odwiedzić introligatorkę, Hazel Dreis. „Postanowiłem popełnić samobójstwo” – powiedział. „To chyba dobry pomysł – odparła – Właściwie czemu nie?”
Tłum. Piotr Sommer
* * *
Pewien młodzieniec w stanie depresji przyszedł odwiedzić introligatorkę, Hazel Dreis. „Postanowiłem popełnić samobójstwo” – powiedział. „To chyba dobry pomysł – odparła – Właściwie czemu nie?”
Tłum. Piotr Sommer
poniedziałek, 4 listopada 2013
Pieśń jesienna
Wystan Hugh Auden – Pieśń jesienna
Z drzewa liść spada obficie
I piastunka też w przekwicie,
Nianie do swych grobów kroczą,
A wózeczki wciąż się toczą.
Wzdycha sąsiad z prawa, z lewa,
Wszelką radość z nas odziera,
Tak ruchliwe, teraz martwe
Ręce na kolanach wsparte.
W dali umarli setkami
Idą pochodem drewnianym,
Sztywny gest wzniesionych ramion
To jest złej miłości znamię.
Mrących z głodu w nagim lesie
Krasnoludków gniew się niesie,
A skowronek milczy, niemy,
Anioł nie zstąpi na ziemię.
Pięknej, niedostępnej góry
Mroźny szczyt się wznosi w chmury,
A wodospad błogosławi
Wędrowcom w ostatniej wyprawie.
Z drzewa liść spada obficie
I piastunka też w przekwicie,
Nianie do swych grobów kroczą,
A wózeczki wciąż się toczą.
Wzdycha sąsiad z prawa, z lewa,
Wszelką radość z nas odziera,
Tak ruchliwe, teraz martwe
Ręce na kolanach wsparte.
W dali umarli setkami
Idą pochodem drewnianym,
Sztywny gest wzniesionych ramion
To jest złej miłości znamię.
Mrących z głodu w nagim lesie
Krasnoludków gniew się niesie,
A skowronek milczy, niemy,
Anioł nie zstąpi na ziemię.
Pięknej, niedostępnej góry
Mroźny szczyt się wznosi w chmury,
A wodospad błogosławi
Wędrowcom w ostatniej wyprawie.
Zapis poniedziałkowego obłędu
Marta Petreu
Krajobraz psychiczny I
Ból – piekło w miniaturze
Kto mnie zapewnia noc w noc
że w możliwej do przewidzenia przyszłości wszystko się ułoży
kto to mówi?
Jestem tutaj. Jestem obca
Całe tomy napisano o podejrzeniach stanach melancholii
dosyć naopowiadano kłamstw.
Ale jeśli chcecie ja też mogę
w paru słowach stworzyć nową rzeczywistość
nierealny krajobraz:
stoję oto w zimowym zmierzchu – dziecko
hebefenii – na górze lodowej
dziś już mówić o cierpieniu:
rzeczywistość przeszła wyobraźnię
tak jak zwykła sala szpitalna
odbiera prymat Piekłu
Kto mnie zapewnia
że w możliwej do przewidzenia przyszłości wszystko się ułoży
kto to mówi
kogo mam wołać w nocy
gdy w błysku olśnienia jawi mi się prawda
i nie potrafię gołą ręką
obronić przed nią oczu ani mózgu?
przełożyła z rumuńskiego Irena Harasimowicz-Zarzecka
Krajobraz psychiczny I
Ból – piekło w miniaturze
Kto mnie zapewnia noc w noc
że w możliwej do przewidzenia przyszłości wszystko się ułoży
kto to mówi?
Jestem tutaj. Jestem obca
Całe tomy napisano o podejrzeniach stanach melancholii
dosyć naopowiadano kłamstw.
Ale jeśli chcecie ja też mogę
w paru słowach stworzyć nową rzeczywistość
nierealny krajobraz:
stoję oto w zimowym zmierzchu – dziecko
hebefenii – na górze lodowej
dziś już mówić o cierpieniu:
rzeczywistość przeszła wyobraźnię
tak jak zwykła sala szpitalna
odbiera prymat Piekłu
Kto mnie zapewnia
że w możliwej do przewidzenia przyszłości wszystko się ułoży
kto to mówi
kogo mam wołać w nocy
gdy w błysku olśnienia jawi mi się prawda
i nie potrafię gołą ręką
obronić przed nią oczu ani mózgu?
przełożyła z rumuńskiego Irena Harasimowicz-Zarzecka
niedziela, 3 listopada 2013
Cesarz lodów śmietankowych
Wallace Stevens
Cesarz lodów śmietankowych
Wezwijcie osiłka, co zwija wielkie cygara
I każcie mu ubijać w kuchennych naczyniach
Tłuste pożądliwością masło.
Niech dziewki włóczą się w dowolnie wybranych
Sukniach, a chłopcy niech przynoszą kwiaty
Zawinięte w zeszłoroczne gazety.
To będzie koniec zaszłości światowych.
Prawdziwym cesarzem jest cesarz lodów śmietankowych.
Weźcie z komody uczynków,
Tej bez trzech szklanych gałek, ową chustkę,
Na której wyhaftowała kiedyś trzy wachlarze
I rozpostarła ją, by zasłonić nimi swoją twarz.
A jeżeli pokaże swe zrogowaciałe stopy, to tylko
Po to, byśmy pojęli całą jej głupotę.
Niech lampa rozjaśni mrok chmur burzowych.
Prawdziwym cesarzem jest cesarz lodów śmietankowych
Cesarz lodów śmietankowych
Wezwijcie osiłka, co zwija wielkie cygara
I każcie mu ubijać w kuchennych naczyniach
Tłuste pożądliwością masło.
Niech dziewki włóczą się w dowolnie wybranych
Sukniach, a chłopcy niech przynoszą kwiaty
Zawinięte w zeszłoroczne gazety.
To będzie koniec zaszłości światowych.
Prawdziwym cesarzem jest cesarz lodów śmietankowych.
Weźcie z komody uczynków,
Tej bez trzech szklanych gałek, ową chustkę,
Na której wyhaftowała kiedyś trzy wachlarze
I rozpostarła ją, by zasłonić nimi swoją twarz.
A jeżeli pokaże swe zrogowaciałe stopy, to tylko
Po to, byśmy pojęli całą jej głupotę.
Niech lampa rozjaśni mrok chmur burzowych.
Prawdziwym cesarzem jest cesarz lodów śmietankowych
sobota, 2 listopada 2013
Autobus już czeka
James Fenton
Autobus już czeka przy południowej bramie…
Autobus już czeka przy południowej bramie,
By zabrać cię do miasta twoich przodków,
Rozłożonego na przeciwległym wzgórzu, pełnego jasnych frontonów,
Tak żywego, jak ten uroczysty plac, twój dom.
Jesteś nieśmiała? Powinnaś być. Prawie jak na weselu
Ściskasz swoje kwiaty i delikatnie poprawiasz welon.
Och, Te obrzydliwe druhny, to naturalne, że się nimi brzydzisz,
Tak troszeczkę, w tym pierwszym dniu.
Ale to minie, a cmentarz nie jest daleko.
Oto i kierowca, rzuca wykałaczkę do rynsztoka,
Językiem wciaż szpera sobie w zębach.
Widzisz, nie zauważył ciebie. Nikt ciebie nie zauważył. To minie, panienko, minie.
Autobus już czeka przy południowej bramie…
Autobus już czeka przy południowej bramie,
By zabrać cię do miasta twoich przodków,
Rozłożonego na przeciwległym wzgórzu, pełnego jasnych frontonów,
Tak żywego, jak ten uroczysty plac, twój dom.
Jesteś nieśmiała? Powinnaś być. Prawie jak na weselu
Ściskasz swoje kwiaty i delikatnie poprawiasz welon.
Och, Te obrzydliwe druhny, to naturalne, że się nimi brzydzisz,
Tak troszeczkę, w tym pierwszym dniu.
Ale to minie, a cmentarz nie jest daleko.
Oto i kierowca, rzuca wykałaczkę do rynsztoka,
Językiem wciaż szpera sobie w zębach.
Widzisz, nie zauważył ciebie. Nikt ciebie nie zauważył. To minie, panienko, minie.
czwartek, 31 października 2013
Sylvia Plath i wycie na wrzosowisku
Dziś nic mi nie przychodzi do głowy oprócz wiersza. Mogę najwyżej dodać, że też pragnę wyć na wrzosowisku jak niżej wymienione potępione duchy w całunach, między którymi mam znakomite widoki się znaleźć. Wesołego Halloween dla wszystkich.
**
Sylvia Plath
Listopadowe cmentarzysko
Widok utrwala się: skąpe drzewa
Zbierają zeszłoroczne liście, nie będą płakały, nosiły worów pokutnych, ani zwracały
Do elegijnych driad i twardej trawy
Straże nieczuły szmaragd ich trawnika
Jednakże górnolotny umysł może wzgardzić
Takim ubóstwem. Żaden zmarły nie płacze
Niezapominajki między kamieniami
Wyściełają tę grobową ziemię. Tu jest godziwe gnicie
rozpruwające serce, obdzierające kość
Wolną od nieistniejącej żyły. Kiedy jeden nagi szkielet
Jest naprawdę spuchnięty, głosy wszystkich świętych opadają łagodnie:
Muchy nie oczekują żadnych zmartwychwstań w świetle słońca.
W absolutny krajobraz gap się, gap
Aż twoje oczy zamienią oślepiającą wizję na wietrze:
Jakiekolwiek zagubione duchy płoną
Potępione, wyjąc w całunach na wrzosowisku
Majaczą na smyczy zagłodzonego umysłu
Które zaludniają ogołocony pokój, pustkę, niezamieszkałe powietrze.
wersja oryginalna pt. „November Graveyard ”
tłum. Gower
**
Sylvia Plath
Listopadowe cmentarzysko
Widok utrwala się: skąpe drzewa
Zbierają zeszłoroczne liście, nie będą płakały, nosiły worów pokutnych, ani zwracały
Do elegijnych driad i twardej trawy
Straże nieczuły szmaragd ich trawnika
Jednakże górnolotny umysł może wzgardzić
Takim ubóstwem. Żaden zmarły nie płacze
Niezapominajki między kamieniami
Wyściełają tę grobową ziemię. Tu jest godziwe gnicie
rozpruwające serce, obdzierające kość
Wolną od nieistniejącej żyły. Kiedy jeden nagi szkielet
Jest naprawdę spuchnięty, głosy wszystkich świętych opadają łagodnie:
Muchy nie oczekują żadnych zmartwychwstań w świetle słońca.
W absolutny krajobraz gap się, gap
Aż twoje oczy zamienią oślepiającą wizję na wietrze:
Jakiekolwiek zagubione duchy płoną
Potępione, wyjąc w całunach na wrzosowisku
Majaczą na smyczy zagłodzonego umysłu
Które zaludniają ogołocony pokój, pustkę, niezamieszkałe powietrze.
wersja oryginalna pt. „November Graveyard ”
tłum. Gower
środa, 30 października 2013
Sylvia Plath i trupionocne koszmary
Wczoraj wieczorem znów czytałam dzienniki Sylvii Plath. Ach, co stałoby się z tą najjaśniejszą gwiazdą poezji, gdyby nie spotkała tego niemoralnego grafomana Teda Hughesa, który wpędzał kobiety w mrok cmentarnego dołu i zestarzał się w rozpuście??
Ale Sylvia, jak sama pisała, chciała mieć geniusza, świetlistego barda, a nie księgowego nudziarza. Może niekiedy nudziarz lepszy jest od narcystycznego gwiazdora intelektu?
Owiana mroczną legendą samobójczyni nie rozczarowała mnie nigdy. Następujący fragment, wybornie pasujący do Zaduszek, wzbudził w mojej nieuleczalnie chorej psyche iluminację tanatofilnego zachwytu:
„W nocy koszmar…Chodziłam po cmentarzu, wyciągałam liną nagrobki: trupy na wózkach, gnijące, ich twarze zniekształcone i pokryte plamami. Mimo to trupy były ubrane w płaszcze, kapelusze itd. Wepchnięto nas pomiędzy te wózki i nagle groza: trupy zaczęły się ruszać. Jeden z nich, cały przegniły, uśmiechał się szeroko na wózku popychanym przez innego, równie obrzydliwego. Potem bryła ludzkiego mięsa, pozostałości karła, z powbijanymi czarnymi goździkami albo gwoździami, miał jedynie rękę, którą wystawiał po jałmużnę. Obudziłam się, krzycząc: koszmar martwych i zniekształconych żywych ludzi, jak my, jak ja, w zgniliźnie toczonego robactwem ciała”.
**
Ja też mam swoje trupy, powstające w hiacyntowym mroku nocy. Ale potrafiłam je wepchnąć z powrotem do butwiejących trumien – uczyniła to właściwie moja psychika za pomocą mechanizmu wyparcia potężnego jak zimowa burza. Proces miał siłę nuklearnej eksplozji i wyczyścił tablicę osobowości niemalże do czysta. Muszę więc niekiedy z syzyfowym wysiłkiem przypominać sobie, kim jestem, jak mam na imię, ile zim już przeżyłam w dolinie wieczystej rozpaczy. Nie mogę uwierzyć, że tak długo kołaczę się na tym wielołzawym świecie, ponieważ nie pamiętam już nic.
Czasem zdarza mi się zmylić drogę w miejscu, które dobrze znam.
Zastanawiam się, jaki mamy dzień tygodnia, a pory roku rozpoznaję po liśiach.
Ale koszmary zostały stłumione, a zmory przegnane. Rzadko przebijają się przez tytanowy mur chroniący jak niezłomny puklerz moją pokaleczoną duszę. Zniknęły nocne majaki pełne kostnic, uciętych głów, zaciśniętych z całej siły oczu i topolowych trumien.
Te inwazje strzyg i demonów, które jeszcze są moim udziałem, potrafię wytrzymać. Zazwyczaj natychmiast po przetarciu oczu wymazuję je z pamięci, zapominam jeszcze przed toaletową depresyjną celebracją. Dzisiejszy sen wszakże potrafię odtworzyć:
Moje miasto zdobyli bojownicy wrogiej armii. Stanęli kręgiem wokół przystanku naprzeciwko budynku mojego dawnego liceum. Byłam żołnierzem, wyruszyłam z dwoma innymi żołnierzami, aby stawić czoła obcym. Miałam głowę ciężką od stalowego hełmu i zielony mundur opleciony dziwną wojskową uprzężą. Zbliżyliśmy się do przystanku i zawiązała się walka. Wrogów było więcej. Otoczyli nas na ulicy. Mówili po rosyjsku. Miotali podłużne granaty ręczne, które nieskończenie długo toczyły się po asfalcie. Próbowałam uniknąć granatów, lecz powietrze wokół mnie zmieniło się w lód. Uniosłam broń, ale strzały padały za wolno.
I następny przebłysk – moi towarzysze zniknęli. Jestem ciężko ranna. Wrogowie złożyli mnie na wózku, który ciągną przez miasto, mieszkańcom na postrach. Za wózkiem pozostaje obfity ślad mojej krwi…
**
Nie, to wcale nie było takie straszne. Raczej dziwne. Cieszę się, ponieważ mój karabin przynajmniej wystrzelił. Doznawałam znacznie bardziej trupich snów.
Odwagi, hipotetyczni czytelnicy! Jeszcze tylko kilka notatek i Kornelia zaprzestanie internetowych emanacji swoich cmentarno-depresyjnych miazmatów!
Wydaje mi się, że koralowym ukoronowaniem wpisu o nocnych koszmarach powinien stać się ten wiersz:
**
Elizabeth Bishop
Sny przez nich zapomniane
Spadały martwe ptaki; skąd? — nikt nie był pewien,
nikt ich nie widział w locie. Czarne, z zamkniętymi
oczami; nikt ich nie znał, ale każdy trzymał
w dłoni, wpatrzony w nowy lej otwarty w niebie.
Spadały także czarne krople. Ich nawisły
nocą z okapów ciemny ciężar, kształt wezbrany
na suficie w sypialniach ponad ich głowami,
ciekł im teraz przez palce tak jak rosa z liści.
Gdzie widzieli jagody tak na wskroś, do głębi
czarne, tak lśniące rankiem? gdzie mroczna przynęta
tkwiła, pod jakim listkiem? Czy z myślą „Pamiętaj —
trucizna!” poniechali ich, czy skosztowali?
Jakim kwiatom w rozmiary nasion zbiec się dano?
Lecz ich sny tracą wszelki sens przed ósmą rano.
1933
przeł. Stanisław Barańczak
Ale Sylvia, jak sama pisała, chciała mieć geniusza, świetlistego barda, a nie księgowego nudziarza. Może niekiedy nudziarz lepszy jest od narcystycznego gwiazdora intelektu?
Owiana mroczną legendą samobójczyni nie rozczarowała mnie nigdy. Następujący fragment, wybornie pasujący do Zaduszek, wzbudził w mojej nieuleczalnie chorej psyche iluminację tanatofilnego zachwytu:
„W nocy koszmar…Chodziłam po cmentarzu, wyciągałam liną nagrobki: trupy na wózkach, gnijące, ich twarze zniekształcone i pokryte plamami. Mimo to trupy były ubrane w płaszcze, kapelusze itd. Wepchnięto nas pomiędzy te wózki i nagle groza: trupy zaczęły się ruszać. Jeden z nich, cały przegniły, uśmiechał się szeroko na wózku popychanym przez innego, równie obrzydliwego. Potem bryła ludzkiego mięsa, pozostałości karła, z powbijanymi czarnymi goździkami albo gwoździami, miał jedynie rękę, którą wystawiał po jałmużnę. Obudziłam się, krzycząc: koszmar martwych i zniekształconych żywych ludzi, jak my, jak ja, w zgniliźnie toczonego robactwem ciała”.
**
Ja też mam swoje trupy, powstające w hiacyntowym mroku nocy. Ale potrafiłam je wepchnąć z powrotem do butwiejących trumien – uczyniła to właściwie moja psychika za pomocą mechanizmu wyparcia potężnego jak zimowa burza. Proces miał siłę nuklearnej eksplozji i wyczyścił tablicę osobowości niemalże do czysta. Muszę więc niekiedy z syzyfowym wysiłkiem przypominać sobie, kim jestem, jak mam na imię, ile zim już przeżyłam w dolinie wieczystej rozpaczy. Nie mogę uwierzyć, że tak długo kołaczę się na tym wielołzawym świecie, ponieważ nie pamiętam już nic.
Czasem zdarza mi się zmylić drogę w miejscu, które dobrze znam.
Zastanawiam się, jaki mamy dzień tygodnia, a pory roku rozpoznaję po liśiach.
Ale koszmary zostały stłumione, a zmory przegnane. Rzadko przebijają się przez tytanowy mur chroniący jak niezłomny puklerz moją pokaleczoną duszę. Zniknęły nocne majaki pełne kostnic, uciętych głów, zaciśniętych z całej siły oczu i topolowych trumien.
Te inwazje strzyg i demonów, które jeszcze są moim udziałem, potrafię wytrzymać. Zazwyczaj natychmiast po przetarciu oczu wymazuję je z pamięci, zapominam jeszcze przed toaletową depresyjną celebracją. Dzisiejszy sen wszakże potrafię odtworzyć:
Moje miasto zdobyli bojownicy wrogiej armii. Stanęli kręgiem wokół przystanku naprzeciwko budynku mojego dawnego liceum. Byłam żołnierzem, wyruszyłam z dwoma innymi żołnierzami, aby stawić czoła obcym. Miałam głowę ciężką od stalowego hełmu i zielony mundur opleciony dziwną wojskową uprzężą. Zbliżyliśmy się do przystanku i zawiązała się walka. Wrogów było więcej. Otoczyli nas na ulicy. Mówili po rosyjsku. Miotali podłużne granaty ręczne, które nieskończenie długo toczyły się po asfalcie. Próbowałam uniknąć granatów, lecz powietrze wokół mnie zmieniło się w lód. Uniosłam broń, ale strzały padały za wolno.
I następny przebłysk – moi towarzysze zniknęli. Jestem ciężko ranna. Wrogowie złożyli mnie na wózku, który ciągną przez miasto, mieszkańcom na postrach. Za wózkiem pozostaje obfity ślad mojej krwi…
**
Nie, to wcale nie było takie straszne. Raczej dziwne. Cieszę się, ponieważ mój karabin przynajmniej wystrzelił. Doznawałam znacznie bardziej trupich snów.
Odwagi, hipotetyczni czytelnicy! Jeszcze tylko kilka notatek i Kornelia zaprzestanie internetowych emanacji swoich cmentarno-depresyjnych miazmatów!
Wydaje mi się, że koralowym ukoronowaniem wpisu o nocnych koszmarach powinien stać się ten wiersz:
**
Elizabeth Bishop
Sny przez nich zapomniane
Spadały martwe ptaki; skąd? — nikt nie był pewien,
nikt ich nie widział w locie. Czarne, z zamkniętymi
oczami; nikt ich nie znał, ale każdy trzymał
w dłoni, wpatrzony w nowy lej otwarty w niebie.
Spadały także czarne krople. Ich nawisły
nocą z okapów ciemny ciężar, kształt wezbrany
na suficie w sypialniach ponad ich głowami,
ciekł im teraz przez palce tak jak rosa z liści.
Gdzie widzieli jagody tak na wskroś, do głębi
czarne, tak lśniące rankiem? gdzie mroczna przynęta
tkwiła, pod jakim listkiem? Czy z myślą „Pamiętaj —
trucizna!” poniechali ich, czy skosztowali?
Jakim kwiatom w rozmiary nasion zbiec się dano?
Lecz ich sny tracą wszelki sens przed ósmą rano.
1933
przeł. Stanisław Barańczak
wtorek, 29 października 2013
Depresja przedzaduszkowa
Robert Bly
Depresja
Czułem, jak moje serce pracuje niczym motor wysoko w powietrzu;
Jak maszyny ustawione na kilku deskach, wysoko na rusztowaniu.
Moje ciało otaczało mnie jak stary spichlerz na zboże,
Bezpożyteczne, ociężałe i pełne sczerniałego ziarna.
Moje ciało było cierpkie, moje życie niegodne, i zapadłem w sen.
Śniłem, że podeszli do mnie z cienkimi przewodami elektrycznymi;
Czułem, jak przewody przenikają mnie niczym ogień, byli to starzy Tybetańczycy
Odziani w watowane ubrania chroniące przed zimnem.
Potem trzy robocze rękawice zwrócone do siebie palcami
I ułożone w koło zbliżyły się do mnie i wtedy się zbudziłem.
Teraz chcę wrócić do czarnych korzeni.
Teraz chcę zobaczyć, jak dzień trzepoce swoimi długimi skrzydłami.
Chcę widzieć nie więcej jak na wysokość dwóch stóp.
Nie chcę widzieć nikogo, nie chcę nic mówić.
Chcę zejść w dół i odpocząć w ciemnej ziemi milczenia.
tłum. Julia Hartwig
Depresja
Czułem, jak moje serce pracuje niczym motor wysoko w powietrzu;
Jak maszyny ustawione na kilku deskach, wysoko na rusztowaniu.
Moje ciało otaczało mnie jak stary spichlerz na zboże,
Bezpożyteczne, ociężałe i pełne sczerniałego ziarna.
Moje ciało było cierpkie, moje życie niegodne, i zapadłem w sen.
Śniłem, że podeszli do mnie z cienkimi przewodami elektrycznymi;
Czułem, jak przewody przenikają mnie niczym ogień, byli to starzy Tybetańczycy
Odziani w watowane ubrania chroniące przed zimnem.
Potem trzy robocze rękawice zwrócone do siebie palcami
I ułożone w koło zbliżyły się do mnie i wtedy się zbudziłem.
Teraz chcę wrócić do czarnych korzeni.
Teraz chcę zobaczyć, jak dzień trzepoce swoimi długimi skrzydłami.
Chcę widzieć nie więcej jak na wysokość dwóch stóp.
Nie chcę widzieć nikogo, nie chcę nic mówić.
Chcę zejść w dół i odpocząć w ciemnej ziemi milczenia.
tłum. Julia Hartwig
poniedziałek, 28 października 2013
Post czyli próbna endura
Przez pewien czas oddawałam się lekturze Dzienników Sylvii Plath. Niektóre fragmenty wzniecały we mnie perwersyjną radość i bolesnomasochistyczną aprobatę.
„Kiedy twarz Boga znika, a słońce świeci blado spoza nędznych woali zimnej mgły, wymiotuje na szare bezbarwne bezbarwności przedpiekla i szuka tych czerwonych płomieni i dymiących węży, co pożerają kończyny potępionych”.
Też czułam codziennoporanną potrzebę wymiotów, którą intensyfikuje rozpalone październikowe słońce. Kiedy nadpłyną na ratunek Kornelii masy chmur z atlantyckich niżów? W chlorobłękitnym świetle najbliższej z gwiazd jestem cierpiąca i bezbronna jak królik na wiwisekcyjnym stole.
Pomyślnie przespałam wiele weekendowych godzin, a nawet byłam aktywna, ponieważ „cudna złota jesień” (horror!!) zmusiła mnie do przejażdżki na rowerze. Stary bicykl podskakiwał ze zgrzytem na sosnowych korzeniach i urwistych ścieżkach. Przy wstrząsach w każde włókno moich mięśni wbijały się rozpalone kolce. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że już za chwilę rozerwą się zawieszenia macicy i ten surrealistyczny atrybut kobiecości po prostu ze mnie wypłynie, rozniosą go łasice i kuny.
Wróciłam mokra od wysiłku i wysokoprężnej transpiracji. Musiałam zrzucić z siebie dosłownie wszystko i się umyć. Stos ubrań spragnionych pralkowego katharsis piętrzył się w sposób wręcz przerażający. Spojrzałam na siebie w lustrze, nagą, zlaną potem, poobijaną, potarganą i żałosną. Nie mogłam wszakże oprzeć się pokusie narcystycznego kontemplowania stopek, kolan i wąskich bioder. Wyglądam z nimi bosko androgynicznie. Twarz wszakże mam kobiecą.
Zastanawiałam się, czy nie ćwiczyć się w umieraniu, pora dnia była wszakże wczesna. Doszłam więc do wniosku, że urządzę sobie próbną endurę. Decyzja przyszła mi tym łatwiej, iż w lodówce mam tylko przeterminowany jogurt i kostkę żółtego sera, pokrytą zielonkowożółtym mchem znakomicie prosperującego grzyba pleśniaka.
Endura to śmiertelny post, któremu niekiedy poddawali się manichejscy katarzy w Langwedocji – zazwyczaj wtedy, gdy w ciężkiej chorobie przyjęli consolamentum, czyli pocieszenie, katarski sakrament zapewniający aniołom zamkniętym w ciałach powrót do nieba. Endura miała sprawić, że chorzy i cierpiący nie wrócą już do świata nieczystej materii i nie utracą sakramentu. Niekiedy podejmujący się enduryprzyjmowali tylko osłodzoną wodę, co bardziej zdeterminowani unicestwiali się postem absolutnym. Nie wszyscy wytrwali do końca, ale niektórym się udało.
Wiedziałam, że nie wytrzymam bez wody, zatem przyjęłam łagodniejszy wariant. Otuchy dodawał mi fakt, że nie tylko oszczędzę na jedzeniu, ale próbna endura zmniejszy liczbę kłopotliwych wizyt w toalecie. Aczkolwiek jeśli opiję się wody,
nastąpi fenomen wręcz odwrotny. Przezornie wypiłam zatem tylko szklankę, i to bez cukru, którego zresztą nie mam w domu.
Ubrałam piżamę, założyłam skarpety, włączyłam nastrojową płytę z Requiem Jeana Gillesa, mocno przytłumiłam światła i wsunęłam się pod kołdrę. To nie miał być tanatyczny trening świadomości, lecz endura. Nie przyjęłam zatem pozycji embrionalnej, lecz spoczywałam na wznak. Nie tłumiłam strumienia świadomości, lecz starałam wprowadzić się w stan lunatycznego pół-snu, aby czas szybciej płynął. Wyobrażałam sobie, że jestem młodą Esklarmondą Clergue z Montaillou, która, złożona ciężką chorobą, odeszła po endurze trwającej niespełna dwa dni. Wprowadzałam się w nastrój, wyświetlając w umyśle japońskie wiersze o śmierci.
Masumi Kato (1726-1796)
Droga do raju
wyścielona jest jasnymi
płatkami śliwy
Namagusai Tazukuri (1786-1858)
Jesienna wierzba
wspomina
swoją wspaniałość
Nandai (1786-1817)
Tylko śmierć zna spokój
Życie jest
jak rozpuszczający się śnieg
**
Udało mi się wyrwać poza rzekę czasu i płynnym lotem przekroczyć rubież nocnego snu. Nie czułam głodu ani pragnienia. Tylko mięśnie poszkodowane podczas rowerowej wyprawy sygnalizowały jednoznaczne niezadowolenie.
Niestety, raz tylko musiałam wstać, aczkolwiek w pewnej chwili poczułam niezłomną gotowość, aby zostać w łóżku, doprowadzając do wilgotnego kataklizmu. Następnym razem może zdecyduję się na skorzystanie z pampersa.
Z tafli turkusowego jeziora snu wyrywałam się na powierzchnię tylko niekiedy, rzadko, jak nurek. W jednym z takich momentów zmotywowałam się dodatkowo przy pomocy następującego utworu:
Henri Michaux
Zabierzcie mnie
Zabierzcie mnie w karaweli,
W starej i spokojnej karaweli,
Na tramie albo może w pianie
I zgubcie mnie w oddali, w oddali.
W kolasie z dawnych czasów.
W zwodniczym aksamicie śniegu.
W ziajaniu zgrai psów.
W anemicznym stadzie zeschłych liści.
Zabierzcie mnie, nie łamiąc, wśród pocałunków,
W piersiach, które się wznoszą i oddychają.
Na kobiercach dłoni z ich uśmiechem,
W korytarzach długich kości, w załomach stawów.
Zabierzcie mnie albo raczej pogrzebcie mnie.
tłum. Julian Rogoziński
**
Spałam niemal spokojnie, ukąszenia koszmarów nie były bardziej dotkliwe, niż zwykle. Rano wstałam jak martwa, bladosina mara. Nie czułam głodu po 18-godzinnym poście. Nie śniadałam, wypiłam tylko herbatę z jaśminu. Endurę utrzymałam wszakże krótko, do wczesnych godzin dzisiejszego popołudnia. Głód bowiem w końcu wyjrzał z ciemności i zaburzał mi koncentrację. A korporacyjna niewolnica powinna przecież pracować wytrwale i wydajnie, czyż nie?
„Kiedy twarz Boga znika, a słońce świeci blado spoza nędznych woali zimnej mgły, wymiotuje na szare bezbarwne bezbarwności przedpiekla i szuka tych czerwonych płomieni i dymiących węży, co pożerają kończyny potępionych”.
Też czułam codziennoporanną potrzebę wymiotów, którą intensyfikuje rozpalone październikowe słońce. Kiedy nadpłyną na ratunek Kornelii masy chmur z atlantyckich niżów? W chlorobłękitnym świetle najbliższej z gwiazd jestem cierpiąca i bezbronna jak królik na wiwisekcyjnym stole.
Pomyślnie przespałam wiele weekendowych godzin, a nawet byłam aktywna, ponieważ „cudna złota jesień” (horror!!) zmusiła mnie do przejażdżki na rowerze. Stary bicykl podskakiwał ze zgrzytem na sosnowych korzeniach i urwistych ścieżkach. Przy wstrząsach w każde włókno moich mięśni wbijały się rozpalone kolce. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że już za chwilę rozerwą się zawieszenia macicy i ten surrealistyczny atrybut kobiecości po prostu ze mnie wypłynie, rozniosą go łasice i kuny.
Wróciłam mokra od wysiłku i wysokoprężnej transpiracji. Musiałam zrzucić z siebie dosłownie wszystko i się umyć. Stos ubrań spragnionych pralkowego katharsis piętrzył się w sposób wręcz przerażający. Spojrzałam na siebie w lustrze, nagą, zlaną potem, poobijaną, potarganą i żałosną. Nie mogłam wszakże oprzeć się pokusie narcystycznego kontemplowania stopek, kolan i wąskich bioder. Wyglądam z nimi bosko androgynicznie. Twarz wszakże mam kobiecą.
Zastanawiałam się, czy nie ćwiczyć się w umieraniu, pora dnia była wszakże wczesna. Doszłam więc do wniosku, że urządzę sobie próbną endurę. Decyzja przyszła mi tym łatwiej, iż w lodówce mam tylko przeterminowany jogurt i kostkę żółtego sera, pokrytą zielonkowożółtym mchem znakomicie prosperującego grzyba pleśniaka.
Endura to śmiertelny post, któremu niekiedy poddawali się manichejscy katarzy w Langwedocji – zazwyczaj wtedy, gdy w ciężkiej chorobie przyjęli consolamentum, czyli pocieszenie, katarski sakrament zapewniający aniołom zamkniętym w ciałach powrót do nieba. Endura miała sprawić, że chorzy i cierpiący nie wrócą już do świata nieczystej materii i nie utracą sakramentu. Niekiedy podejmujący się enduryprzyjmowali tylko osłodzoną wodę, co bardziej zdeterminowani unicestwiali się postem absolutnym. Nie wszyscy wytrwali do końca, ale niektórym się udało.
Wiedziałam, że nie wytrzymam bez wody, zatem przyjęłam łagodniejszy wariant. Otuchy dodawał mi fakt, że nie tylko oszczędzę na jedzeniu, ale próbna endura zmniejszy liczbę kłopotliwych wizyt w toalecie. Aczkolwiek jeśli opiję się wody,
nastąpi fenomen wręcz odwrotny. Przezornie wypiłam zatem tylko szklankę, i to bez cukru, którego zresztą nie mam w domu.
Ubrałam piżamę, założyłam skarpety, włączyłam nastrojową płytę z Requiem Jeana Gillesa, mocno przytłumiłam światła i wsunęłam się pod kołdrę. To nie miał być tanatyczny trening świadomości, lecz endura. Nie przyjęłam zatem pozycji embrionalnej, lecz spoczywałam na wznak. Nie tłumiłam strumienia świadomości, lecz starałam wprowadzić się w stan lunatycznego pół-snu, aby czas szybciej płynął. Wyobrażałam sobie, że jestem młodą Esklarmondą Clergue z Montaillou, która, złożona ciężką chorobą, odeszła po endurze trwającej niespełna dwa dni. Wprowadzałam się w nastrój, wyświetlając w umyśle japońskie wiersze o śmierci.
Masumi Kato (1726-1796)
Droga do raju
wyścielona jest jasnymi
płatkami śliwy
Namagusai Tazukuri (1786-1858)
Jesienna wierzba
wspomina
swoją wspaniałość
Nandai (1786-1817)
Tylko śmierć zna spokój
Życie jest
jak rozpuszczający się śnieg
**
Udało mi się wyrwać poza rzekę czasu i płynnym lotem przekroczyć rubież nocnego snu. Nie czułam głodu ani pragnienia. Tylko mięśnie poszkodowane podczas rowerowej wyprawy sygnalizowały jednoznaczne niezadowolenie.
Niestety, raz tylko musiałam wstać, aczkolwiek w pewnej chwili poczułam niezłomną gotowość, aby zostać w łóżku, doprowadzając do wilgotnego kataklizmu. Następnym razem może zdecyduję się na skorzystanie z pampersa.
Z tafli turkusowego jeziora snu wyrywałam się na powierzchnię tylko niekiedy, rzadko, jak nurek. W jednym z takich momentów zmotywowałam się dodatkowo przy pomocy następującego utworu:
Henri Michaux
Zabierzcie mnie
Zabierzcie mnie w karaweli,
W starej i spokojnej karaweli,
Na tramie albo może w pianie
I zgubcie mnie w oddali, w oddali.
W kolasie z dawnych czasów.
W zwodniczym aksamicie śniegu.
W ziajaniu zgrai psów.
W anemicznym stadzie zeschłych liści.
Zabierzcie mnie, nie łamiąc, wśród pocałunków,
W piersiach, które się wznoszą i oddychają.
Na kobiercach dłoni z ich uśmiechem,
W korytarzach długich kości, w załomach stawów.
Zabierzcie mnie albo raczej pogrzebcie mnie.
tłum. Julian Rogoziński
**
Spałam niemal spokojnie, ukąszenia koszmarów nie były bardziej dotkliwe, niż zwykle. Rano wstałam jak martwa, bladosina mara. Nie czułam głodu po 18-godzinnym poście. Nie śniadałam, wypiłam tylko herbatę z jaśminu. Endurę utrzymałam wszakże krótko, do wczesnych godzin dzisiejszego popołudnia. Głód bowiem w końcu wyjrzał z ciemności i zaburzał mi koncentrację. A korporacyjna niewolnica powinna przecież pracować wytrwale i wydajnie, czyż nie?
sobota, 26 października 2013
Poeta prawdę Ci powie
Początek wiersza
Rafał Wojaczek
Śmierć
(Kto widział od takiego słowa zaczynać wiersz.
Nie lepiej od razu
Się powiesić)
Rafał Wojaczek
Śmierć
(Kto widział od takiego słowa zaczynać wiersz.
Nie lepiej od razu
Się powiesić)
Piekło raz jeszcze
Zbigniew Herbert
PIEKŁO
Licząc od góry: komin, anteny, blaszany, pogięty dach. Przez okrągłe okno widać zaplątaną w sznury dziewczynę, która księżyc zapomniał
wciągnąć do siebie i zostawił na pastwę plotkarek i pająków.
Niżej kobieta czyta list, chłodzi twarz pudrem i znów czyta. Na pierwszym piętrze młody
człowiek chodzi tam i z powrotem i myśli: jak ja wyjdę na ulicę z tymi pogryzionymi wargami i w rozlatujących się butach?
W kawiarni na dole pusto, bo to rano.
Tylko jedna para w kącie. Trzymają się za ręce. On mówi: „Będziemy zawsze razem. Proszę pana czarną i oranżadę.” Kelner idzie szybko za
kotarę i tam dopiero wybucha śmiechem.
PIEKŁO
Licząc od góry: komin, anteny, blaszany, pogięty dach. Przez okrągłe okno widać zaplątaną w sznury dziewczynę, która księżyc zapomniał
wciągnąć do siebie i zostawił na pastwę plotkarek i pająków.
Niżej kobieta czyta list, chłodzi twarz pudrem i znów czyta. Na pierwszym piętrze młody
człowiek chodzi tam i z powrotem i myśli: jak ja wyjdę na ulicę z tymi pogryzionymi wargami i w rozlatujących się butach?
W kawiarni na dole pusto, bo to rano.
Tylko jedna para w kącie. Trzymają się za ręce. On mówi: „Będziemy zawsze razem. Proszę pana czarną i oranżadę.” Kelner idzie szybko za
kotarę i tam dopiero wybucha śmiechem.
Paul Delvaux Suknia Ślubna, interpretacja
I znów obraz onirycznego belgijskiego malarza snów Paula Delvaux – „Suknia ślubna”. Nietypowy dla tego artysty – zazwyczaj Delvaux przedstawiał rozebrane kobiety, tajemnicze, zawieszone w marzeniu, dla siebie obce i nieprzenikliwe.
Nie jestem pewna, jaką wybrać interpretację – w surrealizmie nie ma jednoznacznych wyjaśnień.
Widzimy samotną młodą kobietę w białej sukni ślubnej na tle osobliwego, mrocznego krajobrazu. Biel sukni symbolizuje dziewiczość i niewinność, aczkolwiek w kulturach Dalekiego Wschodu jest też symbolem żałoby. Narzeczona ma suknię z dekoltem, widoczny jest lekki zarys piersi. Być może znaczy to, że panna oczekuje od życia nieco radości. Ale wzrok narzeczonej, patrzącej skromnej nieco w dół, jest pełen melancholii. A może rezygnacji?
W tle spostrzegamy budynek z wieżą, zapewne kościół. Świątynia jest rozświetlona, być może goście weselni już się zebrali już na ceremonię. Niewątpliwie pan młody jest już wśród nich.
Panna młoda została sama, czy to znak, że lęka się wejść? Może nie jest pewna, czy powinna rozpocząć nowy rozdział życia, pożegnać się z dziewiczością. Może rozważa, czy sprosta nowym obowiązkom, czy naprawdę kocha?
Krajobraz jest mroczny, a nad kościołem unoszą się groźne czarne chmury. Niedobry to znak na przyszłość. Czy zapowiada zbliżające się szybko nieszczęście?
Uwagę naszą zwraca też pociąg, a raczej jeden wagon – pełen światła, zapewne są w nim ludzie. Czy symbolizuje odjazd w nową podróż życia? A może świadczy o pragnieniu ucieczki przed ślubem? Czy bohaterka pragnie wsiąść i odjechać, daleko, daleko? Panna młoda znajduje się na linii torów. Nie powinniśmy wykluczać możliwości, że pragnie rzucić się pod pociąg, aby uniknąć ślubu, który należy rozumieć jako nowy, bardziej nużący etap trudów i mozołów życia.
Ale tory urywają się, pociąg nie podjedzie. Panna młoda nie wykorzysta wagonu do ucieczki i nie rzuci się pod koła. Może czeka jak sparaliżowana, aż ktoś zabierze ją do kościoła? Tam podda się nieuniknionemu. Wizja wagonu pozostanie tylko w jej umyśle jak niewykorzystana możliwość.
Ja też myślałam o tym, aby wsiąść do pociągu, lecz zabrakło mi odwagi.
A w chwili, gdy kiedy pociąg nie powinien przyjechać, przetoczył się z wyciem i zgrzytem.
Wydaje mi się, że odpowiednim komentarzem do obrazu Paula Delvaux, oraz tego poprzedniego „Samotność” będzie następujący wiersz:
**
Pociąg po raz drugi nie przyjedzie
Zabierając wszystkich, nielicznych zresztą i małomównych pasażerów,
jakby ich wymiótł do czysta,
ciemny pociąg wreszcie odjechał.
Opustoszał nocny peron,na którym zamknięto już kioski,i nawet gniazdo jaskółki jest puste.
Wygasły światła,
znikła też cała dworcowa obsługa.
Trudno mi pojąć, dlaczego tkwię tam tylko ja.
Powiało wreszcie suchym wiatrem
i zawirował kurz nad ciemnym peronem.
Pociąg już po raz drugi nie przyjedzie.
Choćbym czekał, nie wiem jak długo, będzie to daremne.
Nigdy już nie przyjedzie –
wiem o tym.
Ale chociaż wiem, nie mogę się stąd oddalić.
Muszę oswoić się ze śmiercią.
Stoję wśród pustki, która jest gorsza od śmierci.
szyny połyskują jak ostrza noży . . .
Pociąg jednak już nie przyjedzie,
a więc nie będę mógł umrzeć rzucając się na tory.
Takami Jun
Nie jestem pewna, jaką wybrać interpretację – w surrealizmie nie ma jednoznacznych wyjaśnień.
Widzimy samotną młodą kobietę w białej sukni ślubnej na tle osobliwego, mrocznego krajobrazu. Biel sukni symbolizuje dziewiczość i niewinność, aczkolwiek w kulturach Dalekiego Wschodu jest też symbolem żałoby. Narzeczona ma suknię z dekoltem, widoczny jest lekki zarys piersi. Być może znaczy to, że panna oczekuje od życia nieco radości. Ale wzrok narzeczonej, patrzącej skromnej nieco w dół, jest pełen melancholii. A może rezygnacji?
W tle spostrzegamy budynek z wieżą, zapewne kościół. Świątynia jest rozświetlona, być może goście weselni już się zebrali już na ceremonię. Niewątpliwie pan młody jest już wśród nich.
Panna młoda została sama, czy to znak, że lęka się wejść? Może nie jest pewna, czy powinna rozpocząć nowy rozdział życia, pożegnać się z dziewiczością. Może rozważa, czy sprosta nowym obowiązkom, czy naprawdę kocha?
Krajobraz jest mroczny, a nad kościołem unoszą się groźne czarne chmury. Niedobry to znak na przyszłość. Czy zapowiada zbliżające się szybko nieszczęście?
Uwagę naszą zwraca też pociąg, a raczej jeden wagon – pełen światła, zapewne są w nim ludzie. Czy symbolizuje odjazd w nową podróż życia? A może świadczy o pragnieniu ucieczki przed ślubem? Czy bohaterka pragnie wsiąść i odjechać, daleko, daleko? Panna młoda znajduje się na linii torów. Nie powinniśmy wykluczać możliwości, że pragnie rzucić się pod pociąg, aby uniknąć ślubu, który należy rozumieć jako nowy, bardziej nużący etap trudów i mozołów życia.
Ale tory urywają się, pociąg nie podjedzie. Panna młoda nie wykorzysta wagonu do ucieczki i nie rzuci się pod koła. Może czeka jak sparaliżowana, aż ktoś zabierze ją do kościoła? Tam podda się nieuniknionemu. Wizja wagonu pozostanie tylko w jej umyśle jak niewykorzystana możliwość.
Ja też myślałam o tym, aby wsiąść do pociągu, lecz zabrakło mi odwagi.
A w chwili, gdy kiedy pociąg nie powinien przyjechać, przetoczył się z wyciem i zgrzytem.
Wydaje mi się, że odpowiednim komentarzem do obrazu Paula Delvaux, oraz tego poprzedniego „Samotność” będzie następujący wiersz:
**
Pociąg po raz drugi nie przyjedzie
Zabierając wszystkich, nielicznych zresztą i małomównych pasażerów,
jakby ich wymiótł do czysta,
ciemny pociąg wreszcie odjechał.
Opustoszał nocny peron,na którym zamknięto już kioski,i nawet gniazdo jaskółki jest puste.
Wygasły światła,
znikła też cała dworcowa obsługa.
Trudno mi pojąć, dlaczego tkwię tam tylko ja.
Powiało wreszcie suchym wiatrem
i zawirował kurz nad ciemnym peronem.
Pociąg już po raz drugi nie przyjedzie.
Choćbym czekał, nie wiem jak długo, będzie to daremne.
Nigdy już nie przyjedzie –
wiem o tym.
Ale chociaż wiem, nie mogę się stąd oddalić.
Muszę oswoić się ze śmiercią.
Stoję wśród pustki, która jest gorsza od śmierci.
szyny połyskują jak ostrza noży . . .
Pociąg jednak już nie przyjedzie,
a więc nie będę mógł umrzeć rzucając się na tory.
Takami Jun
piątek, 25 października 2013
Sylvia Plath i toaletowa depresja poranna
Nawet turpizm ma swoje granice. Pewne rzeczy potrzebują prywatności, należy więc otulić je miłosiernym płaszczem milczenia. Mimo to wahałam się, czy nie stworzyć takiego wpisu, który zilustruje cały bezkres cuchnącej porannej nędzy. I byłam już na to gotowa, uznałam wszakże, że powinnam oddać głos niezrównanej Sylvii Plath, która w swoim Dzienniku napisała:
„Dziewczyna usiadła na łóżku i opuściła nogi na podłogę. Szmaciany chodnik kleił się do stwardniałych podeszew jest stóp. Piżama z kory opadała wilgotnymi fałdami i przyklejała się do skóry, która wydawała się śliska, tłusta i nieprzyjemna przez zetknięcie z tym morowym powietrzem.
Dziewczyna wstała, zachwiała się, potrząsnęła głową i podreptała przez werandę ku drzwiom, które musiała mocno popchnąć, ponieważ spaczyły się w wilgotnym powietrzu. Kiedy już uporała się z nimi, poszła do łazienki.
W jej ciasnym, parnym wnętrzu usiadła ospale na sedesie, wypuszczając jasny strumień silnie pachnącego moczu i pocierając w zamyśleniu rękami o nagie uda. Wokół unosił się zapach mydła… Oparła głowę na rękach. „Boże, proszę, tylko nie to. Tylko nie kolejny dzień”.
**
Sylvia odważyła się to napisać, ale nie opublikowała za życia. Inni nie przyznają się, aby zachować resztki godności. Nie wątpię wszakże, że podobnych posępnych uczuć i doznań doznają w czas każdego świtu w toaletowej sytuacji dziesiątki tysięcy osób, którym depresja wcisnęła na głowy bezokie czarne kaptury. Tego właśnie doświadcza Kornelia pisząca te słowa. Niniejszy wpis jest hołdem, który składam wszystkim tym udręczonym duszom, a także sobie samej.
„Dziewczyna usiadła na łóżku i opuściła nogi na podłogę. Szmaciany chodnik kleił się do stwardniałych podeszew jest stóp. Piżama z kory opadała wilgotnymi fałdami i przyklejała się do skóry, która wydawała się śliska, tłusta i nieprzyjemna przez zetknięcie z tym morowym powietrzem.
Dziewczyna wstała, zachwiała się, potrząsnęła głową i podreptała przez werandę ku drzwiom, które musiała mocno popchnąć, ponieważ spaczyły się w wilgotnym powietrzu. Kiedy już uporała się z nimi, poszła do łazienki.
W jej ciasnym, parnym wnętrzu usiadła ospale na sedesie, wypuszczając jasny strumień silnie pachnącego moczu i pocierając w zamyśleniu rękami o nagie uda. Wokół unosił się zapach mydła… Oparła głowę na rękach. „Boże, proszę, tylko nie to. Tylko nie kolejny dzień”.
**
Sylvia odważyła się to napisać, ale nie opublikowała za życia. Inni nie przyznają się, aby zachować resztki godności. Nie wątpię wszakże, że podobnych posępnych uczuć i doznań doznają w czas każdego świtu w toaletowej sytuacji dziesiątki tysięcy osób, którym depresja wcisnęła na głowy bezokie czarne kaptury. Tego właśnie doświadcza Kornelia pisząca te słowa. Niniejszy wpis jest hołdem, który składam wszystkim tym udręczonym duszom, a także sobie samej.
czwartek, 24 października 2013
Tren bez akompaniamentu
Tren bez akompaniamentu
Edna St. Vincent Millay
**
Nie godzę się, by grzebano bijące serca w ziemi,
Chociaż to jest los wspólny tych, którzy się rodzą.
W ciemność zstępują mądrzy i piękni. Ozdobieni
Kwiatem lilii i liściem lauru, lecz ja się nie godzę.
Kochankowie i mędrcy, każdy z was przeminie,
Jednym będziecie z głuchym, obojętnym prochem.
Kto jeszcze was zrozumie, kto jeszcze pokocha,
Gdy zostaną formuły, lecz najlepsze zginie.
Miłość, uśmiech, odpowiedź, co umysł zapala,
W ziemi są, korzeń róży ściśle je oplata.
Kwitnie pąk. Pąk pachnący. Wiem, lecz nie pochwalam.
Droższe mi twoje oczy niż wszystkie róże świata.
W dół, w dół idą, otwarty przed nimi się czerni,
Uprzejmi, dobrzy, piękni schodzą po stromej drodze.
Spokojnie idą mądrzy, dowcipni, dzielni.
Wiem. Lecz nie pochwalam. I z tym się nie godzę.
tłum. Halina Poświatowska
Edna St. Vincent Millay
**
Nie godzę się, by grzebano bijące serca w ziemi,
Chociaż to jest los wspólny tych, którzy się rodzą.
W ciemność zstępują mądrzy i piękni. Ozdobieni
Kwiatem lilii i liściem lauru, lecz ja się nie godzę.
Kochankowie i mędrcy, każdy z was przeminie,
Jednym będziecie z głuchym, obojętnym prochem.
Kto jeszcze was zrozumie, kto jeszcze pokocha,
Gdy zostaną formuły, lecz najlepsze zginie.
Miłość, uśmiech, odpowiedź, co umysł zapala,
W ziemi są, korzeń róży ściśle je oplata.
Kwitnie pąk. Pąk pachnący. Wiem, lecz nie pochwalam.
Droższe mi twoje oczy niż wszystkie róże świata.
W dół, w dół idą, otwarty przed nimi się czerni,
Uprzejmi, dobrzy, piękni schodzą po stromej drodze.
Spokojnie idą mądrzy, dowcipni, dzielni.
Wiem. Lecz nie pochwalam. I z tym się nie godzę.
tłum. Halina Poświatowska
środa, 23 października 2013
Jak zostałam zdeflorowana VII
O świcie rozważałam słowa, które wypowiedział bohater powieści Maxa Frischa „Homo faber” : „Nie jestem za samobójstwem, to nie zmienia faktu, że się było na tym świecie, a ja w tej chwili chciałem tylko jednego: nigdy na tym świecie nie być”. Despotia przypadku i tyrania narodzin przyprawiają o bezdenną rozpacz każdą rozumną duszę.
**
Dla adeptów manicheizmu, podobnie jak pitagorejczyków, obecne życie jest piekłem. I cała ziemia zmieni się w piekło, wraz z morzami, rzekami, lądami, demonami i tymi wszystkimi ludźmi, którzy nie zdążą wyrwać się z okowów materii poprzez łańcuch reinkarnacji i przykładną, wypełnioną ascezą egzystencję. Ale czy tak naprawdę się stanie? Miałam kiedyś bardzo pobożną koleżankę, która należała do pewnej fundamentalistycznej sekty chrześcijańskiej. Powiedziała mi pewnego razu: „Kiedy zobaczysz piekło, obecny świat, na który tak narzekasz i złorzeczysz, wyda ci się prawdziwym rajem”.
Powiedziano mi wcześniej, że zachowam status manichejskiej Doskonałej tak długo, dopóki mężczyzna nie dotknie mojej gołej skóry. Jak dotąd, wszystko się udaje.
Całodzienne słońce zmienia świat w dławiący rozpalony majak. Nie do zniesienia jest świetlista jaskrawość, która niczego nie pozostawia w ukryciu.
Gdybym miała więcej sił, wyjechałabym na wiecznie spowite chmurami Hybrydy i została pasterką stada czarnych owiec.
Niniejszy blog miał być erotyczno-ekshibicjonistyczny, lecz zmienił się w manichejsko-depresyjno-poetycki. Dziś postaram się temu zaradzić. Przynajmniej historia defloracyjna powinna zostać spisana do końca – jako część mojej kary i młodym dziewczętom ku przestrodze.
Ból złagodniał, ale nadal trwała orgia świdrowania, wiercenia, palowania, przebijania, torowania przemocą drogi. Z nogami rozchylonymi najszerzej i trzeszczącymi groźnie stawami u nasady ud czułam się jak hetera-akrobatka w lupanarze podczas wizyty cuchnących potem i zwierzęcym łajnem gladiatorów.
Ogromny żywy ciężar unosił się i spadał na mnie wciąż,wciąż i wciąż, na podobieństwo młota parowego w kuźni. Mocno wysklepiony tors Sebastiana przypominający obficie owłosioną beczkę miażdżył, płaszczył i zrównał z klatką piersiową mój zbolały, i tak trudno dostrzegalny biust. Potworne lędźwie defloratora w nieustannym ruchu przypominały mi nacierające na struchlałych Ziemian kosmiczne monstrum z trzeciorzędnego filmu science-fiction
Ale byłam już zdolna do zimnego jak styczniowe śniegi Alaski, racjonalnego milczenia. Cicha, tylko z lekko przyśpieszonym oddechem, zastanawiałam się, jak skończyć tę tragifarsę, zanim wykrwawię się na śmierć. Nie widziałam i nie czułam krwi, nie miałam wszakże wątpliwości, że wartkim potokiem spływa już na dywan z naznaczonego czerwienią prześcieradła.
Było jasne, że żwawy deflorator w jednej skarpecie nie zakończy tego absurdalnego aktu, dopóki nie zdobędzie wierzchołka ekstazy. Wydawał z siebie sapania i rzężenia jak górski osioł podczas rui, ale miałam wrażenie, że daleki jest od finału. Wiedziałam, że muszę wziąć sprawy we własne ręce, a także nogi, jeśli mam wyjść z tego cało.
Do tej pory leżałam spokojnie jak zaklęta w głaz, jak gwałcona Śpiąca Królewna. Teraz z najwyższą odrazą wykonałam kilka ruchów biodrami w rytm potępieńczego rytmu muzyki techno,– tak miały zostać wygenerowane dodatkowe bodźce dla dziarskiego husarza. Uniosłam jedną nogę , przesunęłam nie bez wewnętrznych oporów stopą po łydce mojego kozaka. Wydałam też kilka słodkich westchnień i ekstatycznych jęków wzorując się na bohaterkach filmów pornograficznych, które to filmy dokładnie i w skupieniu obejrzałam podczas metodycznych przygotowań do defloracyjnych rozkoszy.
Nagle przemknęło mi na myśl, że, nawet jeśli gumka w kolorze żółtym nie pęknie to i tak do przed chwilą jeszcze dziewiczej krainy moich dróg rodnych dostają się bakterie, wirusy, chlamydie, zarodźce, ameby i inne podobne mikrożyjątka od mojego męskiego zucha. Moja własna flora bakteryjna dróg intymnych przeżyje straszliwą inwazję obcych miokrobów i dozna niepowetowanej szkody.
Mimo to, tłumiąc ostatnią erupcją energii obrzydzenie, przenikające całe moje tłamszone i przeszywane na wskroś jestestwo, położyłam na chwile obie dłonie na wykonujących bogaty w strumienie śluzu wyrok lędźwiach Sebastiana. Wydawało mi się, że mam do czynienia z mamutem włochatym, królem Syberii.
Miała to być przełomowa i decydująca stymulacja. Uskuteczniając powyższą akcję zaprzysięgłam sobie, że będę potem przez cały dzień moczyć, dekontaminować i poddawać dezynfekcji dłonie w gorącej wodzie z bogatą domieszką pachnącego mydła. Powinnam była właściwie nałożyć przed seksualnym cyrkiem rękawiczki.
Ból zelżał, ale nie ustawał. Lękałam się, że wszelkie moje pełne desperacji zabiegi pobudzające okażą się daremne. Ale uderzenia spadającego nieustannie cielska nagle stały się bardziej gwałtowne. Poczułam, jak mięśnie defloratora napinają się, twardnieją nabrzmiewają, jakby miały zaraz rozerwać powłokę skóry. Mój niestrudzony mołojec sapał, prychał, charczał, pokwikiwał i kapał śliną. Daremnie próbowałam usunąć głowę z linii wilgotnego ognia. Nagle zawył jak przeżywający orgazm kojot w bezkresie prerii. Ze złośliwą ciekawością spojrzałam na twarz krzepkiego chwata, oblaną czerwienią, spoconą, animalną i dziką. Była spięta do ostatnich granic, dziwna, niemal martwa. Więc tak wygląda orgazm, mała śmierć. Czytałam, że męskie ekstazy są jednoznaczne i prymitywne, natomiast żeńskie – wspaniałe, majestatyczne, wielopoziomowe i boskie. Niestety, osobiście nie udało mi się tego doświadczyć.
Wycie Sebastiana zagłuszyło nawet diabelski harmider muzyki techno. Wydawało się, że pokój zawirował, zafalowała podłoga i zadrżały ściany. Butelka wina Sowietskoje Igristoje zatańczyła na stole, lecz, ku mojej radości, nie spadła. Poczułam, jak komediofarsowy penetrator jeszcze we mnie rośnie i potężnieje, co przecież nie wydawało się już możliwe. Wydawało mi się, że do waginy wdarł się czysty witriol. Przedstawiłam sobie, jak w ciemnym, wilgotnym kanale yoni żółta gumka rozdziera się. Z pęknięcia tryska fontanną biała ciecz o zapachu padłego skunksa, pełna ogoniastych stworzeń, startujących w szalonym wyścigu do jaja.
Deflorator wydał sobie jeszcze skowyt, jak jaskiniowiec, który właśnie palnął partnerkę rozpłodową nabijaną krzemieniami maczugą. Potem opadł na mnie jak rażony piorunem. Delikatne żebra rozgniatanej bezlitośnie Kornelii zatrzeszczały i zaczęły się kruszyć. Byłam pewna, że waginalna krew zmieszana ze obfitymi strużkami transpiracji, strzępami hymenu i substancją nawilżacza utworzyła osobliwą Niagarę.
Sebastian leżał na mnie bezwładnie jak kłoda. Miałam niegdyś koleżankę Ewę, która studiowała weterynarię. Pokazała mi wśród śmiechu niezwykły fragment z podręcznika: „Knur, który pokrył maciorę, leży bezsilnie i wypoczywa przez co najmniej 15 minut”. Najwyraźniej Sebastian zamierzał postąpić podobnie, ze mną jako uciskanym materacem.
Nie byłam w stanie oddychać i groziła mi śmierć z uduszenia. W tej sytuacji ostatecznej zamierzałam syknąć: „Skończyłeś, a więc teraz zejdź!” Roztropnie skorzystałam wszakże z kobiecego czaru. Szepnęłam najsłodszym głosem, na jaki potrafiłam się zdobyć: „Kochanie, było dobrze. Połóż się obok mnie. Tak będzie ci wygodniej”. Lekko odpychałam przy tym bogate w szczecinę cielsko. Sebastian z ociąganiem posłuchał. Stoczył się ze mnie, zabulgotał i zastygł jak martwy. Wdzięczna losowi chciwie łapałam powietrze. Wyciągnęłam lękliwą dłoń w poszukiwaniu krwi. CDN.
**
Dla adeptów manicheizmu, podobnie jak pitagorejczyków, obecne życie jest piekłem. I cała ziemia zmieni się w piekło, wraz z morzami, rzekami, lądami, demonami i tymi wszystkimi ludźmi, którzy nie zdążą wyrwać się z okowów materii poprzez łańcuch reinkarnacji i przykładną, wypełnioną ascezą egzystencję. Ale czy tak naprawdę się stanie? Miałam kiedyś bardzo pobożną koleżankę, która należała do pewnej fundamentalistycznej sekty chrześcijańskiej. Powiedziała mi pewnego razu: „Kiedy zobaczysz piekło, obecny świat, na który tak narzekasz i złorzeczysz, wyda ci się prawdziwym rajem”.
Powiedziano mi wcześniej, że zachowam status manichejskiej Doskonałej tak długo, dopóki mężczyzna nie dotknie mojej gołej skóry. Jak dotąd, wszystko się udaje.
Całodzienne słońce zmienia świat w dławiący rozpalony majak. Nie do zniesienia jest świetlista jaskrawość, która niczego nie pozostawia w ukryciu.
Gdybym miała więcej sił, wyjechałabym na wiecznie spowite chmurami Hybrydy i została pasterką stada czarnych owiec.
Niniejszy blog miał być erotyczno-ekshibicjonistyczny, lecz zmienił się w manichejsko-depresyjno-poetycki. Dziś postaram się temu zaradzić. Przynajmniej historia defloracyjna powinna zostać spisana do końca – jako część mojej kary i młodym dziewczętom ku przestrodze.
Ból złagodniał, ale nadal trwała orgia świdrowania, wiercenia, palowania, przebijania, torowania przemocą drogi. Z nogami rozchylonymi najszerzej i trzeszczącymi groźnie stawami u nasady ud czułam się jak hetera-akrobatka w lupanarze podczas wizyty cuchnących potem i zwierzęcym łajnem gladiatorów.
Ogromny żywy ciężar unosił się i spadał na mnie wciąż,wciąż i wciąż, na podobieństwo młota parowego w kuźni. Mocno wysklepiony tors Sebastiana przypominający obficie owłosioną beczkę miażdżył, płaszczył i zrównał z klatką piersiową mój zbolały, i tak trudno dostrzegalny biust. Potworne lędźwie defloratora w nieustannym ruchu przypominały mi nacierające na struchlałych Ziemian kosmiczne monstrum z trzeciorzędnego filmu science-fiction
Ale byłam już zdolna do zimnego jak styczniowe śniegi Alaski, racjonalnego milczenia. Cicha, tylko z lekko przyśpieszonym oddechem, zastanawiałam się, jak skończyć tę tragifarsę, zanim wykrwawię się na śmierć. Nie widziałam i nie czułam krwi, nie miałam wszakże wątpliwości, że wartkim potokiem spływa już na dywan z naznaczonego czerwienią prześcieradła.
Było jasne, że żwawy deflorator w jednej skarpecie nie zakończy tego absurdalnego aktu, dopóki nie zdobędzie wierzchołka ekstazy. Wydawał z siebie sapania i rzężenia jak górski osioł podczas rui, ale miałam wrażenie, że daleki jest od finału. Wiedziałam, że muszę wziąć sprawy we własne ręce, a także nogi, jeśli mam wyjść z tego cało.
Do tej pory leżałam spokojnie jak zaklęta w głaz, jak gwałcona Śpiąca Królewna. Teraz z najwyższą odrazą wykonałam kilka ruchów biodrami w rytm potępieńczego rytmu muzyki techno,– tak miały zostać wygenerowane dodatkowe bodźce dla dziarskiego husarza. Uniosłam jedną nogę , przesunęłam nie bez wewnętrznych oporów stopą po łydce mojego kozaka. Wydałam też kilka słodkich westchnień i ekstatycznych jęków wzorując się na bohaterkach filmów pornograficznych, które to filmy dokładnie i w skupieniu obejrzałam podczas metodycznych przygotowań do defloracyjnych rozkoszy.
Nagle przemknęło mi na myśl, że, nawet jeśli gumka w kolorze żółtym nie pęknie to i tak do przed chwilą jeszcze dziewiczej krainy moich dróg rodnych dostają się bakterie, wirusy, chlamydie, zarodźce, ameby i inne podobne mikrożyjątka od mojego męskiego zucha. Moja własna flora bakteryjna dróg intymnych przeżyje straszliwą inwazję obcych miokrobów i dozna niepowetowanej szkody.
Mimo to, tłumiąc ostatnią erupcją energii obrzydzenie, przenikające całe moje tłamszone i przeszywane na wskroś jestestwo, położyłam na chwile obie dłonie na wykonujących bogaty w strumienie śluzu wyrok lędźwiach Sebastiana. Wydawało mi się, że mam do czynienia z mamutem włochatym, królem Syberii.
Miała to być przełomowa i decydująca stymulacja. Uskuteczniając powyższą akcję zaprzysięgłam sobie, że będę potem przez cały dzień moczyć, dekontaminować i poddawać dezynfekcji dłonie w gorącej wodzie z bogatą domieszką pachnącego mydła. Powinnam była właściwie nałożyć przed seksualnym cyrkiem rękawiczki.
Ból zelżał, ale nie ustawał. Lękałam się, że wszelkie moje pełne desperacji zabiegi pobudzające okażą się daremne. Ale uderzenia spadającego nieustannie cielska nagle stały się bardziej gwałtowne. Poczułam, jak mięśnie defloratora napinają się, twardnieją nabrzmiewają, jakby miały zaraz rozerwać powłokę skóry. Mój niestrudzony mołojec sapał, prychał, charczał, pokwikiwał i kapał śliną. Daremnie próbowałam usunąć głowę z linii wilgotnego ognia. Nagle zawył jak przeżywający orgazm kojot w bezkresie prerii. Ze złośliwą ciekawością spojrzałam na twarz krzepkiego chwata, oblaną czerwienią, spoconą, animalną i dziką. Była spięta do ostatnich granic, dziwna, niemal martwa. Więc tak wygląda orgazm, mała śmierć. Czytałam, że męskie ekstazy są jednoznaczne i prymitywne, natomiast żeńskie – wspaniałe, majestatyczne, wielopoziomowe i boskie. Niestety, osobiście nie udało mi się tego doświadczyć.
Wycie Sebastiana zagłuszyło nawet diabelski harmider muzyki techno. Wydawało się, że pokój zawirował, zafalowała podłoga i zadrżały ściany. Butelka wina Sowietskoje Igristoje zatańczyła na stole, lecz, ku mojej radości, nie spadła. Poczułam, jak komediofarsowy penetrator jeszcze we mnie rośnie i potężnieje, co przecież nie wydawało się już możliwe. Wydawało mi się, że do waginy wdarł się czysty witriol. Przedstawiłam sobie, jak w ciemnym, wilgotnym kanale yoni żółta gumka rozdziera się. Z pęknięcia tryska fontanną biała ciecz o zapachu padłego skunksa, pełna ogoniastych stworzeń, startujących w szalonym wyścigu do jaja.
Deflorator wydał sobie jeszcze skowyt, jak jaskiniowiec, który właśnie palnął partnerkę rozpłodową nabijaną krzemieniami maczugą. Potem opadł na mnie jak rażony piorunem. Delikatne żebra rozgniatanej bezlitośnie Kornelii zatrzeszczały i zaczęły się kruszyć. Byłam pewna, że waginalna krew zmieszana ze obfitymi strużkami transpiracji, strzępami hymenu i substancją nawilżacza utworzyła osobliwą Niagarę.
Sebastian leżał na mnie bezwładnie jak kłoda. Miałam niegdyś koleżankę Ewę, która studiowała weterynarię. Pokazała mi wśród śmiechu niezwykły fragment z podręcznika: „Knur, który pokrył maciorę, leży bezsilnie i wypoczywa przez co najmniej 15 minut”. Najwyraźniej Sebastian zamierzał postąpić podobnie, ze mną jako uciskanym materacem.
Nie byłam w stanie oddychać i groziła mi śmierć z uduszenia. W tej sytuacji ostatecznej zamierzałam syknąć: „Skończyłeś, a więc teraz zejdź!” Roztropnie skorzystałam wszakże z kobiecego czaru. Szepnęłam najsłodszym głosem, na jaki potrafiłam się zdobyć: „Kochanie, było dobrze. Połóż się obok mnie. Tak będzie ci wygodniej”. Lekko odpychałam przy tym bogate w szczecinę cielsko. Sebastian z ociąganiem posłuchał. Stoczył się ze mnie, zabulgotał i zastygł jak martwy. Wdzięczna losowi chciwie łapałam powietrze. Wyciągnęłam lękliwą dłoń w poszukiwaniu krwi. CDN.
wtorek, 22 października 2013
Anioł wśród szmat
Czytałam Dzienniki Sylvii Plath. Uwagę moją zwrócił wpis z lutego 1956 roku: „Horrorem jest to nagłe zwijanie i znikanie świata namacalnego. Nie zostaje nic, tylko szmaty. Ludzie-gawrony, co mówią: Szwindel. Dzięki Bogu, że gdy się zmęczę, zasypiam: jeśli tak jest, wszystko jest możliwe”.
**
Ja także czuję się otoczona cuchnącymi szmatami materialnego świata. Anioł, zaplatany w gałganach i szmatach, dręczony przez pospolite gawrony i mściwe kruki.
Kupiłam zmianę bielizny, aby uniknąć konieczności prania. Zadziwiające, jak trudno znaleźć zwykłą, bawełnianą, skromną bieliznę. Wszędzie tylko koronki, delikatne, niemal niewidoczne.
Dziś czułam się bardziej świadoma rzeczywistości, niż w dniu wczorajszym, lecz Hypnos już zaprasza do swej sali balowej, pełnej czerwonych maków i trupiobiałych dalii. Nie będzie musiał długo prosić. Już idę.
Sen, brat Śmierci. Dlatego na zakończenie dnia stosowny okaże się ten wiersz:
**
Trochę o duszy
* * *
Mam aż trzy dusze: sen, cień i przeczucie.
Sen czuwa w nocy, gdy śpię
odbija majaki w zwierciadłach przyszłości.
Cień odprowadza mnie w ostatnią podróż, która już się zaczęła.
Jest moim bratem, moich kształtów, milczący, obcy,
przeciera ścieżkę w zległym owsie -
który ubarwia pierwszy szron.
Ścina przygarść wiosłem i zawraca
spotykam go przy furcie, suknia ze mnie spada,
linieją włosy, butwieją kości,
i ciemność moja zapada w mój cień
o świetlnych brzegach.
Cisza i skowyt dartego jedwabiu.
Eeva-Liisa Manner
tłum. z fińskiego Bohdan Drozdowski
**
Ja także czuję się otoczona cuchnącymi szmatami materialnego świata. Anioł, zaplatany w gałganach i szmatach, dręczony przez pospolite gawrony i mściwe kruki.
Kupiłam zmianę bielizny, aby uniknąć konieczności prania. Zadziwiające, jak trudno znaleźć zwykłą, bawełnianą, skromną bieliznę. Wszędzie tylko koronki, delikatne, niemal niewidoczne.
Dziś czułam się bardziej świadoma rzeczywistości, niż w dniu wczorajszym, lecz Hypnos już zaprasza do swej sali balowej, pełnej czerwonych maków i trupiobiałych dalii. Nie będzie musiał długo prosić. Już idę.
Sen, brat Śmierci. Dlatego na zakończenie dnia stosowny okaże się ten wiersz:
**
Trochę o duszy
* * *
Mam aż trzy dusze: sen, cień i przeczucie.
Sen czuwa w nocy, gdy śpię
odbija majaki w zwierciadłach przyszłości.
Cień odprowadza mnie w ostatnią podróż, która już się zaczęła.
Jest moim bratem, moich kształtów, milczący, obcy,
przeciera ścieżkę w zległym owsie -
który ubarwia pierwszy szron.
Ścina przygarść wiosłem i zawraca
spotykam go przy furcie, suknia ze mnie spada,
linieją włosy, butwieją kości,
i ciemność moja zapada w mój cień
o świetlnych brzegach.
Cisza i skowyt dartego jedwabiu.
Eeva-Liisa Manner
tłum. z fińskiego Bohdan Drozdowski
niedziela, 20 października 2013
Zwyciężona przez sen
Niestety, moje plany na weekend spełniły się w szerszym wymiarze, niż skłonna byłam oczekiwać. Zwyciężył mnie Wielki Sen. Może nie „żelazny, twardy, nieprzespany”, jak niegdyś Urszulkę Kochanowską, ale niewiele brakowało. Turkusowe jezioro snu, w którym się zatraciłam, wydawało się nie mieć dna. Nie potrafiłam wyrwać się z mocarnego uścisku snu, nie umiałam się obudzić.
Tak, światła świadomości wracały. Często unosiłam głowę z poduszki, obudzona niepokojącym strumieniem surrealistycznych myśli. Ale głowa, jakby obciążona ołowianą koroną, zaraz opadała. Heroicznym wysiłkiem poderwałam się na nogi. Somnabuliczna wędrówka do toalety pomogła mi uniknąć wilgotnej katastrofy.
Ale nie uczesałam się i nie umyłam i znów stałam się poddanką potężnego Hypnosa.
Dziś nadal śpię. Mam bilet do teatru, zastanawiam się, czy uda mi się pokonać paraliżującą niemoc.
Jeśli takie stany będą się powtarzać, moja zdolność nie tylko do pisania bloga, ale także do codziennej egzystencji, zostanie podana w wątpliwość.
Zaraz znów przyłożę głowę do kojącej poduszki. Zbliża się południe. Wydaje mi się, że w kwestii snu niesamowity samobójca Georg Trakl najwięcej ma do powiedzenia:
Sen
Przeklęty wy, ciemne trucizny,
Biały śnie!
Ogród u szczytu jest osobliwości
Niewyraźnych drzew,
Wężów pełen, ciem,
Pająków, nietoperzy,
Tyś obcy! Twój cień zgubiony
W rumieńcu wieczoru,
To mroczny korsarz
W słonym morzu zasępienia.
Wzlatują białe ptaki u brzegu nocy
Nad lecącymi w proch miastami
Ze stali.
przełożył Feliks Przybylak
Tak, światła świadomości wracały. Często unosiłam głowę z poduszki, obudzona niepokojącym strumieniem surrealistycznych myśli. Ale głowa, jakby obciążona ołowianą koroną, zaraz opadała. Heroicznym wysiłkiem poderwałam się na nogi. Somnabuliczna wędrówka do toalety pomogła mi uniknąć wilgotnej katastrofy.
Ale nie uczesałam się i nie umyłam i znów stałam się poddanką potężnego Hypnosa.
Dziś nadal śpię. Mam bilet do teatru, zastanawiam się, czy uda mi się pokonać paraliżującą niemoc.
Jeśli takie stany będą się powtarzać, moja zdolność nie tylko do pisania bloga, ale także do codziennej egzystencji, zostanie podana w wątpliwość.
Zaraz znów przyłożę głowę do kojącej poduszki. Zbliża się południe. Wydaje mi się, że w kwestii snu niesamowity samobójca Georg Trakl najwięcej ma do powiedzenia:
Sen
Przeklęty wy, ciemne trucizny,
Biały śnie!
Ogród u szczytu jest osobliwości
Niewyraźnych drzew,
Wężów pełen, ciem,
Pająków, nietoperzy,
Tyś obcy! Twój cień zgubiony
W rumieńcu wieczoru,
To mroczny korsarz
W słonym morzu zasępienia.
Wzlatują białe ptaki u brzegu nocy
Nad lecącymi w proch miastami
Ze stali.
przełożył Feliks Przybylak
piątek, 18 października 2013
Paul Delvaux – interpretacja
To jeden z tych obrazów, które wprawiają całą moją duszę w psychodeliczne wibracje. Paul Delvaux. SAMOTNOŚĆ.
Wzniecająca gorączkę zachwytu halunacyjna wizja genialnego surrealisty. Nocny dworzec – zatopiony w melancholii, niezwykły, jak tajemnica skryta w rdzeniu enigmy, ulotny jak fatamorgana. Na peronie stoi samotna kobieta. Odwrócona plecami, nie możemy zobaczyć jej twarzy. Czy dlatego, że pragnie ukryć rzęsiste łzy smutku lub usta zaciśnięte w cierniowym bólu?
Oniryczna postać ma na sobie czerwoną suknię. Czerwień to kolor cierpienia, ale także energii i życiowej mocy. Barwa sukni, a także szeroko rozpuszczone, długie jasne włosy, świadczą, że bohaterka umie jeszcze poskromić demony rozpaczy i nie porzuciła wszelkich pragnień. Nie opuścił jej jeszcze Élan vital, życiowy pęd, twórcza siła. Czerwień to także znak, że kobieta ma za sobą zmysłowe burze, nie jest już dziewicza.
Na sukni spostrzec możemy wąski czarny pasek. Dzięki temu możemy wiedzieć, że postać na peronie poznała w życiu smak nieszczęścia. Samotna patrzy w tarczę zawieszonego na granatowym niebie księżyca. Dworzec skąpany jest w lunarnym świetle. Księżyc w pełni to symbol snów i tęsknoty, ale także nadziei.
W dworcowej poczekalni jarzą się światła. Zapewne są tam ludzie. Bohaterka, zachęcona księżycowym blaskiem, może wejść do poczekalni, spotkać się z innymi osobami, podjąć próbę położenia kresu samotności.
Na torach czeka gotowy do odjazdu pociąg towarowy. Nad czarną, daleką lokomotywą unosi się obłok dymu. Samotnica może też przedostać się do pociągu i odjechać do dalekiej krainy, w której czeka na nią bardziej pomyślny los. Podróż pociągiem towarowym nie jest łatwa, drogę do torów zagradza niski płot. Ale są to trudności, które można przezwyciężyć. Czy kobieta w czerwonej sukni odważy się porzucić swoją samotność?
Ja także stoję na dworcu, lecz mam na sobie od stóp do głów tylko czerń, a moje włosy o barwie piór kruka są krótkie. Nie wejdę do poczekalni, nie odjadę z pociągiem, pozostanę samotna na bezludnym peronie, na zawsze zamknięta w srebrze księżycowego światła.
Spotykałam się z mężczyznami, lecz byłam wtedy zarazem zimnośnieżna jak przepełniona lękiem. Tylko nieliczni potrafią przedstawić sobie tak dwoisty stan.
Niekiedy z powodu mojej osobności, lodowatego serca, syberyjskiej atrofii uczuć wymykającej się najbardziej bujnej wyobraźni poddaje mnie torturom sumienie. Jestem przerażona własną nieustanną mizantropią i chroniczną antropofobią W blogowych zapisach dawałam już temu wyraz. Czy usprawiedliwią mnie słowa filozofa Immanuela Kanta, że „wyrzeczenie się wszelkich radości życia społecznego po to, aby ludzi nie nienawidzić, skoro się nie może ich kochać, wydaje się tylko małą ofiarą”?
Zaczął się weekend, zamierzam poświęcić go rozkoszom snu.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że stosownym zakończeniem tego dnia i wpisu będzie następujący wiersz:
Chluba
Chlubię się tym, że żyję,
Że potrafię maskować twarz,
A zamknąwszy oczy udawać śmierć.
Chlubię się, że nie zostałam jeszcze
Powieszona na rynku
Pośród beczek i marchwi,
Że sprzedałam swoją odwagę za strach,
A strach oddałam za bezcen,
Że nie umiem już rozmawiać,
A myślę tylko nocą ukradkiem, na paluszkach.
Chlubię się, że potrafię już żyć bez słońca,
Poszukiwana, śledzona i osaczona,
Pogardzana i pogardzająca.
Wielu chciałoby coś uszczknąć z mego wyklętego ciała,
Unicestwić je, nim zdążę im napluć w twarz.
Wszyscy, śmiertelnicy, choć podobni,
Nienawidzimy się za to, że nie jesteśmy tacy sami.
Ludzie mają ojca i matkę,
A ja nie mam żadnej pokrewnej duszy na ziemi.
Ale chlubię się tym, że jeszcze żyję,
I gdyby chcieli mnie sądzić na swoją miarę,
Nikt prócz mnie samej nie mógłby stanąć w mojej obronie.
Flavia Cosma
przełożyła z rumuńskiego Irena Harasimowicz-Zarzecka
Wzniecająca gorączkę zachwytu halunacyjna wizja genialnego surrealisty. Nocny dworzec – zatopiony w melancholii, niezwykły, jak tajemnica skryta w rdzeniu enigmy, ulotny jak fatamorgana. Na peronie stoi samotna kobieta. Odwrócona plecami, nie możemy zobaczyć jej twarzy. Czy dlatego, że pragnie ukryć rzęsiste łzy smutku lub usta zaciśnięte w cierniowym bólu?
Oniryczna postać ma na sobie czerwoną suknię. Czerwień to kolor cierpienia, ale także energii i życiowej mocy. Barwa sukni, a także szeroko rozpuszczone, długie jasne włosy, świadczą, że bohaterka umie jeszcze poskromić demony rozpaczy i nie porzuciła wszelkich pragnień. Nie opuścił jej jeszcze Élan vital, życiowy pęd, twórcza siła. Czerwień to także znak, że kobieta ma za sobą zmysłowe burze, nie jest już dziewicza.
Na sukni spostrzec możemy wąski czarny pasek. Dzięki temu możemy wiedzieć, że postać na peronie poznała w życiu smak nieszczęścia. Samotna patrzy w tarczę zawieszonego na granatowym niebie księżyca. Dworzec skąpany jest w lunarnym świetle. Księżyc w pełni to symbol snów i tęsknoty, ale także nadziei.
W dworcowej poczekalni jarzą się światła. Zapewne są tam ludzie. Bohaterka, zachęcona księżycowym blaskiem, może wejść do poczekalni, spotkać się z innymi osobami, podjąć próbę położenia kresu samotności.
Na torach czeka gotowy do odjazdu pociąg towarowy. Nad czarną, daleką lokomotywą unosi się obłok dymu. Samotnica może też przedostać się do pociągu i odjechać do dalekiej krainy, w której czeka na nią bardziej pomyślny los. Podróż pociągiem towarowym nie jest łatwa, drogę do torów zagradza niski płot. Ale są to trudności, które można przezwyciężyć. Czy kobieta w czerwonej sukni odważy się porzucić swoją samotność?
Ja także stoję na dworcu, lecz mam na sobie od stóp do głów tylko czerń, a moje włosy o barwie piór kruka są krótkie. Nie wejdę do poczekalni, nie odjadę z pociągiem, pozostanę samotna na bezludnym peronie, na zawsze zamknięta w srebrze księżycowego światła.
Spotykałam się z mężczyznami, lecz byłam wtedy zarazem zimnośnieżna jak przepełniona lękiem. Tylko nieliczni potrafią przedstawić sobie tak dwoisty stan.
Niekiedy z powodu mojej osobności, lodowatego serca, syberyjskiej atrofii uczuć wymykającej się najbardziej bujnej wyobraźni poddaje mnie torturom sumienie. Jestem przerażona własną nieustanną mizantropią i chroniczną antropofobią W blogowych zapisach dawałam już temu wyraz. Czy usprawiedliwią mnie słowa filozofa Immanuela Kanta, że „wyrzeczenie się wszelkich radości życia społecznego po to, aby ludzi nie nienawidzić, skoro się nie może ich kochać, wydaje się tylko małą ofiarą”?
Zaczął się weekend, zamierzam poświęcić go rozkoszom snu.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że stosownym zakończeniem tego dnia i wpisu będzie następujący wiersz:
Chluba
Chlubię się tym, że żyję,
Że potrafię maskować twarz,
A zamknąwszy oczy udawać śmierć.
Chlubię się, że nie zostałam jeszcze
Powieszona na rynku
Pośród beczek i marchwi,
Że sprzedałam swoją odwagę za strach,
A strach oddałam za bezcen,
Że nie umiem już rozmawiać,
A myślę tylko nocą ukradkiem, na paluszkach.
Chlubię się, że potrafię już żyć bez słońca,
Poszukiwana, śledzona i osaczona,
Pogardzana i pogardzająca.
Wielu chciałoby coś uszczknąć z mego wyklętego ciała,
Unicestwić je, nim zdążę im napluć w twarz.
Wszyscy, śmiertelnicy, choć podobni,
Nienawidzimy się za to, że nie jesteśmy tacy sami.
Ludzie mają ojca i matkę,
A ja nie mam żadnej pokrewnej duszy na ziemi.
Ale chlubię się tym, że jeszcze żyję,
I gdyby chcieli mnie sądzić na swoją miarę,
Nikt prócz mnie samej nie mógłby stanąć w mojej obronie.
Flavia Cosma
przełożyła z rumuńskiego Irena Harasimowicz-Zarzecka
czwartek, 17 października 2013
Kornelia kroczy we mgle
Wieczorem czytałam dzienniki Sylvii Plath. Nie jest to lektura, która może ukołysać do makowego snu. Już w wieku 18 lat genialna i mrówczo pracowita poetka miała równie niezwykłe prawdziwe przemyślenia: „I wiesz, że ze wszystkich namacalnych rzeczy, które naprawdę posiadasz, żadnej nie będziesz mogła zatrzymać, bo one też ulegną rozkładowi i prześlizną się przez sztywniejące, zrogowaciałe palce. A więc zgnijesz w grobie i jak mówisz, niech to cholera. Kogo to obchodzi”.
Piołunowosmutne jest, że Sylvia uległa procesowi gnicia o wiele szybciej, niż można było oczekiwać. Mogłaby przecież wciąż jeszcze wędrować pod słońcem żywych. A jakie boskie powstałyby wiersze!
A może nie potrafiłaby już tworzyć rzeczy wielkich, wypalona po megaerupcji talentu w młodości?
W każdym razie proteinowo-wapniowy skafander Kornelii też stanie się łupem rozkładu. Mogłabym poprosić (ale kogo?) o skremowanie materialnej powłoki, lecz ostatecznie jakie ma znaczenie sposób utylizacji więzienia duszy? Alabastrowych stopek i krągłych, jak utoczonych z marmuru kolan będzie mi wszakże trochę szkoda.
Naturalnie także dziś głaskała mnie czarnymi mackami poranna trwoga, aczkolwiek nieco łagodniej, jak kat, który zaprzyjaźnił się z długo oczekującym na stracenie skazańcem i chce okazać nieco współczucia, zanim spuści ostrze gilotyny. Może też pomogła mi nieco litościwa mgła.
Poranek nastał mlecznomglisty – szarobiała, skondensowana mgła działa na mnie jak najlepszy anestetyk. Gdy wyszłam na spotkanie kolejnego groteskowego dnia mojej egzystencji, ciemności jeszcze kryły ziemię. Odchodząca noc otuliła się gęstym mgielnym płaszczem. Brodziłam w białych pasmach, inne zasnuły mi głowę, chroniąc przed obcym światem materii i przenikliwymi spojrzeniami bliźnich.
Blask latarni mozolnie przedzierał się przez mgielne opary.
Ogniska latarni orbitowały w powietrzu jak helowe balony.
Wydawało mi się, że kroczę ulicą zaklętego – czy może też przeklętego – miasta. Znowu podjęłam próbę rozproszenia się w białym obłoku. Rzuciłam się w mgielną ścianę jak samobójczyni w morze. Ale nie udało mi się zatracić, nie wstrzymałam oddechu, czułam w skroniach uderzenia swego serca, przypominające rytm zegara odmierzającego krótki czas istnienia.
Autobusy materializowały się niespodziewanie w białej toni jak osobliwe, przyjazne wieloryby. I weszłam w brzuch wieloryba, mgielnomorski potwór pochłonął mnie jak krnąbrną Jonaszkę, która nie posłuchała Boga i nie chciała wzywać do nawrócenia ludzi z występnej Niniwy. Sama też jest zbyt martwa, aby uklęknąć i żałować.
Mgła skokiem tygrysa wdarła się do autobusu-wieloryba i jechała przez budzące się miasto wraz ze mną.
Tak, wolno mi wierzyć, że to demony mgły okazały się dla mnie lekarzami. Byłam pełna radości, ponieważ chmury i obłoki zwyciężały w zmaganiach ze słońcem przez wszystkie godziny dnia. Jestem znużona pracą i wcześnie pójdę spać. Czy ten oto wiersz nie okaże się znakomitym zakończeniem czwartkowego rozbłysku życia?
Monika Taubitz
We mgle
Zatopiona we mgle,
próbuję
nadać kształt
nicości
tych otępiałych
jasnoszarych ścian.
W otwartych czarach
moich dłoni
tryskają drobniutkie kuleczki.
W niezwykłe światło
jasnoszarego dnia
wznoszę niezliczone światy.
Zasłonięty obraz ziemi
odsłania się
w tajemniczym
odbiciu,
tłum. Urszula Karwosiecka
Piołunowosmutne jest, że Sylvia uległa procesowi gnicia o wiele szybciej, niż można było oczekiwać. Mogłaby przecież wciąż jeszcze wędrować pod słońcem żywych. A jakie boskie powstałyby wiersze!
A może nie potrafiłaby już tworzyć rzeczy wielkich, wypalona po megaerupcji talentu w młodości?
W każdym razie proteinowo-wapniowy skafander Kornelii też stanie się łupem rozkładu. Mogłabym poprosić (ale kogo?) o skremowanie materialnej powłoki, lecz ostatecznie jakie ma znaczenie sposób utylizacji więzienia duszy? Alabastrowych stopek i krągłych, jak utoczonych z marmuru kolan będzie mi wszakże trochę szkoda.
Naturalnie także dziś głaskała mnie czarnymi mackami poranna trwoga, aczkolwiek nieco łagodniej, jak kat, który zaprzyjaźnił się z długo oczekującym na stracenie skazańcem i chce okazać nieco współczucia, zanim spuści ostrze gilotyny. Może też pomogła mi nieco litościwa mgła.
Poranek nastał mlecznomglisty – szarobiała, skondensowana mgła działa na mnie jak najlepszy anestetyk. Gdy wyszłam na spotkanie kolejnego groteskowego dnia mojej egzystencji, ciemności jeszcze kryły ziemię. Odchodząca noc otuliła się gęstym mgielnym płaszczem. Brodziłam w białych pasmach, inne zasnuły mi głowę, chroniąc przed obcym światem materii i przenikliwymi spojrzeniami bliźnich.
Blask latarni mozolnie przedzierał się przez mgielne opary.
Ogniska latarni orbitowały w powietrzu jak helowe balony.
Wydawało mi się, że kroczę ulicą zaklętego – czy może też przeklętego – miasta. Znowu podjęłam próbę rozproszenia się w białym obłoku. Rzuciłam się w mgielną ścianę jak samobójczyni w morze. Ale nie udało mi się zatracić, nie wstrzymałam oddechu, czułam w skroniach uderzenia swego serca, przypominające rytm zegara odmierzającego krótki czas istnienia.
Autobusy materializowały się niespodziewanie w białej toni jak osobliwe, przyjazne wieloryby. I weszłam w brzuch wieloryba, mgielnomorski potwór pochłonął mnie jak krnąbrną Jonaszkę, która nie posłuchała Boga i nie chciała wzywać do nawrócenia ludzi z występnej Niniwy. Sama też jest zbyt martwa, aby uklęknąć i żałować.
Mgła skokiem tygrysa wdarła się do autobusu-wieloryba i jechała przez budzące się miasto wraz ze mną.
Tak, wolno mi wierzyć, że to demony mgły okazały się dla mnie lekarzami. Byłam pełna radości, ponieważ chmury i obłoki zwyciężały w zmaganiach ze słońcem przez wszystkie godziny dnia. Jestem znużona pracą i wcześnie pójdę spać. Czy ten oto wiersz nie okaże się znakomitym zakończeniem czwartkowego rozbłysku życia?
Monika Taubitz
We mgle
Zatopiona we mgle,
próbuję
nadać kształt
nicości
tych otępiałych
jasnoszarych ścian.
W otwartych czarach
moich dłoni
tryskają drobniutkie kuleczki.
W niezwykłe światło
jasnoszarego dnia
wznoszę niezliczone światy.
Zasłonięty obraz ziemi
odsłania się
w tajemniczym
odbiciu,
tłum. Urszula Karwosiecka
środa, 16 października 2013
Poranna trwoga
Jestem monadą wśród amorficznej masy innych monad. Miriad wyalienowanych atomów ludzkich. Wszystkie usiłują stłumić lęk przed istnieniem, zagłuszyć niepojętą grozę przemijania poprzez pusty hedonizm, błazeńskie rozrywki, pracoholizm, alkohol, pozory życia rodzinnego.
To wszystko może znieczulić świadomość tylko na chwilę i nie ocali przed rozpaczą.
Dlaczego jestem? Kto mnie zamknął w proteinowym więzieniu?
Jak to napisał Emil Cioran? „Powinniśmy być zwolnieni z obowiązku dźwigania ciała. Wystarczyłoby brzemię JA”.
Iskra jestestwa rozpala się tylko na chwilę w bezkresie mroku i gaśnie. Ale to lepiej. Istnienie bez kresu byłoby nie do zniesienia.
Budzę się na długo przed świtem i nie mogę już przywołać snu. Totalnie embrionalna kryję się pod kołdrą i drżę ze strachu.
Nie, dziś nie wyjdę. NIE, NIE, NIE.
Dziś nie podejmę walki z codzienną trwogą. Boję się, gdy na przystanku jest za dużo ludzi. Boję się, gdy ktoś mnie dotyka w autobusie albo usiądzie obok mnie. Nigdy nie wiem, czy mam siedzieć czy stać i zawsze podejmuję błędną decyzję. Za dużo innych monad wokół mnie.
Gdy w przeszłości chodziłam na randki, brałam środki uspokajające. Kiedy mam załatwić sprawę w urzędzie, mam dłonie mokre od potu. Długopisy, dokumenty, telefon komórkowy sypią mi się z rak. Niekiedy muszę wyjść po zakupy. W ludzkiej ciżbie czuję się jak jagnię w dżungli pełnej spragnionych krwi potworów. W przebieralni centrum handlowego mam konwulsje, przed wizytą u lekarza paroksyzm dreszczy. Kiedy widzę kolejkę, odwracam się i odchodzę
Gdy jestem na rowerze, w każdym samochodzie dostrzegam nadjeżdżającą śmierć.
Nie chcę już się bać. NIE WYJDĘ. W szufladzie są tabletki spokoju. Małe chemiczne pociski zabijające strach. Doczołgam się do nich jak pustynny wędrowiec ostatnią siłą czołga się do oazy.
Srebrzy się świt. Pełznę do łazienki. Obejmuję ramionami muszlę, chce mi się… Pozycja pionowa, jest lepiej. Zimna woda, przytomność. Tabletki wciąż nietknięte. Wychodzę. BOJĘ SIĘ.
I jeszcze wiersz na dziś:
***
Nicolás Guillén*
Strach
Nagle robi mi się zimno na myśl,
że żyję.
Cóż to za straszliwa przygoda!
Co za strach!
Być tutaj uwięzionym
z bijącym sercem,
nic nie wiedzieć
z otwartymi oczami,
być tutaj jak lunatyk
z wyciągniętymi przed siebie rękami ślepca,
szukając wyjścia,
jakiegoś stróża porządku, odźwiernego.
Ja tutaj, w moim życiu, sam jeden
żyjący.
przełożyła Krystyna Rodowska
To wszystko może znieczulić świadomość tylko na chwilę i nie ocali przed rozpaczą.
Dlaczego jestem? Kto mnie zamknął w proteinowym więzieniu?
Jak to napisał Emil Cioran? „Powinniśmy być zwolnieni z obowiązku dźwigania ciała. Wystarczyłoby brzemię JA”.
Iskra jestestwa rozpala się tylko na chwilę w bezkresie mroku i gaśnie. Ale to lepiej. Istnienie bez kresu byłoby nie do zniesienia.
Budzę się na długo przed świtem i nie mogę już przywołać snu. Totalnie embrionalna kryję się pod kołdrą i drżę ze strachu.
Nie, dziś nie wyjdę. NIE, NIE, NIE.
Dziś nie podejmę walki z codzienną trwogą. Boję się, gdy na przystanku jest za dużo ludzi. Boję się, gdy ktoś mnie dotyka w autobusie albo usiądzie obok mnie. Nigdy nie wiem, czy mam siedzieć czy stać i zawsze podejmuję błędną decyzję. Za dużo innych monad wokół mnie.
Gdy w przeszłości chodziłam na randki, brałam środki uspokajające. Kiedy mam załatwić sprawę w urzędzie, mam dłonie mokre od potu. Długopisy, dokumenty, telefon komórkowy sypią mi się z rak. Niekiedy muszę wyjść po zakupy. W ludzkiej ciżbie czuję się jak jagnię w dżungli pełnej spragnionych krwi potworów. W przebieralni centrum handlowego mam konwulsje, przed wizytą u lekarza paroksyzm dreszczy. Kiedy widzę kolejkę, odwracam się i odchodzę
Gdy jestem na rowerze, w każdym samochodzie dostrzegam nadjeżdżającą śmierć.
Nie chcę już się bać. NIE WYJDĘ. W szufladzie są tabletki spokoju. Małe chemiczne pociski zabijające strach. Doczołgam się do nich jak pustynny wędrowiec ostatnią siłą czołga się do oazy.
Srebrzy się świt. Pełznę do łazienki. Obejmuję ramionami muszlę, chce mi się… Pozycja pionowa, jest lepiej. Zimna woda, przytomność. Tabletki wciąż nietknięte. Wychodzę. BOJĘ SIĘ.
I jeszcze wiersz na dziś:
***
Nicolás Guillén*
Strach
Nagle robi mi się zimno na myśl,
że żyję.
Cóż to za straszliwa przygoda!
Co za strach!
Być tutaj uwięzionym
z bijącym sercem,
nic nie wiedzieć
z otwartymi oczami,
być tutaj jak lunatyk
z wyciągniętymi przed siebie rękami ślepca,
szukając wyjścia,
jakiegoś stróża porządku, odźwiernego.
Ja tutaj, w moim życiu, sam jeden
żyjący.
przełożyła Krystyna Rodowska
wtorek, 15 października 2013
Trzy smutki na wtorek
Jan Skácel
Smutki
Trzy wielkie smutki są na tym świecie
Trzy smutki wielkie i nikt nie wie
Jak się tym wielkim smutkom wymknąć
Ten pierwszy smutek Nie wiem, gdzie umrę
Ten drugi smutek Nie wiem, kiedy
I ten ostatni Nie wiem, gdzie znajdę się na tamtym swiecie
Tak słyszałem w pieśni Zostawmy to tak
Zostawmy tak jak śpiewa pieśń Spróbujmy
Chwycić lęk jak klamkę i wejść
przełożył Leszek Engelking
Smutki
Trzy wielkie smutki są na tym świecie
Trzy smutki wielkie i nikt nie wie
Jak się tym wielkim smutkom wymknąć
Ten pierwszy smutek Nie wiem, gdzie umrę
Ten drugi smutek Nie wiem, kiedy
I ten ostatni Nie wiem, gdzie znajdę się na tamtym swiecie
Tak słyszałem w pieśni Zostawmy to tak
Zostawmy tak jak śpiewa pieśń Spróbujmy
Chwycić lęk jak klamkę i wejść
przełożył Leszek Engelking
poniedziałek, 14 października 2013
Ćwiczę się w umieraniu III
Jestem rada, że wczorajsze ćwiczenia w umieraniu udały się znakomicie. Oczywiście nie przedarłam się, półświadoma i halucynacyjna, przez rubież dwóch światów. ponieważ piszę te słowa. Jak jednak będzie następnym razem, kto może z całą pewnością powiedzieć? Czy można zdmuchnąć kaganiec życia tylko sugestią i lekkim pragnieniem? Jeśli komuś to się przede mną udało, nie wróci, aby opowiedzieć swą historię.
Tak, znów znów urządziłam swój mały masochistyczny teatr śmierci. Ja, Kornelia, neurasteniczna zakładniczka nicości, rzucona w świat na skutek ślepej tyranii narodzin, miotająca się w bolesnej pułapce istnienia. Czyż Emil Cioran nie napisał: „Narodziny i łańcuch to synonimy. Ujrzeć światło dnia to ujrzeć kajdanki…”
Czułam się dobrze. Naturalnie w granicach swojej możliwości. Zgniłopurpurowa menstruacyjna strzyga odleciała. Doświadczyłam tyle snu, że mogę niestrudzenie wiosłować na korporacyjnej galerze przez całe pięć dni. Zjadłam w restauracji japońskiej zupę miso, wypiłam zieloną herbatę z ryżem. Ale w ciepłą jesienną niedzielę ulice miasta zalał hałaśliwy tłum. Ogarnął mnie lęk i wróciłam do domu.
Wiele czasu poświęciłam pielęgnacji ciała. Wzięłam długą kąpiel. Moczyłam się w wodzie z solą z Morza Martwego. Położyłam stopki na brzegu wanny i patrzyłam na nie z zachwytem. Nie chcę być zamknięta w proteinowym skafandrze, ale stopki, kostki, kolana, palce u rąk mam piękne. Pomyślałam przez chwilę, że chociaż nie potrafię nikogo pokochać, to przynajmniej kocham samą siebie. Ale to przecież nieprawda.
Założyłam piżamkę i skarpetki, żeby stopki nie odbierały bodźców, co mogłoby zakłócić moje skupienie. Zresztą lubię mieć ciepłe stopki. Ze względów oszczędnościowych nie odkręcam kaloryferów. Umiejętnie poddałam anihilacji nieco przykrą myśl, że nie zrobiłam prania.
Czułam się świeża i czysta, niestety, nie jestem już nieskalana.
Po kąpieli ta sama tanatyczna celebracja. Przewietrzywszy pokój, zamknęłam okno, opuściłam żaluzję. Włączyłam muzykę – tym razem nie relaksacyjną, ale Requiem Brahmsa. Sprawa zatem zapowiadała się poważnie. Zapaliłam świeczkę o aromacie konwalii. Podczas tych czynności wprawiałam się w stosowny nastrój. Wyrecytowałam wiersze Safony, owianej legendą poetki z wyspy Lesbos:
***
… na boginię, mnie tutaj
na ziemi nic już nie cieszy
lecz ogarnia mnie jakaś tęsknota,
By umrzeć i ujrzeć porosłe lotosem,
Mokre od rosy brzegi Acherontu.
**
Po krótkim wahaniu napełniłam kieliszek mocnym czerwonym winem z Portugalii. Nie próbowałam jeszcze umierania po winie, odczuwałam pewną ciekawość, czy ten krzepki napój przyniesie zmianę.
Wypiłam spory łyk, ściszyłam nieco muzykę i zanurkowałam pod kołdrę. Pozycja embriona, poduszka na głowę, dłonie między kolana.
Po tak starannych przygotowaniach uspokoiłam wichurę myśli – cicho jak nocna ćma wleciałam w cieniste królestwo kontemplacji.
Jak już wyjaśniłam, moje ćwiczenia w umieraniu to raczej nie meditatio mortis, rozważanie spraw śmierci, od czasu Sokratesa zalecane przez filozofów. Moim najważniejszym celem jest przygotowanie się do tego granicznego momentu, aby, gdy już nadejdzie, a z całą pewnością nadejdzie, przebiegał łagodnie, bez cierpienia i lęku, jak zapadanie w kojący sen. Zwłaszcza bez lęku – jestem manichejką, ale wychowana zostałam jako chrześcijanka i nie mogę się uwolnić od tego brzemienia trwogi, jaką budzi nauka Kościoła o wieczystej karze. A przecież nikt z całą pewnością powiedzieć, czy i w jakiej krainie obudzimy się ze snu śmierci.
Być może pragnę też podświadomie unicestwić się samą siłą woli. Tego wszakże nie jestem pewna.
Spokojnie, rozważnie, zawężałam strumień świadomości, powtarzając sobie w umyśle wspomagające wiersze:
Śmierć
Na brzegu rzeki wyszedł ku mnie starzec,
w rękach przerwana nić.
Księżyc prześwietlał jego wnętrze,
serce cienia filowało jak knot lampy,
starzec położył dłoń na mojej głowie:
Łódź jest gotowa,
wioseł ni wiatru nie potrzeba.
Eeva-Liisa Manner
tłum. z fińskiego Bohdan Drozdowski
A potem jeszcze ten:
TWOJE UMIERANIE
oczy wywrócone
jakbyś już była martwa
tykanie zegara
sekundy i minuty
długie czekanie
i strach
niedzielne popołudnie
zimne i deszczowe
ludzie na zewnątrz
jak resztka życia
a tu w środku
umieranie śmierć
Peter Paul Wiplinger
tłum. Ewa Iwasyk
Nagle znalazłam się pod opiekuńczymi skrzydłami nocy. Wydawało mi się, że przestaję oddychać. W sobotę w ogrodzie botanicznym położyłam się na ławce pod wielkim dębem. Nieustannie z góry spadały liście, powoli, jakby przez wodną toń, grzebiąc mnie pod złocistym całunem. I teraz odtworzyłam w intelekcie tę samą scenę, dokładną jak film w panoramicznym kinie. Promień światła zamigotał, zbladł. Przywołałam jeszcze ten wiersz:
***
Już czas zmieniać korale
Już czas zmieniać słownik,
Już czas gasić latarnie
Nad drzwiami…
Marina Cwietajewa
****
I wtedy srebrzysta nić świadomości została przerwana.
**
Świt przyniósł przebudzenie, byłam jednak kontenta z wyników. Zdawało mi się, że dotarłam bliżej do granic niebytu, niż kiedykolwiek przedtem. Ale może to następstwa łyku portugalskiego wina?
Znowu poranny rytuał łazienkowy, któremu poddałam się z wzorową pokorą. Kusi mnie sporządzenie długiego wpisu, jaką bezbrzeżną abominacją napełnia mnie poranne siadanie w toalecie, ale się powstrzymam.
Tak, znów znów urządziłam swój mały masochistyczny teatr śmierci. Ja, Kornelia, neurasteniczna zakładniczka nicości, rzucona w świat na skutek ślepej tyranii narodzin, miotająca się w bolesnej pułapce istnienia. Czyż Emil Cioran nie napisał: „Narodziny i łańcuch to synonimy. Ujrzeć światło dnia to ujrzeć kajdanki…”
Czułam się dobrze. Naturalnie w granicach swojej możliwości. Zgniłopurpurowa menstruacyjna strzyga odleciała. Doświadczyłam tyle snu, że mogę niestrudzenie wiosłować na korporacyjnej galerze przez całe pięć dni. Zjadłam w restauracji japońskiej zupę miso, wypiłam zieloną herbatę z ryżem. Ale w ciepłą jesienną niedzielę ulice miasta zalał hałaśliwy tłum. Ogarnął mnie lęk i wróciłam do domu.
Wiele czasu poświęciłam pielęgnacji ciała. Wzięłam długą kąpiel. Moczyłam się w wodzie z solą z Morza Martwego. Położyłam stopki na brzegu wanny i patrzyłam na nie z zachwytem. Nie chcę być zamknięta w proteinowym skafandrze, ale stopki, kostki, kolana, palce u rąk mam piękne. Pomyślałam przez chwilę, że chociaż nie potrafię nikogo pokochać, to przynajmniej kocham samą siebie. Ale to przecież nieprawda.
Założyłam piżamkę i skarpetki, żeby stopki nie odbierały bodźców, co mogłoby zakłócić moje skupienie. Zresztą lubię mieć ciepłe stopki. Ze względów oszczędnościowych nie odkręcam kaloryferów. Umiejętnie poddałam anihilacji nieco przykrą myśl, że nie zrobiłam prania.
Czułam się świeża i czysta, niestety, nie jestem już nieskalana.
Po kąpieli ta sama tanatyczna celebracja. Przewietrzywszy pokój, zamknęłam okno, opuściłam żaluzję. Włączyłam muzykę – tym razem nie relaksacyjną, ale Requiem Brahmsa. Sprawa zatem zapowiadała się poważnie. Zapaliłam świeczkę o aromacie konwalii. Podczas tych czynności wprawiałam się w stosowny nastrój. Wyrecytowałam wiersze Safony, owianej legendą poetki z wyspy Lesbos:
***
… na boginię, mnie tutaj
na ziemi nic już nie cieszy
lecz ogarnia mnie jakaś tęsknota,
By umrzeć i ujrzeć porosłe lotosem,
Mokre od rosy brzegi Acherontu.
**
Po krótkim wahaniu napełniłam kieliszek mocnym czerwonym winem z Portugalii. Nie próbowałam jeszcze umierania po winie, odczuwałam pewną ciekawość, czy ten krzepki napój przyniesie zmianę.
Wypiłam spory łyk, ściszyłam nieco muzykę i zanurkowałam pod kołdrę. Pozycja embriona, poduszka na głowę, dłonie między kolana.
Po tak starannych przygotowaniach uspokoiłam wichurę myśli – cicho jak nocna ćma wleciałam w cieniste królestwo kontemplacji.
Jak już wyjaśniłam, moje ćwiczenia w umieraniu to raczej nie meditatio mortis, rozważanie spraw śmierci, od czasu Sokratesa zalecane przez filozofów. Moim najważniejszym celem jest przygotowanie się do tego granicznego momentu, aby, gdy już nadejdzie, a z całą pewnością nadejdzie, przebiegał łagodnie, bez cierpienia i lęku, jak zapadanie w kojący sen. Zwłaszcza bez lęku – jestem manichejką, ale wychowana zostałam jako chrześcijanka i nie mogę się uwolnić od tego brzemienia trwogi, jaką budzi nauka Kościoła o wieczystej karze. A przecież nikt z całą pewnością powiedzieć, czy i w jakiej krainie obudzimy się ze snu śmierci.
Być może pragnę też podświadomie unicestwić się samą siłą woli. Tego wszakże nie jestem pewna.
Spokojnie, rozważnie, zawężałam strumień świadomości, powtarzając sobie w umyśle wspomagające wiersze:
Śmierć
Na brzegu rzeki wyszedł ku mnie starzec,
w rękach przerwana nić.
Księżyc prześwietlał jego wnętrze,
serce cienia filowało jak knot lampy,
starzec położył dłoń na mojej głowie:
Łódź jest gotowa,
wioseł ni wiatru nie potrzeba.
Eeva-Liisa Manner
tłum. z fińskiego Bohdan Drozdowski
A potem jeszcze ten:
TWOJE UMIERANIE
oczy wywrócone
jakbyś już była martwa
tykanie zegara
sekundy i minuty
długie czekanie
i strach
niedzielne popołudnie
zimne i deszczowe
ludzie na zewnątrz
jak resztka życia
a tu w środku
umieranie śmierć
Peter Paul Wiplinger
tłum. Ewa Iwasyk
Nagle znalazłam się pod opiekuńczymi skrzydłami nocy. Wydawało mi się, że przestaję oddychać. W sobotę w ogrodzie botanicznym położyłam się na ławce pod wielkim dębem. Nieustannie z góry spadały liście, powoli, jakby przez wodną toń, grzebiąc mnie pod złocistym całunem. I teraz odtworzyłam w intelekcie tę samą scenę, dokładną jak film w panoramicznym kinie. Promień światła zamigotał, zbladł. Przywołałam jeszcze ten wiersz:
***
Już czas zmieniać korale
Już czas zmieniać słownik,
Już czas gasić latarnie
Nad drzwiami…
Marina Cwietajewa
****
I wtedy srebrzysta nić świadomości została przerwana.
**
Świt przyniósł przebudzenie, byłam jednak kontenta z wyników. Zdawało mi się, że dotarłam bliżej do granic niebytu, niż kiedykolwiek przedtem. Ale może to następstwa łyku portugalskiego wina?
Znowu poranny rytuał łazienkowy, któremu poddałam się z wzorową pokorą. Kusi mnie sporządzenie długiego wpisu, jaką bezbrzeżną abominacją napełnia mnie poranne siadanie w toalecie, ale się powstrzymam.
sobota, 12 października 2013
Martwe liście
W sinym jeziorze snu pławiłam się tylko kilkanaście godzin. Nie obyło się bez koszmarnych zwidów, lecz nie wprawiły mnie w lęk. Nie dręczyły przecież mocniej, niż zwykle.
Potem spacerowałam, nieco wypoczęta, po ogrodzie botanicznym, zasnutym chmurami i mgłą. Szaroniebieska poświata otuliła litościwie korony drzew. Wprowadziłam się w stan bliski spokojnemu morzu. Comiesięczna czerwona harpia dawała jeszcze znać o sobie, ale traciła swą moc.
Ogród rozległy, tajemniczy, pełen zagadek, przedziwnych krętych i ślepych alejek, labiryntów stawów i mostów zmienił się w senną wizję. Krążyłam niestrudzenie wśród martwych i konających liści bliska somnabulizmowi. Byłam gotowa upaść na kolana i dziękować (aczkolwiek nie wiem, komu), za to, że jesienne enigmy nie wypalił blask słońca. Nie musiałam nawet kremować twarzy.
W zdumienie wprawiła mnie różnorodność i wielość barw i kolorów. Na gałęziach magnolii, pełnych wiosną białych i czerwonych kwiatów, teraz czekały na tchnienie wiatru wielkie, zwarzone uściskiem mrozu zgniłożółte liście. Berberysy stały w jaskrawej czerwieni, klon palmowy płonął oślepiającą purpurą. Najbardziej niesamowitymi zdawały się klony – niektóre ich liście wciąż zachwycały zielenią, w innych zielone nitki mieszały się z barwą żółtą, jeszcze inne jesień pomalowała czerwonym pędzlem.
Nagie gałęzie miłorzębów wznosiły się ku obłokom jak ostatni krzyk tonącego.
Lekkie podmuchy wiatru strącały wciąż nowe liście, które opadały powoli, z martwym dostojeństwem śmierci.
Pomyślałam, że pragnę stać liściem, który opada z melancholijną gracją, aby znaleźć swój rozkład i grób na tafli martwej wody. Wchodziłam w najbardziej ciasne, niedostępne, odludne alejki, próbując zniknąć bez śladu w gąszczu gałęzi, w cieniach koron drzew, w szarej mgle.
Potem w mieszkaniu – wyczerpana, lecz niemal spokojna. Pozornie niezbędne prace domowe zostały zlekceważone. Nie mogłam dziś ćwiczyć się w umieraniu, nie wtedy, gdy jestem nahermetyzowana. Tampaksy i podpaski zaburzają mi koncentrację. Ale jutro z pewnością tanatyczna medytacja stanie się możliwa.
Uświadomiłam sobie, że w tym roku też nadejdą święta – czas świetlistej choinkowej radości, w której najłatwiej wpaść w bezdenną przepaść rozpaczy. Zdarzyło mi się to tylko dwa razy, nie chcę wszakże doświadczyć popiołowego smaku po raz trzeci.
Nie potrafię wygasić wspomnienia, jak wylało się ze mnie sylwestrowe wino, którego nie potrafiłam przełknąć.
Rozważałam zatem w sercu, czy jednak nie osłonić się niezłomnym puklerzem farmakologii. Nie biorę od wielu miesięcy. Jestem wszakże nie tylko Królową Śniegu ale także Księżniczką Alchemii. W mojej apteczce czekają tabletki szczęścia – bioxetin, effectin, zoloft i wiele innych. Jest tego tyle, że mogłabym uśpić pancernego nosorożca. Wszystkie przeterminowane, ale nie zdołają mi zaszkodzić.
Ach, mam jeszcze czas! 1 grudnia do ostrożny termin, żeby tabletki rozkoszy zdążyły zadziałać, stłumić emocje, uśpić, zasnuć kokonem obojętności. Może zresztą nie ucieknę się do tej metody ratunku. Czyż nie jestem nieugiętą Kornelią, która miażdży delikatnymi stopami głowy depresyjnych węży?!
Decyzja zapadnie później. Obecnie mam wrażenie, że stosownym zakończeniem tego dnia okaże się ten oto wiersz Rose Ausländer
Noc VI
Sekundy kapią
w nocną pustkę
Bezsennie śnisz
legendę
o księżycu i gwiazdach
Czas
przecieka twoja myśl:
gdzie są ci
których już nie ma
Gdzie jestem
pytasz czarne lustro
lecz ono cię nie widzi
Widzisz jego noc
słyszysz tylko
swój wystraszony oddech
tłum. Ryszard Wojnakowski
Potem spacerowałam, nieco wypoczęta, po ogrodzie botanicznym, zasnutym chmurami i mgłą. Szaroniebieska poświata otuliła litościwie korony drzew. Wprowadziłam się w stan bliski spokojnemu morzu. Comiesięczna czerwona harpia dawała jeszcze znać o sobie, ale traciła swą moc.
Ogród rozległy, tajemniczy, pełen zagadek, przedziwnych krętych i ślepych alejek, labiryntów stawów i mostów zmienił się w senną wizję. Krążyłam niestrudzenie wśród martwych i konających liści bliska somnabulizmowi. Byłam gotowa upaść na kolana i dziękować (aczkolwiek nie wiem, komu), za to, że jesienne enigmy nie wypalił blask słońca. Nie musiałam nawet kremować twarzy.
W zdumienie wprawiła mnie różnorodność i wielość barw i kolorów. Na gałęziach magnolii, pełnych wiosną białych i czerwonych kwiatów, teraz czekały na tchnienie wiatru wielkie, zwarzone uściskiem mrozu zgniłożółte liście. Berberysy stały w jaskrawej czerwieni, klon palmowy płonął oślepiającą purpurą. Najbardziej niesamowitymi zdawały się klony – niektóre ich liście wciąż zachwycały zielenią, w innych zielone nitki mieszały się z barwą żółtą, jeszcze inne jesień pomalowała czerwonym pędzlem.
Nagie gałęzie miłorzębów wznosiły się ku obłokom jak ostatni krzyk tonącego.
Lekkie podmuchy wiatru strącały wciąż nowe liście, które opadały powoli, z martwym dostojeństwem śmierci.
Pomyślałam, że pragnę stać liściem, który opada z melancholijną gracją, aby znaleźć swój rozkład i grób na tafli martwej wody. Wchodziłam w najbardziej ciasne, niedostępne, odludne alejki, próbując zniknąć bez śladu w gąszczu gałęzi, w cieniach koron drzew, w szarej mgle.
Potem w mieszkaniu – wyczerpana, lecz niemal spokojna. Pozornie niezbędne prace domowe zostały zlekceważone. Nie mogłam dziś ćwiczyć się w umieraniu, nie wtedy, gdy jestem nahermetyzowana. Tampaksy i podpaski zaburzają mi koncentrację. Ale jutro z pewnością tanatyczna medytacja stanie się możliwa.
Uświadomiłam sobie, że w tym roku też nadejdą święta – czas świetlistej choinkowej radości, w której najłatwiej wpaść w bezdenną przepaść rozpaczy. Zdarzyło mi się to tylko dwa razy, nie chcę wszakże doświadczyć popiołowego smaku po raz trzeci.
Nie potrafię wygasić wspomnienia, jak wylało się ze mnie sylwestrowe wino, którego nie potrafiłam przełknąć.
Rozważałam zatem w sercu, czy jednak nie osłonić się niezłomnym puklerzem farmakologii. Nie biorę od wielu miesięcy. Jestem wszakże nie tylko Królową Śniegu ale także Księżniczką Alchemii. W mojej apteczce czekają tabletki szczęścia – bioxetin, effectin, zoloft i wiele innych. Jest tego tyle, że mogłabym uśpić pancernego nosorożca. Wszystkie przeterminowane, ale nie zdołają mi zaszkodzić.
Ach, mam jeszcze czas! 1 grudnia do ostrożny termin, żeby tabletki rozkoszy zdążyły zadziałać, stłumić emocje, uśpić, zasnuć kokonem obojętności. Może zresztą nie ucieknę się do tej metody ratunku. Czyż nie jestem nieugiętą Kornelią, która miażdży delikatnymi stopami głowy depresyjnych węży?!
Decyzja zapadnie później. Obecnie mam wrażenie, że stosownym zakończeniem tego dnia okaże się ten oto wiersz Rose Ausländer
Noc VI
Sekundy kapią
w nocną pustkę
Bezsennie śnisz
legendę
o księżycu i gwiazdach
Czas
przecieka twoja myśl:
gdzie są ci
których już nie ma
Gdzie jestem
pytasz czarne lustro
lecz ono cię nie widzi
Widzisz jego noc
słyszysz tylko
swój wystraszony oddech
tłum. Ryszard Wojnakowski
piątek, 11 października 2013
Niewolnica korporacji
Nie miałam wątpliwości, że dziś w pracy umrę. Wewnątrz mojego ciała płonął, buzował, trzaskał i miotał iskry bólu menstruacyjny stos. Czułam, jak krew spływa mi pod miłosierną zasłoną czarnych rajstop aż po koniuszki stóp. To była tylko drwina rozgorączkowanej imaginacji, na wszelki wypadek zamknęłam się wszakże w toalecie, aby sprawdzić stopień hermetyzacji i wymienić tampaksa.
W lustrze spojrzałam na swą kredowobiałą twarz, przypominającą oblicze w miarę jeszcze świeżego żeńskiego trupa.
Kończyliśmy bilans. W piątek znużenie dusi już bezlitośnie, paraliżuje, otumania, zabija. Byłam jak śmiertelnie utrudzony wspinacz na skalnym klifie, który już wie, że nie wedrze się szczyt. Już za kilka chwil runie w śnieżną przepaść i wilki rozniosą jego kości.
Automat doskonały marki Kornelia, mimo pewnych przecieków, jeszcze tym razem nie zawiódł. Moje palce skakały jak w obłędnym tańcu śmierci po przyciskach klawiatury.
Zaciskałam zęby, a potem w diabolicznym uśmiechu wykrzywiłam usta, jak najmocniej złączyłam kolana, oczy moje miotały posępne rozbłyski.
W korporacji rozniosły się obłoki siarkowej nienawiści i gorzkiego gniewu. Udręczone niewolnice nie mogły doczekać się końca swego mozołu. Marzyły już tylko o dwóch dniach weekendowego wytchnienia, które tak bardzo było im potrzebne.
Jak się zdaje, że nasz wiceprezes wyczuł zbierającą się burzę. Wyjątkowo nie rozbierał utrudzonych młodych kobiet wzrokiem, lecz zniknął gdzieś przed przerwą obiadową. Lotem błyskawicy rozeszła się fama, że poszedł w tym czasie do dominy, która za jedyne 150 zł wzięła go na smycz, okrutnie skopała i obficie zbrukała śliną. W ten sposób nasz przełożony zadaje sobie pokutę za to, że wyciska z nasz ostanie poty, a co nadobniejsze obmacuje obleśnie w kuchni albo w kąciku przy kopiarce, który zwany jest już korporacyjnym zamtuzem.
Zazwyczaj wychodzę na przerwę sama, tym razem jednak Anita, piękna dziewczyna, z którą siedzę w jednym pokoju, szukała mojego towarzystwa. Znalazłyśmy miejsce w kawiarni, swoim zwyczajem milczałam, nie mogłam zresztą tracić ostatnich kwantów energii na tworzenie dźwięków i słów. Towarzyszka mojego złego losu była tak wyczerpana, że filiżanka wypadła jej ze ślicznych, długich palców o karnacji kości słoniowej, zakończonych paznokciami o barwie rubinu.
Czarną złością wzburzyło się moje serce. Dlaczego gmach korporacji nie zapadnie się w ziemię, chociażby z nami wszystkimi? Dlaczego nie trzasną weń pioruny, morze nie zaleje, piekło nie pochłonie? Przecież to idealne miejsce na impakt wielkiego meteorytu!!
Gdy wróciłyśmy bladosine jak dwie smętne mary, w umyśle rozjarzył mi się wiersz, który napisał niemiecki poeta Heinrich Heine:
***
TKACZE
W ponurym oku nie ma łzy,
Siedzą przy krosnach i szczerzą kły:
Niemcy! My tkamy wam całun grobowy,
Trzykrotne przekleństwo wprzędliśmy w osnowy
I tkamy, i tkamy!
Przekleństwo bożkowi, co się doń modlimy
Śród nędzy głodowej i w chłodzie śród zimy!
Daremne czekanie i próżne nadzieje. —
On okpił nas, wydrwił i w głos się z nas śmieje.
Wciąż tkamy, wciąż tkamy!
Przekleństwo królowi, królowi bogaczy,
Co naszą niedolą się wzruszyć nie raczy,
Co grosze ostatnie z nas łupi i garnie,
I strzelać, jak w psy, w nas pozwala bezkarnie.
Wciąż tkamy, wciąż tkamy!
Przekleństwo! Przekleństwo ojczyźnie fałszywej,
Gdzie tylko sromota i hańba są żywe,
Gdzie każdy kwiat, wcześnie złamany, schnie marnie,
Gdzie robak zgnilizną i próchnem się karmi.
Wciąż tkamy, wciąż tkamy!
Czółenko lata, krosna łomocą,
Wciąż tkamy pilnie i dniem, i nocą.
Stare Niemcy! Utkamy wam całun grobowy!
Trzykrotne przekleństwo wprzędliśmy w osnowy
I tkamy, i tkamy!
**
Nie tracąc czasu, stworzyłam bardziej współczesną wersję tego wstrząsającego utworu:
NIEWOLNICE KORPORACJI
Przy naszych biurkach patrzymy ponuro ,
zębami zgrzytamy nad klawiaturą
Polsko! Piszemy ci wiersz pogrzebowy,
Trzykrotne przekleństwo pełnej jadów mowy
Piszemy! Stukamy!
Przekleństwo bożkowi, co się doń modlimy
Śród pracy morderczej swą młodość tracimy!
Daremne czekanie i próżne nadzieje. —
On okpił nas, wydrwił i w głos się z nas śmieje.
Piszemy! Stukamy!
Przekleństwo politykom, korporacji sługom,
Co nas oszukują o wiele za długo
Co straszne podatki z nas łupią i garną
A kapitaliści pensję płacą marną.
Piszemy! Stukamy!
Przekleństwo! Przekleństwo ojczyźnie fałszywej,
Gdzie tylko kłamstwo i wyzysk są żywe,
Gdzie każdy kwiat, wcześnie złamany, schnie marnie,
Każdy o byt walczy swój niesolidarnie.
Piszemy! Stukamy!
Monitor błyszczy cyfr i liter mocą
Piszemy, stukamy dniem i nocą
Stara Polsko! Napiszemy ci wiersz pogrzebowy!
Trzykrotne przekleństwo pełnej jadu mowy
Piszemy! Stukamy!
**
Po tym błahym akcie duchowej rebelii poczułam przez chwilę cień słodkiej dumy. Przedstawiłam sobie Kornelię jako inkarnację Wolności, która z odsłoniętym (aczkolwiek minimalistycznym) biustem prowadzi korporacyjny lud na barykady.
Niestety, w tym momencie płonąca żagiew bólu w podbrzuszu zapłonęła ze zdwojoną mocą i przywróciła mnie do rzeczywistości.
Nie bardzo pamiętam, co działo się później. Zapewne paranoidalny mózg, jak to często, wyłączył świadomość, by złagodzić cierpienia stresu. Wydaje mi się, że jak zawsze do tej pory, robot Kornelia wykonał zadanie.
Gdy odzyskałam kontakt ze światem, byłam już w domu. Stałam rozebrana pod prysznicem, nie odkręciłam jeszcze wody. Spojrzałam z niejakim zdziwieniem na strużkę krwi, która już dosięgła doskonałej krągłości kolana. Na moment zamarłam zatrwożona: Czyżbym jednak pocięła się żyletką?
Ale zaraz pojęłam tragiczną comiesięczną prawdą. Odkręciłam wodę, a potem podjęłam urągające godności mojej świetlistej psyche działania na rzecz uszczelnienia żałosnej proteinowej powłoki. Potem skonstatowałam, że dolna część bielizny, leżąca na błękitnych kafelkach podłogi, jednak lekko się zabarwiła. Dołączę ją do mojej kolekcji.
Jestem tak wyczerpana, że nie podejmę się dziś celebracji ćwiczeń w umieraniu. Może dokonam tego jutro. Wydaje mi się, że po tym infernalnym dniu w miarę bezkoszmarny sen zapewni mi ten przepiękny wiersz Louise Glück, jeden z moich ulubionych:
**
Baśń
Wówczas spojrzałam w dół i zobaczyłam
świat w który wchodzę i który miał być moim domem
Obróciłam się do mego towarzysza i zapytałam: Gdzie jesteśmy?
A on odpowiedział: Nirwana.
A ja odezwałam się znowu: Ale światło nie przyniesie nam pokoju.
Przeł. Julia Hartwig
W lustrze spojrzałam na swą kredowobiałą twarz, przypominającą oblicze w miarę jeszcze świeżego żeńskiego trupa.
Kończyliśmy bilans. W piątek znużenie dusi już bezlitośnie, paraliżuje, otumania, zabija. Byłam jak śmiertelnie utrudzony wspinacz na skalnym klifie, który już wie, że nie wedrze się szczyt. Już za kilka chwil runie w śnieżną przepaść i wilki rozniosą jego kości.
Automat doskonały marki Kornelia, mimo pewnych przecieków, jeszcze tym razem nie zawiódł. Moje palce skakały jak w obłędnym tańcu śmierci po przyciskach klawiatury.
Zaciskałam zęby, a potem w diabolicznym uśmiechu wykrzywiłam usta, jak najmocniej złączyłam kolana, oczy moje miotały posępne rozbłyski.
W korporacji rozniosły się obłoki siarkowej nienawiści i gorzkiego gniewu. Udręczone niewolnice nie mogły doczekać się końca swego mozołu. Marzyły już tylko o dwóch dniach weekendowego wytchnienia, które tak bardzo było im potrzebne.
Jak się zdaje, że nasz wiceprezes wyczuł zbierającą się burzę. Wyjątkowo nie rozbierał utrudzonych młodych kobiet wzrokiem, lecz zniknął gdzieś przed przerwą obiadową. Lotem błyskawicy rozeszła się fama, że poszedł w tym czasie do dominy, która za jedyne 150 zł wzięła go na smycz, okrutnie skopała i obficie zbrukała śliną. W ten sposób nasz przełożony zadaje sobie pokutę za to, że wyciska z nasz ostanie poty, a co nadobniejsze obmacuje obleśnie w kuchni albo w kąciku przy kopiarce, który zwany jest już korporacyjnym zamtuzem.
Zazwyczaj wychodzę na przerwę sama, tym razem jednak Anita, piękna dziewczyna, z którą siedzę w jednym pokoju, szukała mojego towarzystwa. Znalazłyśmy miejsce w kawiarni, swoim zwyczajem milczałam, nie mogłam zresztą tracić ostatnich kwantów energii na tworzenie dźwięków i słów. Towarzyszka mojego złego losu była tak wyczerpana, że filiżanka wypadła jej ze ślicznych, długich palców o karnacji kości słoniowej, zakończonych paznokciami o barwie rubinu.
Czarną złością wzburzyło się moje serce. Dlaczego gmach korporacji nie zapadnie się w ziemię, chociażby z nami wszystkimi? Dlaczego nie trzasną weń pioruny, morze nie zaleje, piekło nie pochłonie? Przecież to idealne miejsce na impakt wielkiego meteorytu!!
Gdy wróciłyśmy bladosine jak dwie smętne mary, w umyśle rozjarzył mi się wiersz, który napisał niemiecki poeta Heinrich Heine:
***
TKACZE
W ponurym oku nie ma łzy,
Siedzą przy krosnach i szczerzą kły:
Niemcy! My tkamy wam całun grobowy,
Trzykrotne przekleństwo wprzędliśmy w osnowy
I tkamy, i tkamy!
Przekleństwo bożkowi, co się doń modlimy
Śród nędzy głodowej i w chłodzie śród zimy!
Daremne czekanie i próżne nadzieje. —
On okpił nas, wydrwił i w głos się z nas śmieje.
Wciąż tkamy, wciąż tkamy!
Przekleństwo królowi, królowi bogaczy,
Co naszą niedolą się wzruszyć nie raczy,
Co grosze ostatnie z nas łupi i garnie,
I strzelać, jak w psy, w nas pozwala bezkarnie.
Wciąż tkamy, wciąż tkamy!
Przekleństwo! Przekleństwo ojczyźnie fałszywej,
Gdzie tylko sromota i hańba są żywe,
Gdzie każdy kwiat, wcześnie złamany, schnie marnie,
Gdzie robak zgnilizną i próchnem się karmi.
Wciąż tkamy, wciąż tkamy!
Czółenko lata, krosna łomocą,
Wciąż tkamy pilnie i dniem, i nocą.
Stare Niemcy! Utkamy wam całun grobowy!
Trzykrotne przekleństwo wprzędliśmy w osnowy
I tkamy, i tkamy!
**
Nie tracąc czasu, stworzyłam bardziej współczesną wersję tego wstrząsającego utworu:
NIEWOLNICE KORPORACJI
Przy naszych biurkach patrzymy ponuro ,
zębami zgrzytamy nad klawiaturą
Polsko! Piszemy ci wiersz pogrzebowy,
Trzykrotne przekleństwo pełnej jadów mowy
Piszemy! Stukamy!
Przekleństwo bożkowi, co się doń modlimy
Śród pracy morderczej swą młodość tracimy!
Daremne czekanie i próżne nadzieje. —
On okpił nas, wydrwił i w głos się z nas śmieje.
Piszemy! Stukamy!
Przekleństwo politykom, korporacji sługom,
Co nas oszukują o wiele za długo
Co straszne podatki z nas łupią i garną
A kapitaliści pensję płacą marną.
Piszemy! Stukamy!
Przekleństwo! Przekleństwo ojczyźnie fałszywej,
Gdzie tylko kłamstwo i wyzysk są żywe,
Gdzie każdy kwiat, wcześnie złamany, schnie marnie,
Każdy o byt walczy swój niesolidarnie.
Piszemy! Stukamy!
Monitor błyszczy cyfr i liter mocą
Piszemy, stukamy dniem i nocą
Stara Polsko! Napiszemy ci wiersz pogrzebowy!
Trzykrotne przekleństwo pełnej jadu mowy
Piszemy! Stukamy!
**
Po tym błahym akcie duchowej rebelii poczułam przez chwilę cień słodkiej dumy. Przedstawiłam sobie Kornelię jako inkarnację Wolności, która z odsłoniętym (aczkolwiek minimalistycznym) biustem prowadzi korporacyjny lud na barykady.
Niestety, w tym momencie płonąca żagiew bólu w podbrzuszu zapłonęła ze zdwojoną mocą i przywróciła mnie do rzeczywistości.
Nie bardzo pamiętam, co działo się później. Zapewne paranoidalny mózg, jak to często, wyłączył świadomość, by złagodzić cierpienia stresu. Wydaje mi się, że jak zawsze do tej pory, robot Kornelia wykonał zadanie.
Gdy odzyskałam kontakt ze światem, byłam już w domu. Stałam rozebrana pod prysznicem, nie odkręciłam jeszcze wody. Spojrzałam z niejakim zdziwieniem na strużkę krwi, która już dosięgła doskonałej krągłości kolana. Na moment zamarłam zatrwożona: Czyżbym jednak pocięła się żyletką?
Ale zaraz pojęłam tragiczną comiesięczną prawdą. Odkręciłam wodę, a potem podjęłam urągające godności mojej świetlistej psyche działania na rzecz uszczelnienia żałosnej proteinowej powłoki. Potem skonstatowałam, że dolna część bielizny, leżąca na błękitnych kafelkach podłogi, jednak lekko się zabarwiła. Dołączę ją do mojej kolekcji.
Jestem tak wyczerpana, że nie podejmę się dziś celebracji ćwiczeń w umieraniu. Może dokonam tego jutro. Wydaje mi się, że po tym infernalnym dniu w miarę bezkoszmarny sen zapewni mi ten przepiękny wiersz Louise Glück, jeden z moich ulubionych:
**
Baśń
Wówczas spojrzałam w dół i zobaczyłam
świat w który wchodzę i który miał być moim domem
Obróciłam się do mego towarzysza i zapytałam: Gdzie jesteśmy?
A on odpowiedział: Nirwana.
A ja odezwałam się znowu: Ale światło nie przyniesie nam pokoju.
Przeł. Julia Hartwig
Subskrybuj:
Posty (Atom)