Samotny
Ernesto Mejía Sánchez
Samotny jest biegły w przepowiedniach,
w marzeniach sennych, w tajemniczych słowach.
Serce samotnego jest z piasku;
wilgotnieje z deszczem.
Samotny nie choruje na wspomnienia:
buduje przeszłość tak samo jak przyszłość.
Jego sercem jest Klepsydra.
Samotny stworzył miłość
na swój obraz i podobieństwo.
Samotny obywa się bez porównań.
Samotny pokłada się ze śmiercią
i wstaje owdowiały.
Noce go oczyszczają.
Zanurza się w wodach
głębokich i czystych.
Samotny nie zna tożsamości.
Świat mu towarzyszy.
Przełożyła Krystyna Rodowska
poniedziałek, 29 grudnia 2014
piątek, 19 grudnia 2014
Finis fabulae II
Zanim przystąpiłam do sporządzania ostatniego wpisu, zadumałam się głęboko nad tymi słowami Emila Ciorana, które można przeczytać w traktacie „Zły demiurg”: „”Nigdy nie poddawaj się melancholii, bo przeszkadza ona wszelkiemu dobru” – mówi Tauler w swym kazaniu „o dobrym użytku dnia”.
Jakże zły użytek musiałem czynić z każdego swego dnia!”
Cóż, średniowieczny niemiecki mistyk także z Kornelii nie byłbym zadowolony. Zasnuła mnie mgła goryczy, szarooka melancholia ciasno otuliła swoim płaszczem i wzięła ze mną wieczysty ślub. Mój ojciec mówi, że całe życie jestem smutna.
I znowu zamykam blog. Może tym razem zamiar zostanie uwieńczony powodzeniem, ponieważ następuje to jako jedno z Postanowień Noworocznych i zwiastun Początku Nowego Życia. Nie mam zbyt wielkich nadziei, pragnę tylko w Nowym Roku złagodzić nieco targające mną podmuchy rozpaczy i wykreować jeśli nie życzliwe, to przynajmniej obojętne odczucia wobec bliźnich. Ale blog mi szkodzi, odbiera mi oddech przygniata ołowianym ciężarem do ziemi. Innym zapewne również nie pomaga, aczkolwiek wydaje mi się, że niektórzy czują się dowartościowani, czytając, jak dręczę się ze aberracyjnym i pełnym jałowej daremności bytem.
Rozważałam też, czy na listę postanowień nie wpisać zawarcia jakiejś znajomości, ale tego nie jestem pewna. Nie potrafię opisać kokonu całkowitej pustki, połączonej ze śmiertelnym znużeniem, który mnie spowija. Poranne oderwane się do pościeli wymaga każdego dnia coraz większego wysiłku. Podjęłam obłędną próbę wyrwania się z tego transu poprzez sesję z profesjonalną dominą, najlepszą w całym mieście. Od lat nie podejmowałam interakcji seksualnych, z wyjątkiem tej groteskowo-bolesnej z butelką po winie Primitivo 25 grudnia ubiegłego roku, toteż byłam zażenowana i spięta. Umówiłam się z Panią w ten sposób, że najpierw solidnie mnie zbije, a potem zamknie w klatce z młodą, nagą niewolnicą, klatce tak ciasnej, że będziemy musiały mocno się do siebie przyciskać (spodziewałam się, że w ten sposób przerzucę na tę drugą dziewczynę swój ładunek lęku). Potrójna ostra penetracja miała stać się gorącym finałem. Godzina podobnej przyjemności kosztuje 300 zł, ale domina zaproponowała, że jeśli zgodzę się, aby sesji przyglądało się kilku mężczyzn, będę maltretowana za darmo, a nawet coś zarobię. Cytuję, przepraszając za wstrząsające wulgaryzmy: „Będę kurwić cię za kasę, żebyś się poczuła jak rasowa dziwka”. Było mi żal tych 300 złotych, więc odrzekłam, że się zastanowię.
Wzięłam kąpiel, nakremowałam, miejsca intymne skropiłam perfumami, żebym była dla Pani świeża i pachnąca. Niestety, przygoda zakończyła się sromotnym fiaskiem. Przede mną poddawana była sesji inna uległa. Domina zaaplikowała jej tak srogi fisting, że dobrowolna delikwentka nie była w stanie wstać i się ubrać. W konsekwencji musiałam długo czekać na zewnątrz. Zmarzłam, smagał mnie lęk, zmierzch zapadał szybko. Nagle spostrzegłam autobus zatrzymujący się na przystanku. Nadal nie rozumiem dlaczego podbiegłam, wskoczyłam, uciekłam. Domina sierdziła się potwornie, ale wyłączyłam telefon. Po tym akcie haniebnego tchórzostwa byłam na siebie zła, ale tylko trochę. Wciąż nie jestem pewna, czy sesja by mi pomogła i czy post factum, zbita na kwaśne jabłko, nie czułabym się niemądrze. Z pewnością musiałabym wziąć kilka dni zwolnienia, bo domina (u której jestem nieodwołalnie spalona) potrafi mocno uderzyć. Gdyby nie godzinne opóźnienie sesji, to bym się odważyła.
Umówiłam się z inną dominującą, amatorką, na razie tylko werbalnie. Ta niezwykła osoba, znacznie ode mnie starsza, występuje pod pseudonimem Kokaina (sic!) i twierdzi, że jest gorącą teatromanką. Uzgodniłyśmy, że będę ją zabierać do teatru na mój koszt w zamian za sesje BDSM w jej mieszkaniu. Ale przypuszczam, że Kokaina tylko udaje teatromankę, aby mieć darmową dziewczynę do bicia. Nie jestem pewna, czy się zaangażuję w ten „związek”. Musiałabym zrezygnować ze swego statusu manichejki – co prawda i tak fikcyjny, ale się do niego przyzwyczaiłam.
Rozstrzygnę powyższą kwestię już w Nowym Roku. Jutro wyjeżdżam nad morze. Nie jestem w stanie znieść Świąt z rodzicami – w domu cały czas muszę wiedzieć, kim jestem. W oddali uwalniam się od tożsamości, a wraz z nią od trwogi. U rodziców będzie brat z dziećmi, ludzi nie zabraknie. Odczuwam lęk przed podróżą pociągiem, ale podobno będzie już znacznie krótsza. Wieczny remont torów wreszcie dobiegł końca. Podobnie jak w ubiegłym roku, wyobrażam sobie, jak, upojona grzanym winem, siedzę na nocnej zimowej plaży z kolanami pod brodą, wpatruję się w światła dalekich statków i powoli zamarzam. Ale tak się nie stanie – kurczowo trzymam się życia, aby odwlec moment kary i wstąpienia do krainy, której jakże plastyczny opis podesłał mi życzliwie kolega errorous. Liczę bardzo, że świadomość pryśnie wraz ze śmiercią, ale pewności mieć nie mogę. Zresztą nie wolno mi całkowicie odlecieć w alkoholowo-morskim szalonym transie, ponieważ nie mam całkowitego urlopu. W firmie trwa bilans zamknięcia i będę musiała świadczyć pracę na odległość. Praca, której nie cierpię, jest jednak ostoją, która chroni mnie przed pogrążeniem się w bezdennej studni obłędu. Rozmyślam, czy powtórzyć 25 grudnia autoerotyczny hotelowy epizod z butelką w ramach nowej świeckiej tradycji – jak na razie nie mam do tego nastroju.
Nie będę w Święta zamieszczała wpisów, żeby nie wpędzać ludzi w smutek. Ten czas, pozornie świetlisty, rodzinny i magiczny, jest przecież dla wielu bardzo niebezpieczny. Życzę więc domniemanym czytelnikom (w porywach troje) spokojnego, bezpiecznego, kojącego czasu Świąt, wolnego od wszelkich cierpień i udręk. Pragnę zakończyć jakimś pogodnym wierszem, ale z takimi mam kłopoty. Może następujący utwór szwedzkiej poetki okaże się odpowiedni:
W każdym wierszu
Maria Wine
W każdym wierszu
świeci mała lampka
W przestrzeni i czasie
na ziemi i na morzu
w człowieku i zwierzęciu
we wszystkim co stworzyła
natura i ludzka ręka
jest wiersz
który świeci jak lampa
Gdy będziesz szukać
dostatecznie długo
znajdziesz może też lampę
w swoim najgłębszym mroku
Przełożył Zygmunt Łanowski
**
A teraz Kornelia się żegna i odchodzi w mrok.
Jakże zły użytek musiałem czynić z każdego swego dnia!”
Cóż, średniowieczny niemiecki mistyk także z Kornelii nie byłbym zadowolony. Zasnuła mnie mgła goryczy, szarooka melancholia ciasno otuliła swoim płaszczem i wzięła ze mną wieczysty ślub. Mój ojciec mówi, że całe życie jestem smutna.
I znowu zamykam blog. Może tym razem zamiar zostanie uwieńczony powodzeniem, ponieważ następuje to jako jedno z Postanowień Noworocznych i zwiastun Początku Nowego Życia. Nie mam zbyt wielkich nadziei, pragnę tylko w Nowym Roku złagodzić nieco targające mną podmuchy rozpaczy i wykreować jeśli nie życzliwe, to przynajmniej obojętne odczucia wobec bliźnich. Ale blog mi szkodzi, odbiera mi oddech przygniata ołowianym ciężarem do ziemi. Innym zapewne również nie pomaga, aczkolwiek wydaje mi się, że niektórzy czują się dowartościowani, czytając, jak dręczę się ze aberracyjnym i pełnym jałowej daremności bytem.
Rozważałam też, czy na listę postanowień nie wpisać zawarcia jakiejś znajomości, ale tego nie jestem pewna. Nie potrafię opisać kokonu całkowitej pustki, połączonej ze śmiertelnym znużeniem, który mnie spowija. Poranne oderwane się do pościeli wymaga każdego dnia coraz większego wysiłku. Podjęłam obłędną próbę wyrwania się z tego transu poprzez sesję z profesjonalną dominą, najlepszą w całym mieście. Od lat nie podejmowałam interakcji seksualnych, z wyjątkiem tej groteskowo-bolesnej z butelką po winie Primitivo 25 grudnia ubiegłego roku, toteż byłam zażenowana i spięta. Umówiłam się z Panią w ten sposób, że najpierw solidnie mnie zbije, a potem zamknie w klatce z młodą, nagą niewolnicą, klatce tak ciasnej, że będziemy musiały mocno się do siebie przyciskać (spodziewałam się, że w ten sposób przerzucę na tę drugą dziewczynę swój ładunek lęku). Potrójna ostra penetracja miała stać się gorącym finałem. Godzina podobnej przyjemności kosztuje 300 zł, ale domina zaproponowała, że jeśli zgodzę się, aby sesji przyglądało się kilku mężczyzn, będę maltretowana za darmo, a nawet coś zarobię. Cytuję, przepraszając za wstrząsające wulgaryzmy: „Będę kurwić cię za kasę, żebyś się poczuła jak rasowa dziwka”. Było mi żal tych 300 złotych, więc odrzekłam, że się zastanowię.
Wzięłam kąpiel, nakremowałam, miejsca intymne skropiłam perfumami, żebym była dla Pani świeża i pachnąca. Niestety, przygoda zakończyła się sromotnym fiaskiem. Przede mną poddawana była sesji inna uległa. Domina zaaplikowała jej tak srogi fisting, że dobrowolna delikwentka nie była w stanie wstać i się ubrać. W konsekwencji musiałam długo czekać na zewnątrz. Zmarzłam, smagał mnie lęk, zmierzch zapadał szybko. Nagle spostrzegłam autobus zatrzymujący się na przystanku. Nadal nie rozumiem dlaczego podbiegłam, wskoczyłam, uciekłam. Domina sierdziła się potwornie, ale wyłączyłam telefon. Po tym akcie haniebnego tchórzostwa byłam na siebie zła, ale tylko trochę. Wciąż nie jestem pewna, czy sesja by mi pomogła i czy post factum, zbita na kwaśne jabłko, nie czułabym się niemądrze. Z pewnością musiałabym wziąć kilka dni zwolnienia, bo domina (u której jestem nieodwołalnie spalona) potrafi mocno uderzyć. Gdyby nie godzinne opóźnienie sesji, to bym się odważyła.
Umówiłam się z inną dominującą, amatorką, na razie tylko werbalnie. Ta niezwykła osoba, znacznie ode mnie starsza, występuje pod pseudonimem Kokaina (sic!) i twierdzi, że jest gorącą teatromanką. Uzgodniłyśmy, że będę ją zabierać do teatru na mój koszt w zamian za sesje BDSM w jej mieszkaniu. Ale przypuszczam, że Kokaina tylko udaje teatromankę, aby mieć darmową dziewczynę do bicia. Nie jestem pewna, czy się zaangażuję w ten „związek”. Musiałabym zrezygnować ze swego statusu manichejki – co prawda i tak fikcyjny, ale się do niego przyzwyczaiłam.
Rozstrzygnę powyższą kwestię już w Nowym Roku. Jutro wyjeżdżam nad morze. Nie jestem w stanie znieść Świąt z rodzicami – w domu cały czas muszę wiedzieć, kim jestem. W oddali uwalniam się od tożsamości, a wraz z nią od trwogi. U rodziców będzie brat z dziećmi, ludzi nie zabraknie. Odczuwam lęk przed podróżą pociągiem, ale podobno będzie już znacznie krótsza. Wieczny remont torów wreszcie dobiegł końca. Podobnie jak w ubiegłym roku, wyobrażam sobie, jak, upojona grzanym winem, siedzę na nocnej zimowej plaży z kolanami pod brodą, wpatruję się w światła dalekich statków i powoli zamarzam. Ale tak się nie stanie – kurczowo trzymam się życia, aby odwlec moment kary i wstąpienia do krainy, której jakże plastyczny opis podesłał mi życzliwie kolega errorous. Liczę bardzo, że świadomość pryśnie wraz ze śmiercią, ale pewności mieć nie mogę. Zresztą nie wolno mi całkowicie odlecieć w alkoholowo-morskim szalonym transie, ponieważ nie mam całkowitego urlopu. W firmie trwa bilans zamknięcia i będę musiała świadczyć pracę na odległość. Praca, której nie cierpię, jest jednak ostoją, która chroni mnie przed pogrążeniem się w bezdennej studni obłędu. Rozmyślam, czy powtórzyć 25 grudnia autoerotyczny hotelowy epizod z butelką w ramach nowej świeckiej tradycji – jak na razie nie mam do tego nastroju.
Nie będę w Święta zamieszczała wpisów, żeby nie wpędzać ludzi w smutek. Ten czas, pozornie świetlisty, rodzinny i magiczny, jest przecież dla wielu bardzo niebezpieczny. Życzę więc domniemanym czytelnikom (w porywach troje) spokojnego, bezpiecznego, kojącego czasu Świąt, wolnego od wszelkich cierpień i udręk. Pragnę zakończyć jakimś pogodnym wierszem, ale z takimi mam kłopoty. Może następujący utwór szwedzkiej poetki okaże się odpowiedni:
W każdym wierszu
Maria Wine
W każdym wierszu
świeci mała lampka
W przestrzeni i czasie
na ziemi i na morzu
w człowieku i zwierzęciu
we wszystkim co stworzyła
natura i ludzka ręka
jest wiersz
który świeci jak lampa
Gdy będziesz szukać
dostatecznie długo
znajdziesz może też lampę
w swoim najgłębszym mroku
Przełożył Zygmunt Łanowski
**
A teraz Kornelia się żegna i odchodzi w mrok.
czwartek, 18 grudnia 2014
Wszystko już za mną, wypalone
Bezimienny
Peter Curman
Budzę się w obcym świecie, bezimienny,
nie wiem nic.
Tylko dalekie wspomnienia czegoś, co było:
zapach
snu albo życia
wszystko już za mną, wypalone
jak prześwietlona taśma
tylko pamięć bólu
a może ból pamięci
niemy
niezdarnie szukam języka
jak szuka się tęczy
Bezdomny w swoim ciele
widzę: Obca dłoń otwiera się i zamyka.
Moja dłoń?
Nie odstępuje mnie cień.
Mój cień?
Widzę: Bezwonnie prześlizguje się po ścianach domów
i bruku ulic.
Jak wrócić do siebie?
Czy cień
może wykrzesać
życie?
Przełożyła ze szwedzkiego Halina Thylwe
Peter Curman
Budzę się w obcym świecie, bezimienny,
nie wiem nic.
Tylko dalekie wspomnienia czegoś, co było:
zapach
snu albo życia
wszystko już za mną, wypalone
jak prześwietlona taśma
tylko pamięć bólu
a może ból pamięci
niemy
niezdarnie szukam języka
jak szuka się tęczy
Bezdomny w swoim ciele
widzę: Obca dłoń otwiera się i zamyka.
Moja dłoń?
Nie odstępuje mnie cień.
Mój cień?
Widzę: Bezwonnie prześlizguje się po ścianach domów
i bruku ulic.
Jak wrócić do siebie?
Czy cień
może wykrzesać
życie?
Przełożyła ze szwedzkiego Halina Thylwe
środa, 17 grudnia 2014
Nie mogę tu dłużej wytrzymać
Czynsz też jest za wysoki
Charles Bukowski
w solniczce mieszkają bestie
w czajniczku do herbaty jest lotnisko
rękę mojej matki znalazłem w szufladzie na reklamówki
spod łyżek słychać
pisk torturowanych żyjątek
w szafie stoi zamordowany facet
w nowym zielonym krawacie
pod podłogą
słyszę duszącego się anioła z rozszerzającymi się nozdrzami
ciężko tu żyć.
bardzo ciężko tu żyć.
w nocy cienie zamieniają się w nienarodzonych.
pod łóżkiem
pająki zabijają białe ideały.
noce są straszne
noce są okrutne
upijam się, aby zasnąć
muszę upijać się aby zasnąć.
rano
przy śniadaniu
widzę jak po ulicy toczą umarłych
(nigdy nie czytałem o tym w gazecie).
i wszędzie są orły
siedzą na dachu, na trawniku, w moim samochodzie.
orły nie mają oczu i śmierdzą siarką.
bardzo mnie to zniechęca.
przychodzą do mnie ludzie
siadają na krzesłach naprzeciwko mnie
i widzę jak chodzi po nich robactwo -
zielone złote i żółte insekty
których oni z siebie nie strzepują.
mieszkam tu za długo.
muszę niedługo pojechać do Omaha.
mówią że tam wszystko jest z jadeitu
i nic się nie rusza.
mówią że można tam robić ściegi na wodzie
i spać wysoko na drzewach oliwnych.
ciekawe czy to
prawda?
nie mogę tu dłużej wytrzymać.
Przełożył Piotr Madej
Charles Bukowski
w solniczce mieszkają bestie
w czajniczku do herbaty jest lotnisko
rękę mojej matki znalazłem w szufladzie na reklamówki
spod łyżek słychać
pisk torturowanych żyjątek
w szafie stoi zamordowany facet
w nowym zielonym krawacie
pod podłogą
słyszę duszącego się anioła z rozszerzającymi się nozdrzami
ciężko tu żyć.
bardzo ciężko tu żyć.
w nocy cienie zamieniają się w nienarodzonych.
pod łóżkiem
pająki zabijają białe ideały.
noce są straszne
noce są okrutne
upijam się, aby zasnąć
muszę upijać się aby zasnąć.
rano
przy śniadaniu
widzę jak po ulicy toczą umarłych
(nigdy nie czytałem o tym w gazecie).
i wszędzie są orły
siedzą na dachu, na trawniku, w moim samochodzie.
orły nie mają oczu i śmierdzą siarką.
bardzo mnie to zniechęca.
przychodzą do mnie ludzie
siadają na krzesłach naprzeciwko mnie
i widzę jak chodzi po nich robactwo -
zielone złote i żółte insekty
których oni z siebie nie strzepują.
mieszkam tu za długo.
muszę niedługo pojechać do Omaha.
mówią że tam wszystko jest z jadeitu
i nic się nie rusza.
mówią że można tam robić ściegi na wodzie
i spać wysoko na drzewach oliwnych.
ciekawe czy to
prawda?
nie mogę tu dłużej wytrzymać.
Przełożył Piotr Madej
poniedziałek, 8 grudnia 2014
Przygody Kornelii w teatrze
Wczoraj czerpałam obficie z krynicy kultury, byłam w teatrze. Bardzo mi się podobało, wróciłam zadowolona, aczkolwiek rzecz zapowiadała się fatalnie.
Wcześniej udzielałam się jako gorąca teatromanka i zamierzam do tego wrócić. Zawsze kupuję bilety z dużym wyprzedzeniem. O ile w kinie zajmuję relatywnie bezpieczną pozycję w ostatnim rzędzie, to w teatrze – wyłącznie w pierwszym. Nie chcę widzieć przed sobą ludzi, próbuję przenieść się spirytualnie na środek sceny, oderwać się od ciała i świata, stać się częścią dramatu, wejść w swego rodzaju teatralny trans. Niekiedy urzeczywistniam ten zamiar, doznaję orzeźwiającego wstrząsu, swego rodzaju ekstazy.
Tym razem bardzo mi się podobało, wróciłam zadowolona, aczkolwiek rzecz zapowiadała się fatalnie.
Oczywiście nie mogę się przy tym bać. Nie skasowałam więc biletu – pragnąc pozbyć się ładunku lęku już w komunikacji miejskiej. Równie zdeprawowany jak cyniczny magistrat wyznaczył zresztą tak paskarskie ceny przejazdu, że jako obrotna i czujna gapowiczka nie mam wyrzutów sumienia.
Przejechałam szczęśliwie, aczkolwiek lekko już zroszona potem na skutek przejazdowych emocji. Swoim zwyczajem weszłam wcześnie, na samo otwarcie teatru, żeby nie stać w kolejce do szatni. Proces oddawania kurtki zakończył się pomyślnie, ale potem zaczęły się schody – i to dosłownie. Bywałam w tym teatrze, ale nie w małej sali. Trzeba było wdrapać się na czwarte lub piąte piętro po coraz bardziej wąskich i dziwnych schodach. Kilka strategicznie rozstawionych młodych panien teatralnych uprzejmie pokazywało drogę. Schodowa wspinaczka zakończyła się w malej poczekalni, w której panie przygotowywały bufet. Po schodowaniu strużki potu spływały mi już po plecach
Rozejrzałam się z niepokojem – spostrzegłam różne drzwi, ale żadnej toalety. Nie śmiałam zapytać, kręciłam się nerwowo, w końcu dzielnie otworzyłam jedne z drzwi. Znalazłam się w wąskim i raczej mrocznym korytarzu, przypominającym raczej część podupadłego biura, niż świątynię wysokiej muzy.
Ale odważnej sprzyjało szczęście. Znalazłam minimalistyczną łazienkę, zamknęłam się w kabinie, zdjęłam, podwinęłam, przygotowałam się wszechstronnie i z uczuciem błogiej ulgi ostrożnie usiadłam. Wtem przeszedł mnie zimny dreszcz. Z kabiny obok (były tylko dwie) dobiegł kaszel, bez wątpienia męski. Toaleta okazała się koedukacyjna. Aż się zatrzęsłam, stałam się spięta, pojęłam, że w tej żenującej sytacji niczego z siebie nie wycisnę. W takiej sytuacji w domu, gdy słyszę za ścianą sąsiada, odkręcam wodę. Sądząc z dobiegających zza ścianki wilgotno-źródlanych odgłosów dżentelmen nie miał żadnych problemów. Drżącą dłonią sprawdziłam, czy zamek drzwi do kabiny mocno trzyma. Przelękłam, że zaraz nadejdzie cała gromada panów i będę musiała tkwić upokarzająco zamknięta aż do trzeciego dzwonka. Ale los okazał się łaskawy. Teatroman sprawnie spłacił dług naturze i wyszedł. Odważyłam się zaczerpnąć powietrza, skoncentrowałam się, i stopniowo, opanowując drżenie, dopełniłam czynności będącej poniżeniem dla mojej eterycznej duszy (aczkolwiek zdaje się, że lekko zmoczyłam bieliznę). Z uczuciem niebiańskiej satysfakcji wymknęłam się z łazienki.
I kolejne niemiłe zaskoczenie. Para teatromanek przyszła z pieskiem i została wpuszczona. Jak żyję nie widziałam czegoś podobnego. Zdaję sobie sprawę, że nasza dumna ojczyzna bohaterów i świętych jest najbardziej zapsionym krajem Europy, widok zwierzaka w przybytku Melpomeny jednak mnie zaskoczył.
Cierpię na niezliczone fobie – przede wszystkim na antropofobię, ale także agorafobię oraz ostrą kynofobie. Psiak leżał spokojnie, gdyby jednak miał znaleźć się koło mnie, całe przedstawienie okazałoby się stracone. I tym razem pogłaskała mnie hipotetyczna Opatrzność. Czworonóg teatroman zajął pozycję w innym rzędzie. Zastanawiałam się, co zrozumie z Becketta. Byłam pewna, że psie pchły, tasiemce, glisty i inne okropne stworzenia zaraz opadną parę aktorów, a także całą publiczność.
Miałam wrażenie, że grube krople potu przebiły mi się już przez barierę gumki od majtek.
I następne niemiłe spostrzeżenie. Spodziewałam się foteli, a były tylko zwykłe plastikowe krzesła, bardzo ciasno ustawione. Spodziewałam się, że z moją pomyślną gwiazdą znajdę się między dwoma otyłymi i rozwalającymi się jak tureccy bejowie mężczyznami, którzy będą nieustannie będą mnie dotykać i ograniczać moją przestrzeń życiową.
Ale i tym razem uśmiechnęła się do mnie promiennie fortuna. Z lewej strony usiadła szczupła teatrowiczka, z prawej widz płci męskiej o normalnych wymiarach. Dotknął mnie kilka razy, ale się opanowałam. Mimo tak mocnych stresów i straszliwych napięć rozejrzałam się kilkakrotnie gadzim wzrokiem dotkniętej atrofią pozytywnych uczuć schizoidki. Z cichą satysfakcją oceniałam publiczność. Z całą pewnością w teatrach można spotkać szlachetniejszą rasę ludzi, niż niedomyty plebs, zaludniający puby, kina czy tramwaje. Wyrafinowane panie o subtelnych twarzach, nienagannie ubrani dżentelmeni wprawiający wrażenie intelektualistów i ludzi sztuki. Oczywiście nie wszyscy tak wyglądali, niektórzy jednak tak.
W teatrze czuję się młodo – wielu widzów jest ode mnie starszych, podczas gdy w komunikacji czy galeriach handlowych króluje młódź o czółkach nie zmąconych żadną myślą, bezwstydnie zawłaszczająca przestrzeń publiczną. Większość widzów była w parach lub trójkątach, dostrzegłam jednak kilku samotników, wielbicieli wysokiej muzy. Mam wrażenie, że teatralnych singli jest coraz więcej. Czy nie sprawiają tego także zatrważające ceny biletów, czyniące niemożliwym zaproszenie drugiej osoby?
Gdy uniosła się kurtyna, niespodziewanie umknęły wszystkie lęki, magia teatru okazała się potężna. Nie zawsze tak się dzieje. Tym razem byłam skupiona niemal od pierwszej minuty (w kinie zajmuje mi to co najmniej 20 minut, a raz prawie się popłakałam, ponieważ nie mogłam przestać się bać przez cały film i w ogóle nie rozumiałam, co się na ekranie dzieje).
Nie będę opowiadać spektaklu Becketta „Szczęśliwe dni”, załączam recenzję. Powiem tylko, że działa tego irlandzkiego autora można interpretować na wiele sposobów. Dla mnie było to przedstawienie o starości, rozpadzie, zmierzchu nieuchronnym przemijaniu, które nieuchronnie wciąga nas pod ziemię. Zostają strzępy wspomnień, rytuały codziennych czynności, od dawna martwe relacje. Oczywiście Maja Komorowska jako Winnie bardzo się starała, podejmowała próby zachowań i optymistycznych myśli aż do końca. Nie strzeliła sobie w głowę, chociaż w pierwszym akcie miała pod ręką browninga (czy nie jest to zachęta dla nas wszystkich?) Ale w tym słonecznym piekle, będącym zapewne alegorią beznadziejnej ludzkiej egzystencji skazana jest na przegraną.
W niektórych recenzjach można przeczytać, że Willie, mąż, zapewne wciąż kocha Winnie, bo przecież od niej nie odszedł. Dla mnie to osobnik bez wątpienia toksyczny. Przestał się właściwie do żony odzywać zaraz po ślubie. Odpowiada najwyżej półsłówkami, a najczęściej wydaje tylko dźwięki, przypominające odgłosy tuczonej nierogacizny. Nie podjął próbę odkopania, czyli uratowania małżonki, chociażby gołymi rękami. A przecież nawet ja miałam chęć wyciągnięcia udręczonej bohaterki z kopca. Sztukę można interpretować jako alegorię pełnego cierpień ludzkiego istnienia, w której inny człowiek, nawet jeśli jest kochany, kreuje tylko piekło.
Kobieta nie potrafiła znaleźć sobie innego sensu życia, niż to prymitywne, chrząkające indywiduum. Zgubna siła miłości? Uwarunkowania ekonomiczne? Ale w każdym Winnie okazała się dzielna i zapewne powinniśmy pójść za jej przykładem. Czyż nie?
Siedziałam blisko wyjścia, więc kiedy ucichły rzęsiste oklaski, rączo zbiegłam po schodach i jako jedna z pierwszych dotarłam do szatni. Zadowolona jak rzadko poskromiłam węża gnieżdżącego się w mojej kieszeni i dałam młodemu, przystojnemu szatniarzowi całe 2 zł, za co odwdzięczył się szerokim uśmiechem. Wkrótce znowu pójdę do teatru….
I jeszcze odpowiedni wiersz:
Po co jest teatr?
Joanna Kulmowa
To drabina to schody do nieba,
a ta miska to księżyc.
Tamten miecz to zwyczajny pogrzebacz,
A z garnków są hełmy rycerzy.
Ale kto w te czary wierzy?
To jest teatr.
A teatr jest po to, żeby wszystko było inne niż dotąd.
Żeby iść do domu w zamyśleniu,
w zachwycie .
I już zawsze w misce księżyc widzieć.
**
A oto recenzja:
„Szczęśliwe dni” – reż: Antoni Libera – Teatr Dramatyczny w Warszawie
Aby zobaczyć przedstawienie w reżyserii Antoniego Libery „Szczęśliwe dni”, należy najpierw odnaleźć małą scenę w Teatrze Dramatycznym. Nie jest to łatwe zadanie. Zdezorientowani widzowie znajdują schody i niepewnie wspinają się na górę. Nie ma żadnych znaków, czasami pojedyncze osoby zatrzymują się i pytają: „tędy”? Po drodze chłopiec z obsługi widowni bez słów kiwa głową, wskazując, że należy wejść wyżej. Przekrój wiekowy publiczności jest szeroki, od młodzieży po ludzi starszych. Wszyscy idą równym krokiem, nie da się nikogo wyminąć ani cofnąć się. W ten sposób trzeba pokonać kilka pięter. Młodsi idą żwawiej, starsi trochę wolniej, ale nikt się nie zatrzymuje. Gdy stajemy, / na półpiętrze, ktoś zadaje pytanie: „No i co teraz?”
To pytanie przewija się przez cały spekatkl. Zadaje je Winnie, brawurowo grana przez Maję Komorowską. Winnie to kobieta w średnim wieku, jest już na etapie, w którym większość życia ma się za sobą. Od pierwszej sceny widzimy ją uwięzioną po pas na szczycie wielkiego kopca. Kopiec zajmuje prawie całą, półkolistą scenę. Światło rozjaśnia tajemnicze tło, które, imitując horyzont, nie wyjaśnia, gdzie się znajdujemy. Nadal nie wiadomo, co to za miejsce. Z obserwacji odrealnionego obrazu budzi nas rozdzierający powietrze dźwięk dzwonka. Dla Winnie jest to sygnał do rozpoczęcia kolejnego „szczęśliwego dnia”. Pozbawiona wyboru bohaterka musi zapełnić dobę od dzwonka porannego do wieczornego. Pomimo absurdalnej sytuacji, Winnie próbuje cieszyć się dniem. Przekonuje samą siebie do dalszego działania. Zdrobnienie jej imienia („Win”) po angielsku oznacza „wygrywać”.
Co dalej? Dla Winnie codzienne rytuały stają się czynnościami poszarpanymi, wymagającymi nieustannej próby odzyskania ich z pamięci, odgrzebania z „kopca”. Pomagają jej w tym zgromadzone wokół przedmioty: szczoteczka do zębów, parasolka, okulary, czarne pudełko z rzeczami. Każda z tych rzeczy zawiera w sobie jakieś wspomnienia. Winnie czepia się ich resztką pamięci i próbuje odtworzyć zapomniane historie. Rekwizyty te są również w pewien sposób symbolami przemijania, codziennej zabójczej rutyny. Zużyta szczoteczka do zębów z wytartym napisem „niezawodna, czysta, żywa szczeć wieprzowa”, butelka z jakimś lekarstwem, stara parasolka. Przedmioty, które miały dla bohaterki znaczenie zaczynają się zamieniać w śmieci i dołączają powoli do kopca więżącego Winnie kopca.
Jej wspomnienia, historie i ona sama także stopniowo grzęzną w tym wysypisku. Kopiec można interpretować na różne sposoby – jako znak przemijania lub obraz człowieka w zderzeniu z czasem, konfrontację marzeń z realizmem, porównanie naszych planów z młodości z prawdziwymi osiągnięciami. Jest on także grobowcem Winnie. Ona spowiada się nam. Słyszymy urywki jej wspomnień, nagłych przebitek z dawnych lat, z dzieciństwa, z młodości., Bohaterka przywołuje krótkie, wyjątkowe chwile – takiej, jakie każdy z nas zapewne trzyma zamknięte w pamięci „(…) kiedyś…teraz… tamten cień w zieleni… Charlie… pocałunki…(…)”. Rozpamiętuje zaprzepaszczone wybory, jednocześnie zaraz próbując otrząsnąć się z tych wspomnień – odgania je ale one namolnie wracają,Są bowiem przylepione do różnych przedmiotów, na przykład do parasolki, którą mąż dał jej „(…) tamtego dnia… na jeziorze…wśród trzcin”.
W jednej ze scen, mając tę samą starą parasolkę w ręku, Winnie zakłada toczek na głowę. Wygląda jak klaun, świat zadrwił z niej, może już tylko grać do końca rolę błazna. Pomimo tej beznadziejnej, sytuacji Winnie ciągnie swój monolog. Do kogo go kieruje? Kto jej słucha?
Willie (Adam Ferency), jej mąż, jest schowany za plecami żony, za kopcem. Winnie ciągle potwierdzenia jego obecności, zadaje mu pytania, próbuje nawiązać z nim kontakt. Dźga go w głowę parasolką, a on krwawi, wspomnienia powodują już tylko ból i niechęć. Przedmioty nie mają dla Williego wartości, są pozbawione znaczeń, zamieniły się w bezwartościowe śmieci, dlatego bohater broni się przed nimi. Tak samo traktuje Winnie – jako przedmiot, który kiedyś był kobietą. Willie nie widzi w niej już kochanej dawniej osoby,. Czas ją przysypał i zakopał jej, dawniej atrakcyjne, ciało. Willie chwilami czyta tylko gazetę, starą, pożółkłą, mrucząc słowa: „Szansa dla bystrego młodzieńca”, tak jakby to stwierdzenie wyrażało żal i jednocześnie świadczyło o pogodzeniu się z sytuacją. Skrót jego imienia („will””) oznacza po angielsku wolę. Jego wola się już skończyła – w przeciwieństwie do Winnie nie szuka on starych wspomnień, nie czepia się ich. Milczy i biernie czeka na koniec. Podczas gdy Winnie wznosi się na ulotnych oparach wspomnień ,Willie, oglądając pornograficzne zdjęcia, dłubiąc w nosie, tłumacząc, że wieprz to „(…) wytrzebiony samiec świni (…)”, wykrzywia je, ośmiesza i brutalizuje. Na pytania żony odpowiada tylko półsłówkami, w wymuszony sposób. Pomimo tego Winnie jest wniebowzięta, kiedy go słyszy, cieszy się z jego obecności. Dlaczego? Może jest on jedyną słuchającą jej osobą. Tak jak w innych dramatach Becketta, np. w „Czekając na Godota”, Winnie i Willie pełnią role bohaterów , czekających na przyjście Boga, Godota, który nie nadchodzi. Czekającymi na Boga, którego nie ma i który nie słyszy słów Winnie.
Obie postaci są karykaturami człowieka, figurami pozlepianymi ze wspomnień, rutynowych czynności wykonywanych przez każdego z nas. Znajdują się w beznadziejnej sytuacji, na końcu drogi, zawieszone w oczekiwaniu na nienadchodzący koniec. Cała tragedia sytuacji jest dla Winnie niezrozumiała albo specjalnie nie chce zostać zrozumiana w obronie przed smutną prawdą…
W drugim akcie widzimy już tylko głowę wystającą z gigantycznego kopca głowę bohaterki. Czas znowu upłynął i przysypał ją swoimi odpadami. Pomimo tak trudnych warunków do gry dla aktora (rezygnacja z nacisku na cielesność, operowanie tylko słowem), Maja Komorowska w mistrzowski sposób wywiązuje się ze swojego zadania. Swoją grą, zabawą z językiem, , mimiką tworzy ona postać, na długo zapadającą w pamięć. Spełnia swoje założenie. Monolog Winnie to prawdziwe błaganie o zapamiętanie, pożegnanie z niezrozumiałym dla niej światem. Przetykana komizmem tragiczność sytuacji bohaterki przetkana komizmem stanowi dodatkowe wyzwanie dla gry Komorowskiej. Tekst dramatu jest bardzo trudny dla aktora, często zmieniają się w nim tempo i nastrój, występują liczne pauzy. Artystka wywiązuje się świetnie z interpretacji dramatu, choć w niektórych momentach jej wykonanie za bardzo zbliża się do farsy. Generalnie jednak jej świetna gra przykuwa uwagę widza przez cały spektakl.
W końcowej scenie Adam Ferency wychodzi na czworakach zza kopca, niczym przedwojenny gentelman, ubrany w garnitur. Zaczyna powoli wspinać się z boku kopca w stronę Winnie, nie wiemy, jakie ma zamiary. Może chce skrócić ich wspólne męki? Światło gaśnie, widzimy jeszcze czarne sylwetki postaci, zastygłe w bezruchu. Nie mamy pojęcia, co się wydarzy. Widownia pozostaje w bezruchu. Po chwili pojawiają się pierwsze oklaski. Gdy wszyscy opuszczają salę, zarówno młodsi, jak i starsi widzowie, schodzą powoli po schodach, odbierają zimowe kurtki i płaszcze z szatni. Opuszczam teatr razem z nimi i okazuje się, że zamiast odpowiedzi, spektakl pozostawił mi same pytania w głowie, niezbyt wygodne i miłe, zwłaszcza w styczniowy, mroźny wieczór. Do Teatru Dramatycznego warto się wybrać, jeżeli nawet nie dla genialnej kreacji Mai Komorowskiej, to właśnie po to, aby zdać sobie sprawę z tych pytań i poczuć, że nie tylko nas one gnębią. Może wtedy łatwiej nam będzie znaleźć odpowiedź na jedno z nich: „No i co teraz?”.
Bartosz Młynarski
Dziennik Teatralny Warszawa
Wcześniej udzielałam się jako gorąca teatromanka i zamierzam do tego wrócić. Zawsze kupuję bilety z dużym wyprzedzeniem. O ile w kinie zajmuję relatywnie bezpieczną pozycję w ostatnim rzędzie, to w teatrze – wyłącznie w pierwszym. Nie chcę widzieć przed sobą ludzi, próbuję przenieść się spirytualnie na środek sceny, oderwać się od ciała i świata, stać się częścią dramatu, wejść w swego rodzaju teatralny trans. Niekiedy urzeczywistniam ten zamiar, doznaję orzeźwiającego wstrząsu, swego rodzaju ekstazy.
Tym razem bardzo mi się podobało, wróciłam zadowolona, aczkolwiek rzecz zapowiadała się fatalnie.
Oczywiście nie mogę się przy tym bać. Nie skasowałam więc biletu – pragnąc pozbyć się ładunku lęku już w komunikacji miejskiej. Równie zdeprawowany jak cyniczny magistrat wyznaczył zresztą tak paskarskie ceny przejazdu, że jako obrotna i czujna gapowiczka nie mam wyrzutów sumienia.
Przejechałam szczęśliwie, aczkolwiek lekko już zroszona potem na skutek przejazdowych emocji. Swoim zwyczajem weszłam wcześnie, na samo otwarcie teatru, żeby nie stać w kolejce do szatni. Proces oddawania kurtki zakończył się pomyślnie, ale potem zaczęły się schody – i to dosłownie. Bywałam w tym teatrze, ale nie w małej sali. Trzeba było wdrapać się na czwarte lub piąte piętro po coraz bardziej wąskich i dziwnych schodach. Kilka strategicznie rozstawionych młodych panien teatralnych uprzejmie pokazywało drogę. Schodowa wspinaczka zakończyła się w malej poczekalni, w której panie przygotowywały bufet. Po schodowaniu strużki potu spływały mi już po plecach
Rozejrzałam się z niepokojem – spostrzegłam różne drzwi, ale żadnej toalety. Nie śmiałam zapytać, kręciłam się nerwowo, w końcu dzielnie otworzyłam jedne z drzwi. Znalazłam się w wąskim i raczej mrocznym korytarzu, przypominającym raczej część podupadłego biura, niż świątynię wysokiej muzy.
Ale odważnej sprzyjało szczęście. Znalazłam minimalistyczną łazienkę, zamknęłam się w kabinie, zdjęłam, podwinęłam, przygotowałam się wszechstronnie i z uczuciem błogiej ulgi ostrożnie usiadłam. Wtem przeszedł mnie zimny dreszcz. Z kabiny obok (były tylko dwie) dobiegł kaszel, bez wątpienia męski. Toaleta okazała się koedukacyjna. Aż się zatrzęsłam, stałam się spięta, pojęłam, że w tej żenującej sytacji niczego z siebie nie wycisnę. W takiej sytuacji w domu, gdy słyszę za ścianą sąsiada, odkręcam wodę. Sądząc z dobiegających zza ścianki wilgotno-źródlanych odgłosów dżentelmen nie miał żadnych problemów. Drżącą dłonią sprawdziłam, czy zamek drzwi do kabiny mocno trzyma. Przelękłam, że zaraz nadejdzie cała gromada panów i będę musiała tkwić upokarzająco zamknięta aż do trzeciego dzwonka. Ale los okazał się łaskawy. Teatroman sprawnie spłacił dług naturze i wyszedł. Odważyłam się zaczerpnąć powietrza, skoncentrowałam się, i stopniowo, opanowując drżenie, dopełniłam czynności będącej poniżeniem dla mojej eterycznej duszy (aczkolwiek zdaje się, że lekko zmoczyłam bieliznę). Z uczuciem niebiańskiej satysfakcji wymknęłam się z łazienki.
I kolejne niemiłe zaskoczenie. Para teatromanek przyszła z pieskiem i została wpuszczona. Jak żyję nie widziałam czegoś podobnego. Zdaję sobie sprawę, że nasza dumna ojczyzna bohaterów i świętych jest najbardziej zapsionym krajem Europy, widok zwierzaka w przybytku Melpomeny jednak mnie zaskoczył.
Cierpię na niezliczone fobie – przede wszystkim na antropofobię, ale także agorafobię oraz ostrą kynofobie. Psiak leżał spokojnie, gdyby jednak miał znaleźć się koło mnie, całe przedstawienie okazałoby się stracone. I tym razem pogłaskała mnie hipotetyczna Opatrzność. Czworonóg teatroman zajął pozycję w innym rzędzie. Zastanawiałam się, co zrozumie z Becketta. Byłam pewna, że psie pchły, tasiemce, glisty i inne okropne stworzenia zaraz opadną parę aktorów, a także całą publiczność.
Miałam wrażenie, że grube krople potu przebiły mi się już przez barierę gumki od majtek.
I następne niemiłe spostrzeżenie. Spodziewałam się foteli, a były tylko zwykłe plastikowe krzesła, bardzo ciasno ustawione. Spodziewałam się, że z moją pomyślną gwiazdą znajdę się między dwoma otyłymi i rozwalającymi się jak tureccy bejowie mężczyznami, którzy będą nieustannie będą mnie dotykać i ograniczać moją przestrzeń życiową.
Ale i tym razem uśmiechnęła się do mnie promiennie fortuna. Z lewej strony usiadła szczupła teatrowiczka, z prawej widz płci męskiej o normalnych wymiarach. Dotknął mnie kilka razy, ale się opanowałam. Mimo tak mocnych stresów i straszliwych napięć rozejrzałam się kilkakrotnie gadzim wzrokiem dotkniętej atrofią pozytywnych uczuć schizoidki. Z cichą satysfakcją oceniałam publiczność. Z całą pewnością w teatrach można spotkać szlachetniejszą rasę ludzi, niż niedomyty plebs, zaludniający puby, kina czy tramwaje. Wyrafinowane panie o subtelnych twarzach, nienagannie ubrani dżentelmeni wprawiający wrażenie intelektualistów i ludzi sztuki. Oczywiście nie wszyscy tak wyglądali, niektórzy jednak tak.
W teatrze czuję się młodo – wielu widzów jest ode mnie starszych, podczas gdy w komunikacji czy galeriach handlowych króluje młódź o czółkach nie zmąconych żadną myślą, bezwstydnie zawłaszczająca przestrzeń publiczną. Większość widzów była w parach lub trójkątach, dostrzegłam jednak kilku samotników, wielbicieli wysokiej muzy. Mam wrażenie, że teatralnych singli jest coraz więcej. Czy nie sprawiają tego także zatrważające ceny biletów, czyniące niemożliwym zaproszenie drugiej osoby?
Gdy uniosła się kurtyna, niespodziewanie umknęły wszystkie lęki, magia teatru okazała się potężna. Nie zawsze tak się dzieje. Tym razem byłam skupiona niemal od pierwszej minuty (w kinie zajmuje mi to co najmniej 20 minut, a raz prawie się popłakałam, ponieważ nie mogłam przestać się bać przez cały film i w ogóle nie rozumiałam, co się na ekranie dzieje).
Nie będę opowiadać spektaklu Becketta „Szczęśliwe dni”, załączam recenzję. Powiem tylko, że działa tego irlandzkiego autora można interpretować na wiele sposobów. Dla mnie było to przedstawienie o starości, rozpadzie, zmierzchu nieuchronnym przemijaniu, które nieuchronnie wciąga nas pod ziemię. Zostają strzępy wspomnień, rytuały codziennych czynności, od dawna martwe relacje. Oczywiście Maja Komorowska jako Winnie bardzo się starała, podejmowała próby zachowań i optymistycznych myśli aż do końca. Nie strzeliła sobie w głowę, chociaż w pierwszym akcie miała pod ręką browninga (czy nie jest to zachęta dla nas wszystkich?) Ale w tym słonecznym piekle, będącym zapewne alegorią beznadziejnej ludzkiej egzystencji skazana jest na przegraną.
W niektórych recenzjach można przeczytać, że Willie, mąż, zapewne wciąż kocha Winnie, bo przecież od niej nie odszedł. Dla mnie to osobnik bez wątpienia toksyczny. Przestał się właściwie do żony odzywać zaraz po ślubie. Odpowiada najwyżej półsłówkami, a najczęściej wydaje tylko dźwięki, przypominające odgłosy tuczonej nierogacizny. Nie podjął próbę odkopania, czyli uratowania małżonki, chociażby gołymi rękami. A przecież nawet ja miałam chęć wyciągnięcia udręczonej bohaterki z kopca. Sztukę można interpretować jako alegorię pełnego cierpień ludzkiego istnienia, w której inny człowiek, nawet jeśli jest kochany, kreuje tylko piekło.
Kobieta nie potrafiła znaleźć sobie innego sensu życia, niż to prymitywne, chrząkające indywiduum. Zgubna siła miłości? Uwarunkowania ekonomiczne? Ale w każdym Winnie okazała się dzielna i zapewne powinniśmy pójść za jej przykładem. Czyż nie?
Siedziałam blisko wyjścia, więc kiedy ucichły rzęsiste oklaski, rączo zbiegłam po schodach i jako jedna z pierwszych dotarłam do szatni. Zadowolona jak rzadko poskromiłam węża gnieżdżącego się w mojej kieszeni i dałam młodemu, przystojnemu szatniarzowi całe 2 zł, za co odwdzięczył się szerokim uśmiechem. Wkrótce znowu pójdę do teatru….
I jeszcze odpowiedni wiersz:
Po co jest teatr?
Joanna Kulmowa
To drabina to schody do nieba,
a ta miska to księżyc.
Tamten miecz to zwyczajny pogrzebacz,
A z garnków są hełmy rycerzy.
Ale kto w te czary wierzy?
To jest teatr.
A teatr jest po to, żeby wszystko było inne niż dotąd.
Żeby iść do domu w zamyśleniu,
w zachwycie .
I już zawsze w misce księżyc widzieć.
**
A oto recenzja:
„Szczęśliwe dni” – reż: Antoni Libera – Teatr Dramatyczny w Warszawie
Aby zobaczyć przedstawienie w reżyserii Antoniego Libery „Szczęśliwe dni”, należy najpierw odnaleźć małą scenę w Teatrze Dramatycznym. Nie jest to łatwe zadanie. Zdezorientowani widzowie znajdują schody i niepewnie wspinają się na górę. Nie ma żadnych znaków, czasami pojedyncze osoby zatrzymują się i pytają: „tędy”? Po drodze chłopiec z obsługi widowni bez słów kiwa głową, wskazując, że należy wejść wyżej. Przekrój wiekowy publiczności jest szeroki, od młodzieży po ludzi starszych. Wszyscy idą równym krokiem, nie da się nikogo wyminąć ani cofnąć się. W ten sposób trzeba pokonać kilka pięter. Młodsi idą żwawiej, starsi trochę wolniej, ale nikt się nie zatrzymuje. Gdy stajemy, / na półpiętrze, ktoś zadaje pytanie: „No i co teraz?”
To pytanie przewija się przez cały spekatkl. Zadaje je Winnie, brawurowo grana przez Maję Komorowską. Winnie to kobieta w średnim wieku, jest już na etapie, w którym większość życia ma się za sobą. Od pierwszej sceny widzimy ją uwięzioną po pas na szczycie wielkiego kopca. Kopiec zajmuje prawie całą, półkolistą scenę. Światło rozjaśnia tajemnicze tło, które, imitując horyzont, nie wyjaśnia, gdzie się znajdujemy. Nadal nie wiadomo, co to za miejsce. Z obserwacji odrealnionego obrazu budzi nas rozdzierający powietrze dźwięk dzwonka. Dla Winnie jest to sygnał do rozpoczęcia kolejnego „szczęśliwego dnia”. Pozbawiona wyboru bohaterka musi zapełnić dobę od dzwonka porannego do wieczornego. Pomimo absurdalnej sytuacji, Winnie próbuje cieszyć się dniem. Przekonuje samą siebie do dalszego działania. Zdrobnienie jej imienia („Win”) po angielsku oznacza „wygrywać”.
Co dalej? Dla Winnie codzienne rytuały stają się czynnościami poszarpanymi, wymagającymi nieustannej próby odzyskania ich z pamięci, odgrzebania z „kopca”. Pomagają jej w tym zgromadzone wokół przedmioty: szczoteczka do zębów, parasolka, okulary, czarne pudełko z rzeczami. Każda z tych rzeczy zawiera w sobie jakieś wspomnienia. Winnie czepia się ich resztką pamięci i próbuje odtworzyć zapomniane historie. Rekwizyty te są również w pewien sposób symbolami przemijania, codziennej zabójczej rutyny. Zużyta szczoteczka do zębów z wytartym napisem „niezawodna, czysta, żywa szczeć wieprzowa”, butelka z jakimś lekarstwem, stara parasolka. Przedmioty, które miały dla bohaterki znaczenie zaczynają się zamieniać w śmieci i dołączają powoli do kopca więżącego Winnie kopca.
Jej wspomnienia, historie i ona sama także stopniowo grzęzną w tym wysypisku. Kopiec można interpretować na różne sposoby – jako znak przemijania lub obraz człowieka w zderzeniu z czasem, konfrontację marzeń z realizmem, porównanie naszych planów z młodości z prawdziwymi osiągnięciami. Jest on także grobowcem Winnie. Ona spowiada się nam. Słyszymy urywki jej wspomnień, nagłych przebitek z dawnych lat, z dzieciństwa, z młodości., Bohaterka przywołuje krótkie, wyjątkowe chwile – takiej, jakie każdy z nas zapewne trzyma zamknięte w pamięci „(…) kiedyś…teraz… tamten cień w zieleni… Charlie… pocałunki…(…)”. Rozpamiętuje zaprzepaszczone wybory, jednocześnie zaraz próbując otrząsnąć się z tych wspomnień – odgania je ale one namolnie wracają,Są bowiem przylepione do różnych przedmiotów, na przykład do parasolki, którą mąż dał jej „(…) tamtego dnia… na jeziorze…wśród trzcin”.
W jednej ze scen, mając tę samą starą parasolkę w ręku, Winnie zakłada toczek na głowę. Wygląda jak klaun, świat zadrwił z niej, może już tylko grać do końca rolę błazna. Pomimo tej beznadziejnej, sytuacji Winnie ciągnie swój monolog. Do kogo go kieruje? Kto jej słucha?
Willie (Adam Ferency), jej mąż, jest schowany za plecami żony, za kopcem. Winnie ciągle potwierdzenia jego obecności, zadaje mu pytania, próbuje nawiązać z nim kontakt. Dźga go w głowę parasolką, a on krwawi, wspomnienia powodują już tylko ból i niechęć. Przedmioty nie mają dla Williego wartości, są pozbawione znaczeń, zamieniły się w bezwartościowe śmieci, dlatego bohater broni się przed nimi. Tak samo traktuje Winnie – jako przedmiot, który kiedyś był kobietą. Willie nie widzi w niej już kochanej dawniej osoby,. Czas ją przysypał i zakopał jej, dawniej atrakcyjne, ciało. Willie chwilami czyta tylko gazetę, starą, pożółkłą, mrucząc słowa: „Szansa dla bystrego młodzieńca”, tak jakby to stwierdzenie wyrażało żal i jednocześnie świadczyło o pogodzeniu się z sytuacją. Skrót jego imienia („will””) oznacza po angielsku wolę. Jego wola się już skończyła – w przeciwieństwie do Winnie nie szuka on starych wspomnień, nie czepia się ich. Milczy i biernie czeka na koniec. Podczas gdy Winnie wznosi się na ulotnych oparach wspomnień ,Willie, oglądając pornograficzne zdjęcia, dłubiąc w nosie, tłumacząc, że wieprz to „(…) wytrzebiony samiec świni (…)”, wykrzywia je, ośmiesza i brutalizuje. Na pytania żony odpowiada tylko półsłówkami, w wymuszony sposób. Pomimo tego Winnie jest wniebowzięta, kiedy go słyszy, cieszy się z jego obecności. Dlaczego? Może jest on jedyną słuchającą jej osobą. Tak jak w innych dramatach Becketta, np. w „Czekając na Godota”, Winnie i Willie pełnią role bohaterów , czekających na przyjście Boga, Godota, który nie nadchodzi. Czekającymi na Boga, którego nie ma i który nie słyszy słów Winnie.
Obie postaci są karykaturami człowieka, figurami pozlepianymi ze wspomnień, rutynowych czynności wykonywanych przez każdego z nas. Znajdują się w beznadziejnej sytuacji, na końcu drogi, zawieszone w oczekiwaniu na nienadchodzący koniec. Cała tragedia sytuacji jest dla Winnie niezrozumiała albo specjalnie nie chce zostać zrozumiana w obronie przed smutną prawdą…
W drugim akcie widzimy już tylko głowę wystającą z gigantycznego kopca głowę bohaterki. Czas znowu upłynął i przysypał ją swoimi odpadami. Pomimo tak trudnych warunków do gry dla aktora (rezygnacja z nacisku na cielesność, operowanie tylko słowem), Maja Komorowska w mistrzowski sposób wywiązuje się ze swojego zadania. Swoją grą, zabawą z językiem, , mimiką tworzy ona postać, na długo zapadającą w pamięć. Spełnia swoje założenie. Monolog Winnie to prawdziwe błaganie o zapamiętanie, pożegnanie z niezrozumiałym dla niej światem. Przetykana komizmem tragiczność sytuacji bohaterki przetkana komizmem stanowi dodatkowe wyzwanie dla gry Komorowskiej. Tekst dramatu jest bardzo trudny dla aktora, często zmieniają się w nim tempo i nastrój, występują liczne pauzy. Artystka wywiązuje się świetnie z interpretacji dramatu, choć w niektórych momentach jej wykonanie za bardzo zbliża się do farsy. Generalnie jednak jej świetna gra przykuwa uwagę widza przez cały spektakl.
W końcowej scenie Adam Ferency wychodzi na czworakach zza kopca, niczym przedwojenny gentelman, ubrany w garnitur. Zaczyna powoli wspinać się z boku kopca w stronę Winnie, nie wiemy, jakie ma zamiary. Może chce skrócić ich wspólne męki? Światło gaśnie, widzimy jeszcze czarne sylwetki postaci, zastygłe w bezruchu. Nie mamy pojęcia, co się wydarzy. Widownia pozostaje w bezruchu. Po chwili pojawiają się pierwsze oklaski. Gdy wszyscy opuszczają salę, zarówno młodsi, jak i starsi widzowie, schodzą powoli po schodach, odbierają zimowe kurtki i płaszcze z szatni. Opuszczam teatr razem z nimi i okazuje się, że zamiast odpowiedzi, spektakl pozostawił mi same pytania w głowie, niezbyt wygodne i miłe, zwłaszcza w styczniowy, mroźny wieczór. Do Teatru Dramatycznego warto się wybrać, jeżeli nawet nie dla genialnej kreacji Mai Komorowskiej, to właśnie po to, aby zdać sobie sprawę z tych pytań i poczuć, że nie tylko nas one gnębią. Może wtedy łatwiej nam będzie znaleźć odpowiedź na jedno z nich: „No i co teraz?”.
Bartosz Młynarski
Dziennik Teatralny Warszawa
niedziela, 7 grudnia 2014
Jestem łez moich wielkim czarnym cieniem
Gazela ciemnej śmierci
Federico García Lorca
Pragnę usnąć głębokim snem jabłek,
Z daleka od tłocznego tumultu cmentarzy.
Pragnę usnąć snem owego chłopca,
który na pełnym morzu chciał sobie zadać śmierć.
Nie chcę, by mi mówiono, że krwi nie tracą umarli,
ni że usta gnijące nadal wody pragną.
Ni wiedzieć o tym, jak pracuje o przedświcie
księżyc z węża paszczą zdradną.
Chcę spać przez jedną chwilę,
przez chwilę tylko, minutę, stulecie.
Lecz niechaj wszyscy wiedzą, że ja nie umarłem;
że w ustach mam złotą stajnię;
że jestem przyjacielem zachodniego wiatru;
żem jest łez moich wielkim czarnym cieniem.
Okryj mnie zasłoną, nim nadejdzie zorza,
która garściami mrówek mnie obsypie,
i twardą wodą zamocz moje buty,
żeby się ześliznęły z nich skorpiona szczypce.
Bo pragnę usnąć głębokim snem jabłek,
aby płacz poznać, który mnie z ziemi oczyści.
Bo żyć pragnę razem z owym ciemnym chłopcem,
który na pełnym morzu chciał sobie zadać śmierć.
Przełożyła Irena Kuran-Bogucka
Federico García Lorca
Pragnę usnąć głębokim snem jabłek,
Z daleka od tłocznego tumultu cmentarzy.
Pragnę usnąć snem owego chłopca,
który na pełnym morzu chciał sobie zadać śmierć.
Nie chcę, by mi mówiono, że krwi nie tracą umarli,
ni że usta gnijące nadal wody pragną.
Ni wiedzieć o tym, jak pracuje o przedświcie
księżyc z węża paszczą zdradną.
Chcę spać przez jedną chwilę,
przez chwilę tylko, minutę, stulecie.
Lecz niechaj wszyscy wiedzą, że ja nie umarłem;
że w ustach mam złotą stajnię;
że jestem przyjacielem zachodniego wiatru;
żem jest łez moich wielkim czarnym cieniem.
Okryj mnie zasłoną, nim nadejdzie zorza,
która garściami mrówek mnie obsypie,
i twardą wodą zamocz moje buty,
żeby się ześliznęły z nich skorpiona szczypce.
Bo pragnę usnąć głębokim snem jabłek,
aby płacz poznać, który mnie z ziemi oczyści.
Bo żyć pragnę razem z owym ciemnym chłopcem,
który na pełnym morzu chciał sobie zadać śmierć.
Przełożyła Irena Kuran-Bogucka
sobota, 6 grudnia 2014
Jeży się pusta twarz
Śnieg, ten nieprzytomny
Zsuzsa Takács
Śnieg, ten nieprzytomny,
pusta twarz, na której widok
zawsze uciekamy, jeży się
przed nami. Prosimy, niech się przystroi,
prosimy, niech nas zwodzi, przecież tak
robimy też my różem lub
uśmiechem, ognistą łuną
brwi naszych węglem
rysowanych, bo widząc twarz
ukazującą się nago nie śmiemy się
nawet poruszyć, bo widzimy w niej, niczym
w lustrze, własną naszą nagość.
Tak, to będzie prawdziwa przyczyna
tego, że jest zima, i
zamykamy okiennice.
Przełożyła Weronika Kasprzak
Zsuzsa Takács
Śnieg, ten nieprzytomny,
pusta twarz, na której widok
zawsze uciekamy, jeży się
przed nami. Prosimy, niech się przystroi,
prosimy, niech nas zwodzi, przecież tak
robimy też my różem lub
uśmiechem, ognistą łuną
brwi naszych węglem
rysowanych, bo widząc twarz
ukazującą się nago nie śmiemy się
nawet poruszyć, bo widzimy w niej, niczym
w lustrze, własną naszą nagość.
Tak, to będzie prawdziwa przyczyna
tego, że jest zima, i
zamykamy okiennice.
Przełożyła Weronika Kasprzak
piątek, 5 grudnia 2014
Ale sanna…
Iiii, ale zjechałam… Dziś zapewne nie zwrócę, nie mam chęci na mycie toalety, która potem okropnie pachnie….
Aiiiiiiii, ale zjechałam…… Świat kolebie się…. dziś pewnie nie zwrócę, nie mam chęci na mycie toalety, która potem okropnie pachnie…..
Ach, jak prymuśnie….
Ale….
…miłe złego początki….
apewne będzie noc pełna wrażeń, wśród pocałunków strachu (z języczkiem) i średia radość o poranku…..
Aj….
Jak to pisał Emil Cioran: „… bezimienny pochód doznań…Wyzwolony? Zjawa? Łachman?
Jeszcze dopiję się likierem…
Aiiiiiiii, ale zjechałam…… Świat kolebie się…. dziś pewnie nie zwrócę, nie mam chęci na mycie toalety, która potem okropnie pachnie…..
Ach, jak prymuśnie….
Ale….
…miłe złego początki….
apewne będzie noc pełna wrażeń, wśród pocałunków strachu (z języczkiem) i średia radość o poranku…..
Aj….
Jak to pisał Emil Cioran: „… bezimienny pochód doznań…Wyzwolony? Zjawa? Łachman?
Jeszcze dopiję się likierem…
Śmieci w szybowym grobie
Paul Celan
CHÓRY-ZSYPÓW NA ŚMIECI, srebrzyste:
gorączka prosówkowa
wciąż obiega, obiega szybowy grobowiec,
kto
o tym grudniu pomyśli, temu
spojrzenie zwilża
mówiące czoło.
Przełożył Ryszard Krynicki
**
MÜLLSCHLUCKER-CHÖRE, silbrig:
Das Frieselfieber
läuft und läuft um das Schachtgrab,
wer
diesen Dezember denkt, dem
feuchtet ein Blick
die redende Stirn.
**
Komentarz Kornelii: Jak zazwyczaj w przypadku niełatwych utworów Celana zamieszczam także oryginał. Tematem tego wiersza utworu jest śmierć Wolfganga Amadeusza Mozarta 5 grudnia 1791 roku (czyli dziś mamy tę posępną rocznicę). Według pierwszego orzeczenia, przyczyną zgonu była gorączka porosówkowa (wysoka gorączka z wysypką), obecnie panuje raczej opinia, że twórcę „Don Giovanniego” zabiła gorączka reumatyczna z powikłaniami. Według legendy, Mozart pochowany został w grobie dla ubogich (w rzeczywistości w zwykłym grobie, odpowiednim do jego pozycji społecznej).
Taki tytan muzyki zjawia się raz na kilka stuleci. Jaka potworna strata, że umarł w wieku niespełna 36 lat. Jakie cuda mógłby jeszcze stworzyć!
Ale dla mnie to także wiersz o wszystkim pospolitej śmierci. Każdy skona na jakąś gorączkę i zazwyczaj zostanie złożony w zwykłym grobie (szkoda, że nie szybowym, brzmi romantycznie). Niemal wszyscy wegetują w szarej rzeczywistości, jak w zsypie na śmieci, i to raczej nie srebrzystym. Tylko, że, w przeciwieństwie do Mozarta, nic po nas nie zostanie.
Zamierzałam uczcić pamięć kompozytora, oglądając wieczorem operę w przyjaznym towarzystwie cydru – ale czuję się mocno wyczerpana. Melatonina zadziałała niedobrze – w hiacyntowym jeziorze snu tonęłam zbyt szybko i głęboko, a potem nagle wyskakiwałam na powierzchnię jak korek, dławiąc i krztusząc się jawą. Może po prostu wieczorem od razu pójdę spać.
CHÓRY-ZSYPÓW NA ŚMIECI, srebrzyste:
gorączka prosówkowa
wciąż obiega, obiega szybowy grobowiec,
kto
o tym grudniu pomyśli, temu
spojrzenie zwilża
mówiące czoło.
Przełożył Ryszard Krynicki
**
MÜLLSCHLUCKER-CHÖRE, silbrig:
Das Frieselfieber
läuft und läuft um das Schachtgrab,
wer
diesen Dezember denkt, dem
feuchtet ein Blick
die redende Stirn.
**
Komentarz Kornelii: Jak zazwyczaj w przypadku niełatwych utworów Celana zamieszczam także oryginał. Tematem tego wiersza utworu jest śmierć Wolfganga Amadeusza Mozarta 5 grudnia 1791 roku (czyli dziś mamy tę posępną rocznicę). Według pierwszego orzeczenia, przyczyną zgonu była gorączka porosówkowa (wysoka gorączka z wysypką), obecnie panuje raczej opinia, że twórcę „Don Giovanniego” zabiła gorączka reumatyczna z powikłaniami. Według legendy, Mozart pochowany został w grobie dla ubogich (w rzeczywistości w zwykłym grobie, odpowiednim do jego pozycji społecznej).
Taki tytan muzyki zjawia się raz na kilka stuleci. Jaka potworna strata, że umarł w wieku niespełna 36 lat. Jakie cuda mógłby jeszcze stworzyć!
Ale dla mnie to także wiersz o wszystkim pospolitej śmierci. Każdy skona na jakąś gorączkę i zazwyczaj zostanie złożony w zwykłym grobie (szkoda, że nie szybowym, brzmi romantycznie). Niemal wszyscy wegetują w szarej rzeczywistości, jak w zsypie na śmieci, i to raczej nie srebrzystym. Tylko, że, w przeciwieństwie do Mozarta, nic po nas nie zostanie.
Zamierzałam uczcić pamięć kompozytora, oglądając wieczorem operę w przyjaznym towarzystwie cydru – ale czuję się mocno wyczerpana. Melatonina zadziałała niedobrze – w hiacyntowym jeziorze snu tonęłam zbyt szybko i głęboko, a potem nagle wyskakiwałam na powierzchnię jak korek, dławiąc i krztusząc się jawą. Może po prostu wieczorem od razu pójdę spać.
wtorek, 2 grudnia 2014
Kornelia przyciśnięta do łóżka
Grudniowy wieczór – 72r.
Tomas Tranströmer
Oto nadchodzę ja niewidzialny człowiek, może zatrudniony
przez wielką Pamięć żeby żyć właśnie teraz. I przejeżdżam obok
nieczynnego, białego kościoła – w środku stoi święty z drewna
uśmiechnięty, bezradny – jakby mu zabrano okulary.
Jest sam. Wszystko inne to teraz, teraz, teraz. Prawo ciążenia które nas przyciska
do pracy w dzień i do łóżka w nocy. Wojna.
Przełożył Roman Kaźmierski
Tomas Tranströmer
Oto nadchodzę ja niewidzialny człowiek, może zatrudniony
przez wielką Pamięć żeby żyć właśnie teraz. I przejeżdżam obok
nieczynnego, białego kościoła – w środku stoi święty z drewna
uśmiechnięty, bezradny – jakby mu zabrano okulary.
Jest sam. Wszystko inne to teraz, teraz, teraz. Prawo ciążenia które nas przyciska
do pracy w dzień i do łóżka w nocy. Wojna.
Przełożył Roman Kaźmierski
poniedziałek, 1 grudnia 2014
Strzęp stygnącego oddechu
*
Stanislav Denk
Już tylko strzęp
stygnącego oddechu
ciągniętego przez śmierć
pod brzuchem.
Gładka i ciemna struna
dająca pociechę.
Za to ciało
umrzesz tylko raz.
Po raz pierwszy.
Przełożył z czeskiego Franciszek Nastulczyk
Stanislav Denk
Już tylko strzęp
stygnącego oddechu
ciągniętego przez śmierć
pod brzuchem.
Gładka i ciemna struna
dająca pociechę.
Za to ciało
umrzesz tylko raz.
Po raz pierwszy.
Przełożył z czeskiego Franciszek Nastulczyk
niedziela, 30 listopada 2014
Omszałe skrzydła umarłych
Gazela umarłego dziecka
Federico García Lorca
Co wieczór tutaj, w Granadzie,
co wieczór umiera tu dziecko.
Co wieczór, pośród przyjaciół,
woda zasiada, gawędząc.
Umarli mają omszałe skrzydła.
Wiatr czysty i wiatr deszcze niosący,
to dwa bażanty, które lecą przez wieże,
zaś dzień to zraniony chłopczyk.
Nie pozostał w powietrzu ani ślad skowronka
gdy cię spotkałem w winorośli grotach.
Nie pozostał na ziemi ani strzępek chmury,
gdy pochłonęła cię woda.
A na góry wodny olbrzym runął.
Z irysami, z psów wyciem wirowała dolina.
Twe ciało w cieniu fiołkowym mych dłoni,
martwe na brzegu, było archaniołem zimna.
Przełożyła Irena Kuran-Bogucka
Federico García Lorca
Co wieczór tutaj, w Granadzie,
co wieczór umiera tu dziecko.
Co wieczór, pośród przyjaciół,
woda zasiada, gawędząc.
Umarli mają omszałe skrzydła.
Wiatr czysty i wiatr deszcze niosący,
to dwa bażanty, które lecą przez wieże,
zaś dzień to zraniony chłopczyk.
Nie pozostał w powietrzu ani ślad skowronka
gdy cię spotkałem w winorośli grotach.
Nie pozostał na ziemi ani strzępek chmury,
gdy pochłonęła cię woda.
A na góry wodny olbrzym runął.
Z irysami, z psów wyciem wirowała dolina.
Twe ciało w cieniu fiołkowym mych dłoni,
martwe na brzegu, było archaniołem zimna.
Przełożyła Irena Kuran-Bogucka
sobota, 29 listopada 2014
Czekajcie na nadzieję.
Nadzieja
Kriton Athanasoulis
Nadzieja jest dziewczyną
zwiewną. Pokazuje swoje piersi
młode ciało i tańczy
gdy przechodzi przez góry
pragnąc znaleźć się w objęciach.
Uniknęła burz i strzał
myśliwych oraz twardego
uporu nocy, próbując
zburzyć jej mury
zjawia się zraniona w twojej rozkoszy.
Trzeba na nią czekać
na balustradzie mostu
lub nad zmarszczonymi wargami przepaści.
Przełożył Nikos Chadzinikolau
Kriton Athanasoulis
Nadzieja jest dziewczyną
zwiewną. Pokazuje swoje piersi
młode ciało i tańczy
gdy przechodzi przez góry
pragnąc znaleźć się w objęciach.
Uniknęła burz i strzał
myśliwych oraz twardego
uporu nocy, próbując
zburzyć jej mury
zjawia się zraniona w twojej rozkoszy.
Trzeba na nią czekać
na balustradzie mostu
lub nad zmarszczonymi wargami przepaści.
Przełożył Nikos Chadzinikolau
Malaryczne resztki pustki
Nadejdźcie z siekierami
Ivica Prtenjača
Nadejdźcie z siekierami
I uderzcie.
Anioł słaby wraca na ekran i tam pięknie umiera.
Sosny powiewają na wietrze i człowiek odcina rybom głowy.
Te oczy bez wyrazu również nas opuszczają.
I morze unosi się naprzeciw statku, który donosi malaryczne
resztki pustki, niemocy i rannego posiłku.
Wszystko co bez wartości.
Jest tu.
Wszystko co próbuję zatrzymać.
Nic nie warte.
Nadejdźcie z siekierami.
Jestem nietypowo kto wie który już raz zdezorientowany.
Niech wam się nie trzęsą ręce, oczy nie mrugają,
niech wam nie drżą serca,
płomieni jazdy w zmrok
już nie ma.
Wszystko jedno.
Nadejdźcie z siekierami.
I uderzcie, uderzcie mocno jakbyście coś ratowali albo kogoś
nieśli ku wolności.
Tej, w której nie bije serce i której oczy gapią się w mrok pokoju.
Nadejdźcie z siekierami.
Miłości nie ma, nie ma jej.
Przełożył z chorwackiego Łukasz Szopa
Ivica Prtenjača
Nadejdźcie z siekierami
I uderzcie.
Anioł słaby wraca na ekran i tam pięknie umiera.
Sosny powiewają na wietrze i człowiek odcina rybom głowy.
Te oczy bez wyrazu również nas opuszczają.
I morze unosi się naprzeciw statku, który donosi malaryczne
resztki pustki, niemocy i rannego posiłku.
Wszystko co bez wartości.
Jest tu.
Wszystko co próbuję zatrzymać.
Nic nie warte.
Nadejdźcie z siekierami.
Jestem nietypowo kto wie który już raz zdezorientowany.
Niech wam się nie trzęsą ręce, oczy nie mrugają,
niech wam nie drżą serca,
płomieni jazdy w zmrok
już nie ma.
Wszystko jedno.
Nadejdźcie z siekierami.
I uderzcie, uderzcie mocno jakbyście coś ratowali albo kogoś
nieśli ku wolności.
Tej, w której nie bije serce i której oczy gapią się w mrok pokoju.
Nadejdźcie z siekierami.
Miłości nie ma, nie ma jej.
Przełożył z chorwackiego Łukasz Szopa
Kora zawiana
Aj, zawiałam się na niebiesko. Siedzę w toalecie i rozważam, czy podjąć próbę zwrócenia czy też nie.
Jutro, a raczej już dziś, z całą pewnością zejdę, nie ma w tej materii najmniejszych wątpliwości.
Gdy uczęszczałam do szkoły podstawowej, lubiłam czytać przedwojenne warszawskie ballady podwórkowe.
W umyśle utkwił mi następujący fragment (cytuję z pamięci):
Po ulicy zatacza się Antek pijany,
oczy ma podbite i nos podrapany.
Płyń monopolu, płyń rynsztokami
Ja cię pić będę całymi dniami.
***
Może inna wersja lepiej odda istotę rzeczy:
Po mieszkaniu zatacza się Kora zawiana
Tuż po północy radośnie pijana
płyń, polski cydrze, płyń potokami
będę cię piła całymi litrami
płyń i zgaś rozpaczy ognisko
niech chociaż na chwilę zapomnę to wszystko.
Jutro, a raczej już dziś, z całą pewnością zejdę, nie ma w tej materii najmniejszych wątpliwości.
Gdy uczęszczałam do szkoły podstawowej, lubiłam czytać przedwojenne warszawskie ballady podwórkowe.
W umyśle utkwił mi następujący fragment (cytuję z pamięci):
Po ulicy zatacza się Antek pijany,
oczy ma podbite i nos podrapany.
Płyń monopolu, płyń rynsztokami
Ja cię pić będę całymi dniami.
***
Może inna wersja lepiej odda istotę rzeczy:
Po mieszkaniu zatacza się Kora zawiana
Tuż po północy radośnie pijana
płyń, polski cydrze, płyń potokami
będę cię piła całymi litrami
płyń i zgaś rozpaczy ognisko
niech chociaż na chwilę zapomnę to wszystko.
piątek, 28 listopada 2014
Zapomniany jak sen sprzed tygodnia
z nocy w noc
Charles Bukowski
Barney, wiedziałeś od razu
kiedy przepołowili
jabłko
że w twojej części będzie robak.
wiedziałeś że nigdy nie będziesz śnił o konkwistadorach czy
łabędziach.
każdy człowiek ma wyznaczone miejsce, a twoje jest na końcu kolejki,
bardzo długiej kolejki,
niemal nieskończenie długiej kolejki
w najgorszą możliwą pogodę.
nigdy nie trafisz w objęcia ślicznej damy
twoje miejsce w układzie spraw
przeminie niezauważone.
niektórzy ludzie trafiają na ziemię nie po to aby żyć, lecz aby
umierać
powoli i paskudnie lub
szybko i
bezużytecznie.
ci drudzy to szczęściarze.
Barney, nie wiem co powiedzieć.
tak już
rzeczy się mają.
to czysty przypadek.
urodziłeś się pechowy i niekochany,
wrzucono cię do wrzącego kotła.
zostaniesz szybko
zapomniany jak sen sprzed tygodnia.
Barney, sprawiedliwość nie ma znaczenia
każdy heroiczny wysiłek zawodzi.
Barney, masz miliard imion
i tyle samo twarzy.
nie jesteś sam.
po prostu się rozejrzyj.
Przełożyli Marcin Baran i Dobrosław Rodziewicz
Charles Bukowski
Barney, wiedziałeś od razu
kiedy przepołowili
jabłko
że w twojej części będzie robak.
wiedziałeś że nigdy nie będziesz śnił o konkwistadorach czy
łabędziach.
każdy człowiek ma wyznaczone miejsce, a twoje jest na końcu kolejki,
bardzo długiej kolejki,
niemal nieskończenie długiej kolejki
w najgorszą możliwą pogodę.
nigdy nie trafisz w objęcia ślicznej damy
twoje miejsce w układzie spraw
przeminie niezauważone.
niektórzy ludzie trafiają na ziemię nie po to aby żyć, lecz aby
umierać
powoli i paskudnie lub
szybko i
bezużytecznie.
ci drudzy to szczęściarze.
Barney, nie wiem co powiedzieć.
tak już
rzeczy się mają.
to czysty przypadek.
urodziłeś się pechowy i niekochany,
wrzucono cię do wrzącego kotła.
zostaniesz szybko
zapomniany jak sen sprzed tygodnia.
Barney, sprawiedliwość nie ma znaczenia
każdy heroiczny wysiłek zawodzi.
Barney, masz miliard imion
i tyle samo twarzy.
nie jesteś sam.
po prostu się rozejrzyj.
Przełożyli Marcin Baran i Dobrosław Rodziewicz
czwartek, 27 listopada 2014
Lepka krew na końcu palców
Kąpiel
Robert Desnos
Dokąd idziecie z tymi stopami marchewki?
Dokąd idziecie, w imię Boga?
Z tymi głowami cieląt
I z tymi sercami z forsy?
Dokąd idziecie? Dokąd idziecie?
Idziemy szczać na koniczynę
I pluć na siano.
Dokąd idziecie z tymi głowami cieląt?
Dokąd idziecie z troską?
Słońce jest trochę jak płyn
Trochę jak płyn tej nocy.
Dokąd idziecie, wy, głowy z forsy?
Idziemy szczać na koniczynę
I pluć na siano.
Dokąd idziecie? Dokąd idziecie?
Przez błoto i noc?
Idziemy pluć na koniczynę
I szczać na siano.
Z naszymi minami głupoli
I z dziobami zająców
Idziemy szczać na koniczynę.
Zatrzymajcie się. Pójdę z wami
Oto biegnę ku wam jakby mnie ścigano
Głupole ale też jesteście moimi kumplami
Idę szczać na koniczynę
I pluć na siano.
I dlaczego na mnie nie czekacie?
Nie czuję się dobrze, czuję się lepiej.
Serca głupoli i jaja lwów!
Ja idę szczać, szczać z wami
Na koniczynę
I pluć na siano.
Pocałunki po północy czujecie rdzę
Czujecie żelazo czujecie człowieka
Czujecie! Czujecie kobietę.
Czujecie często jeszcze coś:
Koniec ołówka gryzionego w wieku czterech lat
Kiedy uczyło się pisać
Nowe zeszyty, książki spod choinki
Wszystko złote i malowane na czerwono
Jak lepka krew na końcu palców.
Pocałunki po północy,
Kąpiele w strumieniach zimnych
Jak ostrze brzytwy.
Przełożył Roman Lis
Komentarz Kornelii: Cóż, wiersz może niezbyt subtelny, not ladylike, mocno owiany wichrem turpizmu. Ale Robert Desnos był znakomitym surrealistą, dadaistą, a przy tym dzielnym człowiekiem, przeszedł piekło obozów hitlerowskich, zmarł wkrótce po wyzwoleniu, więc zasługuje na pamięć. Zresztą tworzył w hipnotycznym transie, co jest oryginalne.
Tak naprawdę to klimat tego utworu wybornie odzwierciedla moje obrzydzenie światem materii i trywialnością istnienia pełnego umysłowej nędzy. Tłumy opętane żądzą mamony spieszą pod chorągwie głupoty i sieją rozkład, zepsucie. Niczego więcej im nie potrzeba. Nawet wspomnienia z dzieciństwa, które pozornie powinny być wielobarwne, kojące, z upływem czasu zmieniają się w koszmar (nic prawie z tego czasu nie pamiętam). Kąpiel w lodowatym strumieniu to nieustanne udręki wynikające z aberracji bycia. Pamięć lepszych dni zmienia się w rdzę.
I nie ma ratunku z tego przeklętego kręgu.
Jestem mało szczęśliwa, nie tylko z powodu codziennej świadomości egzystencjalnego bezsensu. Odczuwam lekki ból gardła i jeśli się jutro napiję, to z pewnością ogarnie mnie choroba. Co począć, jaką podjąć decyzję w tym dramatycznym położeniu?
Robert Desnos
Dokąd idziecie z tymi stopami marchewki?
Dokąd idziecie, w imię Boga?
Z tymi głowami cieląt
I z tymi sercami z forsy?
Dokąd idziecie? Dokąd idziecie?
Idziemy szczać na koniczynę
I pluć na siano.
Dokąd idziecie z tymi głowami cieląt?
Dokąd idziecie z troską?
Słońce jest trochę jak płyn
Trochę jak płyn tej nocy.
Dokąd idziecie, wy, głowy z forsy?
Idziemy szczać na koniczynę
I pluć na siano.
Dokąd idziecie? Dokąd idziecie?
Przez błoto i noc?
Idziemy pluć na koniczynę
I szczać na siano.
Z naszymi minami głupoli
I z dziobami zająców
Idziemy szczać na koniczynę.
Zatrzymajcie się. Pójdę z wami
Oto biegnę ku wam jakby mnie ścigano
Głupole ale też jesteście moimi kumplami
Idę szczać na koniczynę
I pluć na siano.
I dlaczego na mnie nie czekacie?
Nie czuję się dobrze, czuję się lepiej.
Serca głupoli i jaja lwów!
Ja idę szczać, szczać z wami
Na koniczynę
I pluć na siano.
Pocałunki po północy czujecie rdzę
Czujecie żelazo czujecie człowieka
Czujecie! Czujecie kobietę.
Czujecie często jeszcze coś:
Koniec ołówka gryzionego w wieku czterech lat
Kiedy uczyło się pisać
Nowe zeszyty, książki spod choinki
Wszystko złote i malowane na czerwono
Jak lepka krew na końcu palców.
Pocałunki po północy,
Kąpiele w strumieniach zimnych
Jak ostrze brzytwy.
Przełożył Roman Lis
Komentarz Kornelii: Cóż, wiersz może niezbyt subtelny, not ladylike, mocno owiany wichrem turpizmu. Ale Robert Desnos był znakomitym surrealistą, dadaistą, a przy tym dzielnym człowiekiem, przeszedł piekło obozów hitlerowskich, zmarł wkrótce po wyzwoleniu, więc zasługuje na pamięć. Zresztą tworzył w hipnotycznym transie, co jest oryginalne.
Tak naprawdę to klimat tego utworu wybornie odzwierciedla moje obrzydzenie światem materii i trywialnością istnienia pełnego umysłowej nędzy. Tłumy opętane żądzą mamony spieszą pod chorągwie głupoty i sieją rozkład, zepsucie. Niczego więcej im nie potrzeba. Nawet wspomnienia z dzieciństwa, które pozornie powinny być wielobarwne, kojące, z upływem czasu zmieniają się w koszmar (nic prawie z tego czasu nie pamiętam). Kąpiel w lodowatym strumieniu to nieustanne udręki wynikające z aberracji bycia. Pamięć lepszych dni zmienia się w rdzę.
I nie ma ratunku z tego przeklętego kręgu.
Jestem mało szczęśliwa, nie tylko z powodu codziennej świadomości egzystencjalnego bezsensu. Odczuwam lekki ból gardła i jeśli się jutro napiję, to z pewnością ogarnie mnie choroba. Co począć, jaką podjąć decyzję w tym dramatycznym położeniu?
wtorek, 25 listopada 2014
Szyja wypchana zielskiem
Ciało
Yamanaka Chiruu
Gdy trochę potrząsnę głową
unosi się skądś z tej głowy
smuga dymu
lekko ku górze.
W tej głowie coś było,
ale teraz tam niczego nie ma.
Zgubiła rytm myślenia
podobnie jak płyta na jałowym biegu.
Tylko stawy w tym całym ciele,
które, nie zaznawszy nawet miłości,
zachowało żywotność,
odzywają się skrzypieniem i chrzęstem.
Gdy księżyc wzejdzie w oknie,
wnętrze pokoju zabarwi się jednolicie na żółtawo.
O, samotny człowieku!
Złóż usta do ostatniego żółtego uśmiechu!
Jeżeli mi się głowę odejmie,
szyja wypchana suchym zielskiem
pochyli się bezwładnie
i wywoła widmo rozpaczy…
Przełożyli Adachi Kazuko, Wiesław Kotański, Tadeusz Śliwiak
***
Komentarz Kornelii: Twórcy z Wysp Wschodzącego Słońca umiejętnie kreują aurę goryczy i piołunu. Też czuję się, jakbym była wypchana zielskiem – do tego wodorostami. Gdyby nie to, że po turpistyczno-pornograficznym niedzielnym wpisie postanowiłam się pilnować, rozwinęłabym ten temat jeszcze bardziej. I w mojej głowie też niczego nie ma. Przypominam sobie książkę o kulturze Japonii z epoki samurajów. Kobiety z wysokich rodów przedstawiano na malowidłach wyłącznie ubrane. Jak powiedziała pewna znakomita dama: „Nie ma nic bardziej szpetnego niż obnażone ludzkie ciało”.
Dziwni ludzie z Nipponu wychowani są w całkowicie innej kulturze, niż judeochrześcijańska i przed samobójstwem nie dręczą ich wyrzuty sumienia. Ale szintoizm, buddyzm czy konsumpcjonizm także nie dają szczęścia. Japończyków zabija samotność w tłumie.
Spadł pierwszy śnieg i wstęgi mgły miłosiernie spowiły okrutne mrowisko miasta. Jestem senna, wypełniona pustką i znużona, chociaż to dopiero wtorek.
Też jestem pełna rozpaczy, aczkolwiek umiejętnie tłumię ją, generując stan pustki, albo na krótko gaszę płomień rozpaczy, polewając go cydrem.
Yamanaka Chiruu
Gdy trochę potrząsnę głową
unosi się skądś z tej głowy
smuga dymu
lekko ku górze.
W tej głowie coś było,
ale teraz tam niczego nie ma.
Zgubiła rytm myślenia
podobnie jak płyta na jałowym biegu.
Tylko stawy w tym całym ciele,
które, nie zaznawszy nawet miłości,
zachowało żywotność,
odzywają się skrzypieniem i chrzęstem.
Gdy księżyc wzejdzie w oknie,
wnętrze pokoju zabarwi się jednolicie na żółtawo.
O, samotny człowieku!
Złóż usta do ostatniego żółtego uśmiechu!
Jeżeli mi się głowę odejmie,
szyja wypchana suchym zielskiem
pochyli się bezwładnie
i wywoła widmo rozpaczy…
Przełożyli Adachi Kazuko, Wiesław Kotański, Tadeusz Śliwiak
***
Komentarz Kornelii: Twórcy z Wysp Wschodzącego Słońca umiejętnie kreują aurę goryczy i piołunu. Też czuję się, jakbym była wypchana zielskiem – do tego wodorostami. Gdyby nie to, że po turpistyczno-pornograficznym niedzielnym wpisie postanowiłam się pilnować, rozwinęłabym ten temat jeszcze bardziej. I w mojej głowie też niczego nie ma. Przypominam sobie książkę o kulturze Japonii z epoki samurajów. Kobiety z wysokich rodów przedstawiano na malowidłach wyłącznie ubrane. Jak powiedziała pewna znakomita dama: „Nie ma nic bardziej szpetnego niż obnażone ludzkie ciało”.
Dziwni ludzie z Nipponu wychowani są w całkowicie innej kulturze, niż judeochrześcijańska i przed samobójstwem nie dręczą ich wyrzuty sumienia. Ale szintoizm, buddyzm czy konsumpcjonizm także nie dają szczęścia. Japończyków zabija samotność w tłumie.
Spadł pierwszy śnieg i wstęgi mgły miłosiernie spowiły okrutne mrowisko miasta. Jestem senna, wypełniona pustką i znużona, chociaż to dopiero wtorek.
Też jestem pełna rozpaczy, aczkolwiek umiejętnie tłumię ją, generując stan pustki, albo na krótko gaszę płomień rozpaczy, polewając go cydrem.
poniedziałek, 24 listopada 2014
Gdy podeszwy moich stóp ostygną
Ostatnie słowa
Sylvia Plath
Nie chcę zwykłej skrzyni, chcę sarkofagu
W tygrysie pręgi, z twarzą na wierzchu
Krągłą jak księżyc, wpatrzoną ku górze.
Chcę patrzeć na nich, gdy nadejdą
Wyrywając korzenie wśród niemych minerałów.
Już widzę ich – - blade, odległe jak gwiazdy twarze.
Teraz są niczym, nie są nawet dziećmi.
Wyobrażam ich sobie bez ojców i matek, jak pierwszych bogów.
Będą się zastanawiać, czy miałam znaczenie.
Powinnam zakonserwować w cukrze swoje dni jak owoce!
Moje lustro pokrywa się mgłą –
Jeszcze kilka oddechów, a już nic się nie odbije.
Kwiaty i twarze stają się białe jak płótno.
Nie ufam duchowi. Ulatnia się jak para
We śnie przez usta i oczodół. Nie mogę go zatrzymać.
Pewnego dnia nie wróci. Rzeczy są odmienne.
Pozostaje ich szczególny połysk
Ogrzany dotykiem. Wydaje się, że mruczą.
Gdy podeszwy moich stóp ostygną,
Modre oczko mego turkusu mnie pocieszy.
Pozwólcie mi zachować miedziane rondle, niech słoiki z różem
Kwitną wokół mnie jak kwiaty nocy o pięknym zapachu.
Zawiną mnie w bandaże, a serce przechowają
W zgrabnym zawiniątku u moich stóp.
Z trudem rozpoznam się. Będzie ciemno.
A blask tych drobiazgów będzie milszy od twarzy Isztar.
Przełożyła Teresa Truszkowska
Sylvia Plath
Nie chcę zwykłej skrzyni, chcę sarkofagu
W tygrysie pręgi, z twarzą na wierzchu
Krągłą jak księżyc, wpatrzoną ku górze.
Chcę patrzeć na nich, gdy nadejdą
Wyrywając korzenie wśród niemych minerałów.
Już widzę ich – - blade, odległe jak gwiazdy twarze.
Teraz są niczym, nie są nawet dziećmi.
Wyobrażam ich sobie bez ojców i matek, jak pierwszych bogów.
Będą się zastanawiać, czy miałam znaczenie.
Powinnam zakonserwować w cukrze swoje dni jak owoce!
Moje lustro pokrywa się mgłą –
Jeszcze kilka oddechów, a już nic się nie odbije.
Kwiaty i twarze stają się białe jak płótno.
Nie ufam duchowi. Ulatnia się jak para
We śnie przez usta i oczodół. Nie mogę go zatrzymać.
Pewnego dnia nie wróci. Rzeczy są odmienne.
Pozostaje ich szczególny połysk
Ogrzany dotykiem. Wydaje się, że mruczą.
Gdy podeszwy moich stóp ostygną,
Modre oczko mego turkusu mnie pocieszy.
Pozwólcie mi zachować miedziane rondle, niech słoiki z różem
Kwitną wokół mnie jak kwiaty nocy o pięknym zapachu.
Zawiną mnie w bandaże, a serce przechowają
W zgrabnym zawiniątku u moich stóp.
Z trudem rozpoznam się. Będzie ciemno.
A blask tych drobiazgów będzie milszy od twarzy Isztar.
Przełożyła Teresa Truszkowska
niedziela, 23 listopada 2014
Smak spermy w mglistym lesie
Gdy ogromna bańka spermy wypełniła mi usta, chciałam pobiec do łazienki, żeby wypluć. Zatrzymano mnie jednak i powiedziano, że muszę połknąć co do kropli. Usiłowałam być posłuszna, ale ładunek odrażającego płynu okazał się zbyt obfity. Zakrztusiłam się, załzawione oczy wyszły mi z orbit, zaś strużki nasienia spłynęły po brodzie. Za karę dostałam kilka razy po buzi, aż zobaczyłam eksplodujące z hukiem supernowe. Usłyszałam też bezlitosny głos: „”Kornelio, to twój wielki dzień. Czy nigdy jeszcze nie próbowałaś z dwóch końców naraz?”
Nie, to nie są wspomnienia z przeszłości, lecz ułamki snu, który nawiedził mnie tej nocy. Dziwne, przez całe lata te politowania godne wypadki nie mogły przedrzeć się do świadomego umysłu i nie istniały w sferze snu, aż nagle taki nagły erotyczno-turpistyczny majak…
Obudziłam się przepełniona najwyższą abominacją. Gdybym powiedziała, że nie czułam upokarzającego wstydu i palącej złości, dopuściłabym się kłamstwa. Jestem całkowicie pełna, że ten cuchnący męskim płynem ustrojowym sen był wynikiem sobotniej konsumpcji mocnego napoju, a mianowicie belgijskiego piwa trapistów (35 złotych za litr). Wcześniej spożyłam wyborną porcję sushi z zieloną herbatą (107 zł) co zapewne stworzyło brzemienny w fatalne następstwa potencjał wybuchowy. Alkohol poddaje zresztą destrukcji cały przemyślnie skonstruowany system obrony kruchego ciała i neurotycznego umysłu. Z całej siły zacisnęłam usta, zapisując na listę potencjalnych postanowień noworocznych następny punkt:
„I wreszcie przestaniesz pić”.
Westchnęłam z rezygnacją, ponieważ z seksualnych fantasmagorii wyrwało mnie słońce. Zniknęły granitowoołowiane chmury, uleciała w nicość listopadowa czerń powietrza, zapowiadał się świetlisty dzień. Spojrzałam za okno – na szczęście grupa drzew, będąca przednią strażą lasu, zasnuta była gęstymi pasmami mlecznej mgły. Żwawo wyskoczyłam z łóżka – chciałam przespacerować się wśród drzew, zanim mgielny całun zniknie pod bezlitosnymi pocałunkami słońca i zanim leśne ścieżki i alejki zaludnią nieprzeliczone gromady moich ukochanych bliźnich.
Nie umyłam się, doszedłszy do logicznej konkluzji, że nikt nie będzie chciał mnie w gęstwinie powąchać, nie dotknęłam również grzebienia.
Zanim wszakże zrobiłam malinową herbatkę z soczkiem do termosika, upłynęło nieco czasu i wyszłam na krótko przed godziną 9.
Nim wzięła mnie w swoje ramiona miłosierna ściana sosen i dębów, musiałam minąć stado hasających po polu kilkunastu psów, przeważnie tak dziwacznych i szpetnych, jakby podrobił je sam wojak Szwejk. Ich właściciele wyglądali niewiele lepiej. („Tylko chce się bawić. Ależ nie gryzie”).
W końcu schroniłam się w lesie, umiejętnie wyszukując najbardziej bezludne ścieżyny. Gęsta, oślepiająco biała mgła otuliła mnie z czułością kochanki. Uniosła mnie fala spokoju, stałam się pasmem mgły, uleciałam wysoko ku nagim koronom buków, owinęłam się wokół nich jak wstążka. Przestałam istnieć. Nagle poczułam pewność, że zostanę w kojących oparach mgielnych na zawsze i nie wrócę do świata.
Mgła dokonała tego, czego mi nie udało się osiągnąć – unicestwiła moje istnienie. To, co zostało z Kornelii, usnuło myśl, że może obłoki mgły to smętek pozbawionej jakiegokolwiek sensu ludzkiej egzystencji. Przypomniało sobie też przenikający dreszczem wiersz staroperskiego poety:
Szachid z Balchu
Jeśliby smutek dymił jak ogień,
świat byłby wiecznie zasnuty dymem.
W tym świecie, choćbyś go zszedł po krańce,
nie znajdziesz mądrego, co byłby wesoły.
Przełożył Władysław Dulęba
Czyż ten motyw dymiącego smutku nie występuje także w poezji współczesnej? Ależ z całą pewnością!
Atoli rozkoszna mgielna maligna nie była doskonała, bowiem nieoczekiwanie sen wrócił. Znów poczułam smak spermy w ustach i na wirującej spirali bólu stoczyłam się z białych obłoków niewinnych marzeń do skalanego płynami ustrojowymi materialnego ciała.
Chciałam pocieszać się herbatką, lecz ta nagle nabrała smaku męskiego nasienia. Zdało mi się, że na krótko przed aktem erotycznym klient-dawca spożył ogórki i pikantne śledzie.
Potrząsnęłam mocno głową i koszmar uleciał, aczkolwiek trochę malinowej herbatki się wylało prosto na markową kurteczkę. Mgła znowu napłynęła, przynosząc nieco pocieszenia. Nie wiem z jakiego powodu przypomniał mi się utwór niemieckiej poetki:
Epidemia
Renate Schoof
Diagnoza: nieżyt szklanej czapki
Ze wszystkich ran kurzy się daremność
Przyobleczona we własne cienie
odstawiona do transportu przy studni
przed bramę
pod lipę
Ostatnie poczucie bezpieczeństwa
obiecuje śliczny tyłek
sprzedajny
w zamian za ohydne pieniądze
spod języka
Przełożyła Anna Wojciechowska
Nie, to nie są wspomnienia z przeszłości, lecz ułamki snu, który nawiedził mnie tej nocy. Dziwne, przez całe lata te politowania godne wypadki nie mogły przedrzeć się do świadomego umysłu i nie istniały w sferze snu, aż nagle taki nagły erotyczno-turpistyczny majak…
Obudziłam się przepełniona najwyższą abominacją. Gdybym powiedziała, że nie czułam upokarzającego wstydu i palącej złości, dopuściłabym się kłamstwa. Jestem całkowicie pełna, że ten cuchnący męskim płynem ustrojowym sen był wynikiem sobotniej konsumpcji mocnego napoju, a mianowicie belgijskiego piwa trapistów (35 złotych za litr). Wcześniej spożyłam wyborną porcję sushi z zieloną herbatą (107 zł) co zapewne stworzyło brzemienny w fatalne następstwa potencjał wybuchowy. Alkohol poddaje zresztą destrukcji cały przemyślnie skonstruowany system obrony kruchego ciała i neurotycznego umysłu. Z całej siły zacisnęłam usta, zapisując na listę potencjalnych postanowień noworocznych następny punkt:
„I wreszcie przestaniesz pić”.
Westchnęłam z rezygnacją, ponieważ z seksualnych fantasmagorii wyrwało mnie słońce. Zniknęły granitowoołowiane chmury, uleciała w nicość listopadowa czerń powietrza, zapowiadał się świetlisty dzień. Spojrzałam za okno – na szczęście grupa drzew, będąca przednią strażą lasu, zasnuta była gęstymi pasmami mlecznej mgły. Żwawo wyskoczyłam z łóżka – chciałam przespacerować się wśród drzew, zanim mgielny całun zniknie pod bezlitosnymi pocałunkami słońca i zanim leśne ścieżki i alejki zaludnią nieprzeliczone gromady moich ukochanych bliźnich.
Nie umyłam się, doszedłszy do logicznej konkluzji, że nikt nie będzie chciał mnie w gęstwinie powąchać, nie dotknęłam również grzebienia.
Zanim wszakże zrobiłam malinową herbatkę z soczkiem do termosika, upłynęło nieco czasu i wyszłam na krótko przed godziną 9.
Nim wzięła mnie w swoje ramiona miłosierna ściana sosen i dębów, musiałam minąć stado hasających po polu kilkunastu psów, przeważnie tak dziwacznych i szpetnych, jakby podrobił je sam wojak Szwejk. Ich właściciele wyglądali niewiele lepiej. („Tylko chce się bawić. Ależ nie gryzie”).
W końcu schroniłam się w lesie, umiejętnie wyszukując najbardziej bezludne ścieżyny. Gęsta, oślepiająco biała mgła otuliła mnie z czułością kochanki. Uniosła mnie fala spokoju, stałam się pasmem mgły, uleciałam wysoko ku nagim koronom buków, owinęłam się wokół nich jak wstążka. Przestałam istnieć. Nagle poczułam pewność, że zostanę w kojących oparach mgielnych na zawsze i nie wrócę do świata.
Mgła dokonała tego, czego mi nie udało się osiągnąć – unicestwiła moje istnienie. To, co zostało z Kornelii, usnuło myśl, że może obłoki mgły to smętek pozbawionej jakiegokolwiek sensu ludzkiej egzystencji. Przypomniało sobie też przenikający dreszczem wiersz staroperskiego poety:
Szachid z Balchu
Jeśliby smutek dymił jak ogień,
świat byłby wiecznie zasnuty dymem.
W tym świecie, choćbyś go zszedł po krańce,
nie znajdziesz mądrego, co byłby wesoły.
Przełożył Władysław Dulęba
Czyż ten motyw dymiącego smutku nie występuje także w poezji współczesnej? Ależ z całą pewnością!
Atoli rozkoszna mgielna maligna nie była doskonała, bowiem nieoczekiwanie sen wrócił. Znów poczułam smak spermy w ustach i na wirującej spirali bólu stoczyłam się z białych obłoków niewinnych marzeń do skalanego płynami ustrojowymi materialnego ciała.
Chciałam pocieszać się herbatką, lecz ta nagle nabrała smaku męskiego nasienia. Zdało mi się, że na krótko przed aktem erotycznym klient-dawca spożył ogórki i pikantne śledzie.
Potrząsnęłam mocno głową i koszmar uleciał, aczkolwiek trochę malinowej herbatki się wylało prosto na markową kurteczkę. Mgła znowu napłynęła, przynosząc nieco pocieszenia. Nie wiem z jakiego powodu przypomniał mi się utwór niemieckiej poetki:
Epidemia
Renate Schoof
Diagnoza: nieżyt szklanej czapki
Ze wszystkich ran kurzy się daremność
Przyobleczona we własne cienie
odstawiona do transportu przy studni
przed bramę
pod lipę
Ostatnie poczucie bezpieczeństwa
obiecuje śliczny tyłek
sprzedajny
w zamian za ohydne pieniądze
spod języka
Przełożyła Anna Wojciechowska
sobota, 22 listopada 2014
Kat robi się groźny
Listopad
Tomas Tranströmer
Gdy kat jest znudzony, robi się groźny.
Zwija się płonące niebo.
Stuki niosą się od celi do celi
i przestrzeń wypływa spod zmarzliny.
Kilka kamieni lśni jak księżyce w pełni.
Przełożyła Magdalena Wasilewska-Chmura
Komentarz Kornelii. Wiersz w sposób oczywisty, popiołowy, posępny, symbolizuje zamknięcie, utratę wolności, duszący brak przestrzeni, anihilację nadziei – płonące niebo się zwija. Umysły, uwięzione w swoich ciałach, kompleksach, okaleczeniach i fobiach nadaremnie próbują się porozumieć, rozpaczliwie stukając w kamienny mur samotności. Kamienie lśnią, ale to światło odbite, lodowe, ułudne. Zmarzlina może być stanem szklanolodowego serca, niezdolnego do porywów, empatii i uczuć.
Listopad – cóż, prawie każdemu kojarzy się z ciemnością i smętkiem, odbierającą siły witalne depresją, lecz dla mnie to miesiąc pełen magii i spokoju, późnojesiennych mgieł, chmurnych cudów i leczącej ból wiecznej nocy. Moim listopadem jest majowy czas. Widok kwitnących bzów wprowadza mnie w rozpacz bez granic. Nie chcę ich znowu zobaczyć
– Na razie unoszę się spokojna, martwa, w listopadowej toni zapomnienia. Szkoda mi każdego kończącego się dnia zasnutego obłokiem mroku. Dla mnie ten kojący udręki miesiąc nagich drzew upływa za szybko, za szybko. Patrzę na ciemny, mglisty świat zimnymi, szklistymi, zgasłymi oczyma psychopatki i zatracam się w mroku, już nie wiem, kto to patrzy.
Kat może być także bólem. Przez prawie tydzień poddaje mnie torturom jakaś infekcja, której zapewne ułatwiło atak pewne napięcie psychiczne w teatrze. Niekiedy czuję, jakbym miała rozpalone wiertła w uszach. Nie jeżdżę na rowerze, ale mimo wszystko każdego dnia odbywam leśne spacery. Usiłuję mocą umysłu oderwać się od bolącego ciała i zniknąć pod postacią ducha w zasnutych mgłą koronach drzew. A ciało niech sobie pójdzie dalej.
Tomas Tranströmer
Gdy kat jest znudzony, robi się groźny.
Zwija się płonące niebo.
Stuki niosą się od celi do celi
i przestrzeń wypływa spod zmarzliny.
Kilka kamieni lśni jak księżyce w pełni.
Przełożyła Magdalena Wasilewska-Chmura
Komentarz Kornelii. Wiersz w sposób oczywisty, popiołowy, posępny, symbolizuje zamknięcie, utratę wolności, duszący brak przestrzeni, anihilację nadziei – płonące niebo się zwija. Umysły, uwięzione w swoich ciałach, kompleksach, okaleczeniach i fobiach nadaremnie próbują się porozumieć, rozpaczliwie stukając w kamienny mur samotności. Kamienie lśnią, ale to światło odbite, lodowe, ułudne. Zmarzlina może być stanem szklanolodowego serca, niezdolnego do porywów, empatii i uczuć.
Listopad – cóż, prawie każdemu kojarzy się z ciemnością i smętkiem, odbierającą siły witalne depresją, lecz dla mnie to miesiąc pełen magii i spokoju, późnojesiennych mgieł, chmurnych cudów i leczącej ból wiecznej nocy. Moim listopadem jest majowy czas. Widok kwitnących bzów wprowadza mnie w rozpacz bez granic. Nie chcę ich znowu zobaczyć
– Na razie unoszę się spokojna, martwa, w listopadowej toni zapomnienia. Szkoda mi każdego kończącego się dnia zasnutego obłokiem mroku. Dla mnie ten kojący udręki miesiąc nagich drzew upływa za szybko, za szybko. Patrzę na ciemny, mglisty świat zimnymi, szklistymi, zgasłymi oczyma psychopatki i zatracam się w mroku, już nie wiem, kto to patrzy.
Kat może być także bólem. Przez prawie tydzień poddaje mnie torturom jakaś infekcja, której zapewne ułatwiło atak pewne napięcie psychiczne w teatrze. Niekiedy czuję, jakbym miała rozpalone wiertła w uszach. Nie jeżdżę na rowerze, ale mimo wszystko każdego dnia odbywam leśne spacery. Usiłuję mocą umysłu oderwać się od bolącego ciała i zniknąć pod postacią ducha w zasnutych mgłą koronach drzew. A ciało niech sobie pójdzie dalej.
środa, 19 listopada 2014
Ostatni obraz po mnie
Wśród nenufarów
Gunnar Ekelöf
Najpierw napisałem przedmowę do tego, co chciałem powiedzieć
potem ją zniszczyłem. – Chciałbym przecież
zanim mrok nade mną obręczy swej nie zamknie
by ostatni obraz jaki po mnie zostanie
był zaciśniętą pięścią wynurzającą się wśród nenufarów
a ostatnim moim słowem bańki powietrza
dobywające się z mułu.
Przełożył Jerzy Lisowski
Gunnar Ekelöf
Najpierw napisałem przedmowę do tego, co chciałem powiedzieć
potem ją zniszczyłem. – Chciałbym przecież
zanim mrok nade mną obręczy swej nie zamknie
by ostatni obraz jaki po mnie zostanie
był zaciśniętą pięścią wynurzającą się wśród nenufarów
a ostatnim moim słowem bańki powietrza
dobywające się z mułu.
Przełożył Jerzy Lisowski
poniedziałek, 17 listopada 2014
Dusze żałośnie się tułają
zidentyfikowany trup
Igor Hochel
(nagłówek w gazecie 17. maja 2000 r.)
jest więc raz na zawsze
i chyba także nieodwracalnie
trupem
lecz już zidentyfikowanym
duszy zaraz lepiej się oddycha
i nareszcie w całej pełni może korzystać
z zalet raju
również policjanci są zadowoleni
z serc spadł im jeden z kamieni
mogłoby się wydawać
że wszystko jest w najlepszym porządku
że wszystko skończyło się ku ogólnemu zadowoleniu
jednak nie
są jeszcze inne trupy
z niejasną tożsamością
i dusze byle jak się tułają
błądzą
chodzą jak bez duszy
i wcale nie postrzegają wspaniałych dźwięków piekła
Przełożył ze słowackiego Franciszek Nastulczyk
Igor Hochel
(nagłówek w gazecie 17. maja 2000 r.)
jest więc raz na zawsze
i chyba także nieodwracalnie
trupem
lecz już zidentyfikowanym
duszy zaraz lepiej się oddycha
i nareszcie w całej pełni może korzystać
z zalet raju
również policjanci są zadowoleni
z serc spadł im jeden z kamieni
mogłoby się wydawać
że wszystko jest w najlepszym porządku
że wszystko skończyło się ku ogólnemu zadowoleniu
jednak nie
są jeszcze inne trupy
z niejasną tożsamością
i dusze byle jak się tułają
błądzą
chodzą jak bez duszy
i wcale nie postrzegają wspaniałych dźwięków piekła
Przełożył ze słowackiego Franciszek Nastulczyk
sobota, 15 listopada 2014
Księżniczka nicości
Kołysanka
Dla Mercedes, umarłej
Federico García Lorca
Już cię widzimy w uśpieniu
Z drewna jest twoja łódź u brzegu.
Biała księżniczko nicości,
Śpijże, śpij w ciemnościach nocy!
Śnieżna ziemia, ciało śnieżne.
Śpijże, śpij, gdy świt nadejdzie!
Już się oddalasz w uśpieniu.
Mgłą i snem jest łódź twa u brzegu!
Przełożyła Irena Kuran Bogucka
Dla Mercedes, umarłej
Federico García Lorca
Już cię widzimy w uśpieniu
Z drewna jest twoja łódź u brzegu.
Biała księżniczko nicości,
Śpijże, śpij w ciemnościach nocy!
Śnieżna ziemia, ciało śnieżne.
Śpijże, śpij, gdy świt nadejdzie!
Już się oddalasz w uśpieniu.
Mgłą i snem jest łódź twa u brzegu!
Przełożyła Irena Kuran Bogucka
...
Nadzieja – pierzaste stworzenie
Emily Dickinson
Nadzieja – pierzaste stworzenie –
Mości się w duszy na grzędzie –
Śpiewa piosenkę bez słów –
I zawsze śpiewać będzie –
Najsłodsza – w nawałnicę –
Srogi sztorm musiałby się zerwać –
By spłoszyć małego ptaka.,
Który tylu rozgrzewał –
Słyszałam go w mroźnej krainie –
Na morzu obcym i głuchym –
Lecz nigdy – w największej potrzebie –
Nie prosił – mnie – o okruchy –
około 1861/1891, przełożyła Ludmiła Marjańska
Emily Dickinson
Nadzieja – pierzaste stworzenie –
Mości się w duszy na grzędzie –
Śpiewa piosenkę bez słów –
I zawsze śpiewać będzie –
Najsłodsza – w nawałnicę –
Srogi sztorm musiałby się zerwać –
By spłoszyć małego ptaka.,
Który tylu rozgrzewał –
Słyszałam go w mroźnej krainie –
Na morzu obcym i głuchym –
Lecz nigdy – w największej potrzebie –
Nie prosił – mnie – o okruchy –
około 1861/1891, przełożyła Ludmiła Marjańska
piątek, 14 listopada 2014
Była kiedyś garstka prochu
Jako, że dziś i tak czeka mnie dzień długi i pełen korporacyjnego mozołu, który zapewne obejmie także pół soboty, przejechałam się o brzasku na rowerze. Spóźniłam się potem do firmy godzinę, ale za mrówczą pracowitość zostanie mi to wybaczone. Dzień jak marzenie, mroczny, mglisty i posępny, aura niemal bezświetlista, akurat dla takiej potępionej duszy jak ja.
Zdumiewające, ale wielobarwne liście, na które z taką niechęcią patrzyłam, usiłując siłą wzroku sprowadzić je na ziemię, opadły niemal wszystkie. Pozostały nieliczne, suchobrązowe, poskręcane. Wielkie spadanie odbywało się zapewne wtedy, gdy grabiłam liście u rodziców (wyskoczył mi wtedy bąbel na prawym kciuku). Ale teraz las magicznie owiany melancholią, jak kraina smutku i zapomnienia (no, może prawie, gdyby nie spacerowicze z pieskami).
Zlana potem, zatrzymałam się na chwilę, żeby napić się herbatki malinowej z termosiku. Bez żadnych wątpliwości i jednoznacznie czułam przy tym mokrą pupę i takąż bieliznę.
Mimo tych niedogodności, parząc się herbatką, kontemplowałam bolesny i gorzki wiersz staroperskiego poety.
**
Omar Chajjam
Była kiedyś kropla wody, przepadła w morzu,
była kiedyś garstka prochu, przypadła do ziemi.
Czymże było twoje przyjście na ten świat niestały?
Przyszła mucha, pobrzęczała, nikt jej nie widzi.
Przełożył Władysław Dulęba
Przez udręczony umysł przemknęła mi zdumiewająca swą oryginalnością myśl, że mądrzy i roztropni ludzie w różnych kręgach kulturowych dochodzą do tych samych jakże żałośliwych konkluzji. Wczoraj smęcił późnostarożytny Grek Palladas, a dziś średniowieczny śpiewak z dalekiej Persji.
Cóż mi zatem pozostało? Może jeszcze chwilę pobrzęczę jak mucha….
Zdumiewające, ale wielobarwne liście, na które z taką niechęcią patrzyłam, usiłując siłą wzroku sprowadzić je na ziemię, opadły niemal wszystkie. Pozostały nieliczne, suchobrązowe, poskręcane. Wielkie spadanie odbywało się zapewne wtedy, gdy grabiłam liście u rodziców (wyskoczył mi wtedy bąbel na prawym kciuku). Ale teraz las magicznie owiany melancholią, jak kraina smutku i zapomnienia (no, może prawie, gdyby nie spacerowicze z pieskami).
Zlana potem, zatrzymałam się na chwilę, żeby napić się herbatki malinowej z termosiku. Bez żadnych wątpliwości i jednoznacznie czułam przy tym mokrą pupę i takąż bieliznę.
Mimo tych niedogodności, parząc się herbatką, kontemplowałam bolesny i gorzki wiersz staroperskiego poety.
**
Omar Chajjam
Była kiedyś kropla wody, przepadła w morzu,
była kiedyś garstka prochu, przypadła do ziemi.
Czymże było twoje przyjście na ten świat niestały?
Przyszła mucha, pobrzęczała, nikt jej nie widzi.
Przełożył Władysław Dulęba
Przez udręczony umysł przemknęła mi zdumiewająca swą oryginalnością myśl, że mądrzy i roztropni ludzie w różnych kręgach kulturowych dochodzą do tych samych jakże żałośliwych konkluzji. Wczoraj smęcił późnostarożytny Grek Palladas, a dziś średniowieczny śpiewak z dalekiej Persji.
Cóż mi zatem pozostało? Może jeszcze chwilę pobrzęczę jak mucha….
czwartek, 13 listopada 2014
Rejs do podziemnego portu
Żeglugą jest życie
Palladas
Żeglugą niepewną jest życie. Wśród burz, jakie nami miotają.
Nieraz cierpimy bardziej niż rozbitkowie.
Mając u steru Tyche, wędrujemy, jak to na morzu,
Przez rozmaite przypadki: jednym pomyślna
Darzy się podróż, innym nie, ale wszyscy płyniemy
Do jednego portu pod ziemią.
Przełożył Zygmunt Kubiak
Palladas
Żeglugą niepewną jest życie. Wśród burz, jakie nami miotają.
Nieraz cierpimy bardziej niż rozbitkowie.
Mając u steru Tyche, wędrujemy, jak to na morzu,
Przez rozmaite przypadki: jednym pomyślna
Darzy się podróż, innym nie, ale wszyscy płyniemy
Do jednego portu pod ziemią.
Przełożył Zygmunt Kubiak
środa, 12 listopada 2014
Hi, hi…
Strasna zaba
Konstanty Ildefons Gałczyński
wiersz dla sepleniących
Pewna pani na Marszałkowskiej
kupowała synkę z groskiem
w towazystwie swego męza, ponurego draba;
wychodzą ze sklepu, pani w sloch,
w ksyk i w lament: – Męzu, och, och!
popats, popats, jaka strasna zaba!
Mąz był wyżsy uzędnik, psetarł mgłę w okulaze
i mowi: – Zecywiście cos skace po trotuaze!
cy to zaba, cy tez nie,
w kazdym razie ja tym zainteresuję się;
zaraz zadzwonię do Cesława,
a Cesław niech zadzwoni do Symona -
nie wypada, zeby Warsawa
była na „takie coś” narazona.
Dzwonili, dzwonili i po tsech latach
wrescie schwytano zabę koło Nowego Świata;
a zeby sprawa zaby nie odesła w mglistość,
uządzono historycną urocystość;
ustawiono trybuny,
spędzono tłumy,
„Stselców” i „Federastów”
– Słowem, całe miasto.
Potem na trybunę wesła Wysoka Figura
i kiedy odgzmiały wsystkie „hurra”,
Wysoka Figura zece tak:
- Wspólnym wysiłkiem ządu i społecenstwa
pozbyliśmy się zabiego bezecenstwa -
panowie, do gory głowy i syje!
A społecenstwo: – Zecywiscie,
dobze, ze tę zabę złapaliście,
wsyscy pseto zawołajmy: „Niech zyje!”
Konstanty Ildefons Gałczyński
wiersz dla sepleniących
Pewna pani na Marszałkowskiej
kupowała synkę z groskiem
w towazystwie swego męza, ponurego draba;
wychodzą ze sklepu, pani w sloch,
w ksyk i w lament: – Męzu, och, och!
popats, popats, jaka strasna zaba!
Mąz był wyżsy uzędnik, psetarł mgłę w okulaze
i mowi: – Zecywiście cos skace po trotuaze!
cy to zaba, cy tez nie,
w kazdym razie ja tym zainteresuję się;
zaraz zadzwonię do Cesława,
a Cesław niech zadzwoni do Symona -
nie wypada, zeby Warsawa
była na „takie coś” narazona.
Dzwonili, dzwonili i po tsech latach
wrescie schwytano zabę koło Nowego Świata;
a zeby sprawa zaby nie odesła w mglistość,
uządzono historycną urocystość;
ustawiono trybuny,
spędzono tłumy,
„Stselców” i „Federastów”
– Słowem, całe miasto.
Potem na trybunę wesła Wysoka Figura
i kiedy odgzmiały wsystkie „hurra”,
Wysoka Figura zece tak:
- Wspólnym wysiłkiem ządu i społecenstwa
pozbyliśmy się zabiego bezecenstwa -
panowie, do gory głowy i syje!
A społecenstwo: – Zecywiscie,
dobze, ze tę zabę złapaliście,
wsyscy pseto zawołajmy: „Niech zyje!”
wtorek, 11 listopada 2014
Pokrzepiający wiersz dla Magnolii
Invictus
William Ernest Henley
Z nocy, co wokół mnie zapada,
Czarnej jak samo piekła łono,
Bogu czy bogom – dzięki składam
Za duszę swą niezwyciężoną
W tego, co cierpię tu, okowach
Ani się krzywię, a pod chłostą
Trafu krwią spływa moja głowa,
Lecz ją niezmiennie trzymam prosto.
Poza padołem tym goryczy
Tylko się Strach przed cieniem czai,
Grozie lat, chociaż z nią się liczę,
Przystępu w serca głąb nie daję.
Nieważne, jak jest wąska brama
I spis kar jak się ciągnie zwojem,
Bo swego losu jestem panem
I kapitanem duszy swojej.
William Ernest Henley
Z nocy, co wokół mnie zapada,
Czarnej jak samo piekła łono,
Bogu czy bogom – dzięki składam
Za duszę swą niezwyciężoną
W tego, co cierpię tu, okowach
Ani się krzywię, a pod chłostą
Trafu krwią spływa moja głowa,
Lecz ją niezmiennie trzymam prosto.
Poza padołem tym goryczy
Tylko się Strach przed cieniem czai,
Grozie lat, chociaż z nią się liczę,
Przystępu w serca głąb nie daję.
Nieważne, jak jest wąska brama
I spis kar jak się ciągnie zwojem,
Bo swego losu jestem panem
I kapitanem duszy swojej.
poniedziałek, 10 listopada 2014
Pogodny wiersz dla Magnolii
Szczęście
Jadwiga Zgliszewska
Ani za górą, ani za rzeką,
Ani stąd blisko, ani daleko;
mgiełką pajęczą z wiatrem nadbiegło,
chciałeś dosięgnąć – znowu uciekło.
Sprytne, przebiegłe i nieuchwytne,
wielkie, wspaniałe, ale ukryte.
Ktoś się zatrzymał pełen zachwytu,
a ono nie chce rozmawiać z nikim.
Pachnące wrzosem, konwalią, makiem,
rumiankiem polnym i tatarakiem.
Jesienią, zimą, wiosną czy latem –
wciąż upragnione, zawsze jednakie.
Ucieka, błąka się i ukrywa;
chciało już zostać, znów się podrywa.
Jak nuta rzewna, lekka i tkliwa –
to bardzo szczera, to znów fałszywa.
Miłość i przyjaźń w sobie jednoczy,
wiedzę o całym świecie uroczym;
dobro i piękno pokaże oczom –
oto jak wiele posiada mocy!
Jest śpiewem ptaków, pogodną wiosną,
każe odrzucić trwogę żałosną
i gonić wiecznie za czymś doniosłym.
Jak ma na imię? Szczęście – po prostu…
Jadwiga Zgliszewska
Ani za górą, ani za rzeką,
Ani stąd blisko, ani daleko;
mgiełką pajęczą z wiatrem nadbiegło,
chciałeś dosięgnąć – znowu uciekło.
Sprytne, przebiegłe i nieuchwytne,
wielkie, wspaniałe, ale ukryte.
Ktoś się zatrzymał pełen zachwytu,
a ono nie chce rozmawiać z nikim.
Pachnące wrzosem, konwalią, makiem,
rumiankiem polnym i tatarakiem.
Jesienią, zimą, wiosną czy latem –
wciąż upragnione, zawsze jednakie.
Ucieka, błąka się i ukrywa;
chciało już zostać, znów się podrywa.
Jak nuta rzewna, lekka i tkliwa –
to bardzo szczera, to znów fałszywa.
Miłość i przyjaźń w sobie jednoczy,
wiedzę o całym świecie uroczym;
dobro i piękno pokaże oczom –
oto jak wiele posiada mocy!
Jest śpiewem ptaków, pogodną wiosną,
każe odrzucić trwogę żałosną
i gonić wiecznie za czymś doniosłym.
Jak ma na imię? Szczęście – po prostu…
Nieudolna operacja ratownicza
Mam wrażenie, że jak zazwyczaj bez sensu postępuję – ja w ogóle jestem strachliwa i się przelękłam o Magnolię, która mi się śni po nocach. Donka przedstawiła bardzo roztropne porady, z którymi się zgadzam, ale cóż można więcej uczynić? Niekiedy każdy podąża swoją drogą, nawet, jeśli prowadzi ona gdzieś w ciemność. Errorous też się stara, aczkolwiek na wysokim poziomie abstrakcji.
Mam nadzieję, Magnolio, że nie zirytowałaś się za tę nieudolną operację ratowniczą. Liczę mimo wszystko, że jednak jeszcze trochę pożyjesz (chyba, że koszmarni lokatorzy Cię zadręczą, trzeba się wyprowadzić). Piękny, absolutnie mroczny dzień wzywa mnie znów do spania.
Mam nadzieję, Magnolio, że nie zirytowałaś się za tę nieudolną operację ratowniczą. Liczę mimo wszystko, że jednak jeszcze trochę pożyjesz (chyba, że koszmarni lokatorzy Cię zadręczą, trzeba się wyprowadzić). Piękny, absolutnie mroczny dzień wzywa mnie znów do spania.
niedziela, 9 listopada 2014
Zwycięstwo mrocznego chaosu
Bezkształtne
Ágnes Nemes Nagy
Bezkształtne to i nieskończone
Zginę, nim jedno moje zdanie
odgrodzę od nieskończoności.
Wiaderko wody przy oceanie
odgradzam piaskiem wbrew nicości.
Normalny umysł nie jest w stanie
wytrzymać tak względnej wieczności.
Przełożył??
Ágnes Nemes Nagy
Bezkształtne to i nieskończone
Zginę, nim jedno moje zdanie
odgrodzę od nieskończoności.
Wiaderko wody przy oceanie
odgradzam piaskiem wbrew nicości.
Normalny umysł nie jest w stanie
wytrzymać tak względnej wieczności.
Przełożył??
sobota, 8 listopada 2014
Smutne skutki weekendowej konsumpcji alkoholu
Ojej, to z pewnością skończy się katastrofą. Potwornie opiłam się piwem Grimbergen Double tudzież cydrem Dzik i zaraz zapewne wszystko zwrócę. Wydaje mi się, że nie ma oczekiwania społecznego na opis mojego czułego uścisku z muszlą, w toalecie ale kto wie…
Samo samobójstwo nie zaprowadzi do piekła – tak mi się wydaje – ale ja przecież mam o wiele więcej rzeczy, podlegających karze. Nie ma przebaczenia i nie ma zbawienia.
Przebudzenie będzie koszmarne… To znaczy przebudzenie o świcie, w zaświatach zresztą też…
Samo samobójstwo nie zaprowadzi do piekła – tak mi się wydaje – ale ja przecież mam o wiele więcej rzeczy, podlegających karze. Nie ma przebaczenia i nie ma zbawienia.
Przebudzenie będzie koszmarne… To znaczy przebudzenie o świcie, w zaświatach zresztą też…
piątek, 7 listopada 2014
Zjazd windą do piekła
Notatka samobójczyni
Anne Sexton
Mówisz mi o narcyzmie, lecz ja odpowiadam,
że to sprawa mojego życia…
Artaud
A teraz pozwólcie, że wszystko, co pozostało,
spróbuję przekazać moim córkom i ich córkom.
Anonimowe
Lepiej,
mimo robaków na polu
co rozmawiają z podkowami klaczy;
lepiej,
mimo pory młodych dziewcząt
roniących swą krew,
lepiej chyba
spiesznie uronić siebie samą
w prastarą przestrzeń.
Lepiej (jak ktoś stwierdził)
wcale się nie urodzić,
a jeszcze lepiej
nie rodzić się dwukrotnie
w wieku trzynastu lat
w internacie,
gdzie co roku
sypialnia stawała w ogniu.
Mój drogi
wraz z setkami innych muszę teraz zjechać do piekła
kuchenną windą.
Będę rzeczą lekką.
Znajdę śmierć
jak czyjeś zagubione szkła kontaktowe.
Życie powiększone o połowę.
Ryby i sowy są dzisiaj nieznośne.
Życie chybocze się to w przód, to w tył.
Nawet osy nie potrafią znaleźć moich oczu.
Tak,
oczu, co kiedyś były na każde zawołanie.
Oczu, co były naprawdę baczne,
oczu, co opowiadały całą historię -
biedne, nieme zwierzęta.
Przebite oczy,
małe główki gwoździ,
jasnoniebieskie pociski.
I kiedyś
z ustami jak filiżanka,
koloru gliny lub koloru krwi,
otwartymi jak falochron
na wyschnięte morze
otwartymi jak pętla na pierwszą głowę.
Kiedyś byłam głodna Jezusa.
O mój głodzie! Mój głodzie!
Nim zdążył się zestarzeć
cicho wjechał do Jeruzalem
szukając śmierci.
Tym razem
z pewnością
nie proszę o zrozumienie,
lecz mam nadzieję, że wszyscy inni
odwrócą głowy, gdy nad powierzchnię jeziora Ech
wyskoczy nie oczekiwana ryba;
gdy światło księżyca,
wzmacniając swój basowy ton,
uszkodzi pewien budynek w Bostonie,
gdy prawdziwie piękni spoczną razem.
Myślę o tym, to pewne,
i myślałabym o tym dłużej,
gdybym nie była… gdybym nie płonęła
tym starym ogniem.
Mogłabym przyznać, że jestem tylko tchórzem
krzyczącym j a, j a, j a,
i nie wspominać o drobnych ćmach i komarach,
którym przypadło przyssać się do żarówki.
Ale z pewnością wiesz, że każdy ma jakąś śmierć,
własną śmierć
co na niego czeka.
Więc ja odejdę teraz
bez starości czy chorób,
burzliwie, lecz dokładnie,
znając swoją najlepszą trasę,
na grzbiecie tego pluszowego osiołka, który niósł mnie
przez wszystkie lata, nigdy nie pytając „Dokąd?”
A zmierzaliśmy (gdybym to tylko wiedziała)
właśnie tu.
Mój drogi,
nie myśl proszę,
że wyobrażam sobie dźwięki gitar
czy mego ojca, jak zgina kark.
Nie oczekuję nawet ust mojej matki.
Wiem, że umierałam już wcześniej -
raz w listopadzie, raz w czerwcu.
Jak to dziwne znowu wybrać czerwiec,
tak namacalny, jego zielone piersi i brzuchy.
Rzecz jasna, gitary się nie odezwą!
Węże z pewnością niczego nie zauważą.
Miasto Nowy Jork zachowa obojętność.
Nocą nietoperze trzepotać będą wśród drzew,
wiedząc o wszystkim,
widząc to, co przeczuwały przez cały dzień.
Przełożyła Maria Korusiewicz
**
Komentarz Kornelii: Zazwyczaj nie zamieszczam długich wierszy – niewielu przeczyta do końca, a ja nie mam chęci ich przepisywać. Dziś zachmurzone jesienne niebo dało mi nieco sił. Zresztą uwielbiam Anne Sexton, a ten utwór jest zatrważający – opis drogi prowadzącej do autodestrukcji. Spodobał mi się ten zjazd windą do piekła i dziewczęta roniące krew, ponieważ o tym aberracyjnym fenomenie właściwie nikt nie pisze. Notabene najlepsze wiersze menstruacyjne wyszły spod pióra mężczyzn. Kobiety zawstydzone milczą albo zachowują więcej zdrowego rozsądku. Oryginał zaczyna się tak:
Better,
despite the worms talking to
the mare’s hoof in the field;
better,
despite the season of young girls
dropping their blood;
better somehow
to drop myself quickly
into an old room.
Better (someone said)
not to be born
and far better
not to be born twice
at thirteen
where the boardinghouse,
each year a bedroom,
caught fire.
Biedna Anne była spragniona doznań, ciepła, świata. Doświadczyła miłości, małżeństwa, macierzyństwa, długo walczyła z depresją Wytrwała aż do 45 roku życia, kiedy właściwie powinna już być spokojna. Zamknęła się w garażu z butelką wódki, ubrana w futro swojej matki, zapewniające bezpieczeństwo, uruchomiła silnik….
Ja nie jestem zdolna do żadnych międzyludzkich interakcji. Omotał mnie lęk, serce skuł lód. Pewnie przetrwam do 90-tego roku życia, ponieważ, jeśli mam zjechać windą do piekła, wolę, żeby stało się to jak najpóźniej. Podróż windą mnie nie minie, ponieważ jestem splamiona, nie tylko krwią menstruacyjną i, jako istota bezuczuciowa, nie odczuwam właściwie żadnej skruchy. Zjazd windą, jak w ostatniej sekwencji filmu „Harry Angel”.
„Będziesz się za to smażył, Harry”. – „Wiem. W piekle”.
Dziś zamknę się w pokoju, nie w garażu, z butelką cydru, nie wódki, i z pewnością przeżyję. Wiersz Anne Sexton jakby wyrwany z nocnego płaszcza śmierci, może się komuś spodoba. Bez wątpienia zasługuję na wdzięczność ogółu za mrówczy znój niestrudzonej kopistki.
Anne Sexton
Mówisz mi o narcyzmie, lecz ja odpowiadam,
że to sprawa mojego życia…
Artaud
A teraz pozwólcie, że wszystko, co pozostało,
spróbuję przekazać moim córkom i ich córkom.
Anonimowe
Lepiej,
mimo robaków na polu
co rozmawiają z podkowami klaczy;
lepiej,
mimo pory młodych dziewcząt
roniących swą krew,
lepiej chyba
spiesznie uronić siebie samą
w prastarą przestrzeń.
Lepiej (jak ktoś stwierdził)
wcale się nie urodzić,
a jeszcze lepiej
nie rodzić się dwukrotnie
w wieku trzynastu lat
w internacie,
gdzie co roku
sypialnia stawała w ogniu.
Mój drogi
wraz z setkami innych muszę teraz zjechać do piekła
kuchenną windą.
Będę rzeczą lekką.
Znajdę śmierć
jak czyjeś zagubione szkła kontaktowe.
Życie powiększone o połowę.
Ryby i sowy są dzisiaj nieznośne.
Życie chybocze się to w przód, to w tył.
Nawet osy nie potrafią znaleźć moich oczu.
Tak,
oczu, co kiedyś były na każde zawołanie.
Oczu, co były naprawdę baczne,
oczu, co opowiadały całą historię -
biedne, nieme zwierzęta.
Przebite oczy,
małe główki gwoździ,
jasnoniebieskie pociski.
I kiedyś
z ustami jak filiżanka,
koloru gliny lub koloru krwi,
otwartymi jak falochron
na wyschnięte morze
otwartymi jak pętla na pierwszą głowę.
Kiedyś byłam głodna Jezusa.
O mój głodzie! Mój głodzie!
Nim zdążył się zestarzeć
cicho wjechał do Jeruzalem
szukając śmierci.
Tym razem
z pewnością
nie proszę o zrozumienie,
lecz mam nadzieję, że wszyscy inni
odwrócą głowy, gdy nad powierzchnię jeziora Ech
wyskoczy nie oczekiwana ryba;
gdy światło księżyca,
wzmacniając swój basowy ton,
uszkodzi pewien budynek w Bostonie,
gdy prawdziwie piękni spoczną razem.
Myślę o tym, to pewne,
i myślałabym o tym dłużej,
gdybym nie była… gdybym nie płonęła
tym starym ogniem.
Mogłabym przyznać, że jestem tylko tchórzem
krzyczącym j a, j a, j a,
i nie wspominać o drobnych ćmach i komarach,
którym przypadło przyssać się do żarówki.
Ale z pewnością wiesz, że każdy ma jakąś śmierć,
własną śmierć
co na niego czeka.
Więc ja odejdę teraz
bez starości czy chorób,
burzliwie, lecz dokładnie,
znając swoją najlepszą trasę,
na grzbiecie tego pluszowego osiołka, który niósł mnie
przez wszystkie lata, nigdy nie pytając „Dokąd?”
A zmierzaliśmy (gdybym to tylko wiedziała)
właśnie tu.
Mój drogi,
nie myśl proszę,
że wyobrażam sobie dźwięki gitar
czy mego ojca, jak zgina kark.
Nie oczekuję nawet ust mojej matki.
Wiem, że umierałam już wcześniej -
raz w listopadzie, raz w czerwcu.
Jak to dziwne znowu wybrać czerwiec,
tak namacalny, jego zielone piersi i brzuchy.
Rzecz jasna, gitary się nie odezwą!
Węże z pewnością niczego nie zauważą.
Miasto Nowy Jork zachowa obojętność.
Nocą nietoperze trzepotać będą wśród drzew,
wiedząc o wszystkim,
widząc to, co przeczuwały przez cały dzień.
Przełożyła Maria Korusiewicz
**
Komentarz Kornelii: Zazwyczaj nie zamieszczam długich wierszy – niewielu przeczyta do końca, a ja nie mam chęci ich przepisywać. Dziś zachmurzone jesienne niebo dało mi nieco sił. Zresztą uwielbiam Anne Sexton, a ten utwór jest zatrważający – opis drogi prowadzącej do autodestrukcji. Spodobał mi się ten zjazd windą do piekła i dziewczęta roniące krew, ponieważ o tym aberracyjnym fenomenie właściwie nikt nie pisze. Notabene najlepsze wiersze menstruacyjne wyszły spod pióra mężczyzn. Kobiety zawstydzone milczą albo zachowują więcej zdrowego rozsądku. Oryginał zaczyna się tak:
Better,
despite the worms talking to
the mare’s hoof in the field;
better,
despite the season of young girls
dropping their blood;
better somehow
to drop myself quickly
into an old room.
Better (someone said)
not to be born
and far better
not to be born twice
at thirteen
where the boardinghouse,
each year a bedroom,
caught fire.
Biedna Anne była spragniona doznań, ciepła, świata. Doświadczyła miłości, małżeństwa, macierzyństwa, długo walczyła z depresją Wytrwała aż do 45 roku życia, kiedy właściwie powinna już być spokojna. Zamknęła się w garażu z butelką wódki, ubrana w futro swojej matki, zapewniające bezpieczeństwo, uruchomiła silnik….
Ja nie jestem zdolna do żadnych międzyludzkich interakcji. Omotał mnie lęk, serce skuł lód. Pewnie przetrwam do 90-tego roku życia, ponieważ, jeśli mam zjechać windą do piekła, wolę, żeby stało się to jak najpóźniej. Podróż windą mnie nie minie, ponieważ jestem splamiona, nie tylko krwią menstruacyjną i, jako istota bezuczuciowa, nie odczuwam właściwie żadnej skruchy. Zjazd windą, jak w ostatniej sekwencji filmu „Harry Angel”.
„Będziesz się za to smażył, Harry”. – „Wiem. W piekle”.
Dziś zamknę się w pokoju, nie w garażu, z butelką cydru, nie wódki, i z pewnością przeżyję. Wiersz Anne Sexton jakby wyrwany z nocnego płaszcza śmierci, może się komuś spodoba. Bez wątpienia zasługuję na wdzięczność ogółu za mrówczy znój niestrudzonej kopistki.
czwartek, 6 listopada 2014
Absurd i nędza przemijania
***
Viola Fischerová
JEMY Z TALERZY
które po nich zostały
nosimy ich zegarki
klejnoty i swetry
Mieszkamy w ich domach
A w naszych poprzednich
jesteśmy tymi, którzy odeszli
Przełożyła z czeskiego Dorota Dobrew
Viola Fischerová
JEMY Z TALERZY
które po nich zostały
nosimy ich zegarki
klejnoty i swetry
Mieszkamy w ich domach
A w naszych poprzednich
jesteśmy tymi, którzy odeszli
Przełożyła z czeskiego Dorota Dobrew
środa, 5 listopada 2014
Do Errorous – smętne myśli wieczorne
Piszesz mi mądre i niezwykłe rzeczy, niestety, właściwie na skutek Pustki, lęku i znużenia mam trudności z odpowiadaniem. Też mam chęć na odłączenie się od internetu. Ale zniewolona koniecznością, siedzę przed komputerem w pracy, zerkam też na bloga – wszelako wszystko do czasu.
Mam w domu książkę o buddyzmie, jednak z powodu anihilacji mojej osobowości właściwie nic z niej nie zrozumiałam.
Twoje wywody są wyrafinowane i wprawiają mnie w przygnębienie. Jeśli opierają się na prawdzie i poprzez moją zdeprawowaną, zgniłą i pełną nienawiści świadomość zostanie wygenerowane nowe ciało, to będzie jakieś prawdziwe monstrum, bazyliszek. Lepszy bazyliszek niż nowe wydanie Kornelii.
Jeśli zatem nie drogą samobójstwa, to jaką należy podążyć?
Jak więc poddać osobowość całkowitej anihilacji bez konieczności podjęcia uciążliwych ćwiczeń, do których śmiertelnie wyczerpana Pustka nie jest zdolna?
Na to pytanie nie ma odpowiedzi. Nie słyszałam też, aby jakiś Bóg religii monoteistycznych unicestwiał dusze swych nieszczęsnych, lecz zobowiązanych do wdzięczności (za co? za co?) stworzeń.
Pocieszeniem może stać się tylko to, że nic pewnego nie wiemy, aczkolwiek patrzę na rzeczy ostateczne pełna przerażenia.
Jeśli masz chęć, możesz pisać. Po prostu nie zawsze się odezwę, jako, że brakuje mi sił i powiedziałam już właściwie wszystko. :)
Mam w domu książkę o buddyzmie, jednak z powodu anihilacji mojej osobowości właściwie nic z niej nie zrozumiałam.
Twoje wywody są wyrafinowane i wprawiają mnie w przygnębienie. Jeśli opierają się na prawdzie i poprzez moją zdeprawowaną, zgniłą i pełną nienawiści świadomość zostanie wygenerowane nowe ciało, to będzie jakieś prawdziwe monstrum, bazyliszek. Lepszy bazyliszek niż nowe wydanie Kornelii.
Jeśli zatem nie drogą samobójstwa, to jaką należy podążyć?
Jak więc poddać osobowość całkowitej anihilacji bez konieczności podjęcia uciążliwych ćwiczeń, do których śmiertelnie wyczerpana Pustka nie jest zdolna?
Na to pytanie nie ma odpowiedzi. Nie słyszałam też, aby jakiś Bóg religii monoteistycznych unicestwiał dusze swych nieszczęsnych, lecz zobowiązanych do wdzięczności (za co? za co?) stworzeń.
Pocieszeniem może stać się tylko to, że nic pewnego nie wiemy, aczkolwiek patrzę na rzeczy ostateczne pełna przerażenia.
Jeśli masz chęć, możesz pisać. Po prostu nie zawsze się odezwę, jako, że brakuje mi sił i powiedziałam już właściwie wszystko. :)
Ciało to koszmar prawdziwy
Trwanie
Vicente Aleixandre
Zbyt smutne by to powiedzieć.
Drzewa oszukują. Tymczasem w blasku tylko idą wody.
Tylko ziemia jest twarda.
Albowiem ciało jest snem
gdy się na nie patrzy, koszmarem gdy się je czuje.
Wizją gdy się przed nim ucieka.
Kamieniem gdy się je śni.
Zamilcz wraz ze skałą – i śpij.
Przełożył Piotr Sobolczyk
Vicente Aleixandre
Zbyt smutne by to powiedzieć.
Drzewa oszukują. Tymczasem w blasku tylko idą wody.
Tylko ziemia jest twarda.
Albowiem ciało jest snem
gdy się na nie patrzy, koszmarem gdy się je czuje.
Wizją gdy się przed nim ucieka.
Kamieniem gdy się je śni.
Zamilcz wraz ze skałą – i śpij.
Przełożył Piotr Sobolczyk
wtorek, 4 listopada 2014
Rozbite w pył kryształy
Drzewa
Ágnes Nemes Nagy
Trzeba się uczyć białych drzew,
od stóp do głów spowitych szronem.
Koronek, których nie tknie wiatr.
Trzeba się uczyć sfery tej,
pełnej rozbitych w pył kryształów,
gdzie drzewo tak odchodzi w mgłę,
jak we wspomnienie nasze ciało.
I rzekę trzeba znać zza drzew,
z bezgłośną dziką kaczką w locie,
oślepiającą nocy czerń,
zakapturzone w niej przedmioty,
i trzeba znać uczynki drzew,
niewyrażalne żadnym słowem.
Przełożyła Elżbieta Zechenter-Spławińska
Komentarz Kornelii: Cóż, jak powiedział poeta Bogdan Zadura, Węgier nie może być szczęśliwy. Naród udręczony tak licznymi klęskami, samotny wśród sąsiadów ze swym dziwny, obcym dla innych językiem. Pusztę smaga wielołzawy wiatr śmierci. Czytałam, że pierwsza Miss Piękności Węgier po 50-letniej przerwie, Csilla Andrea Molnár, zakończyła swe psychiczne cierpienia potężną dawką lekarstw. Miała 17 lat. Przynajmniej nie zobaczy swoich zmarszczek…
Ten wiersz mojej ulubionej Ágnes Nemes Nagy przypomniałam sobie, gdy ujrzałam oszronioną ścianę lasu, białe sosnowe korony. Pragnę, aby zawsze takie pozostały, lodowate jak moje zamarznięte serce. A jeszcze w końcu października leśna ściana błyszczała żółcią, żarzyła czerwienią. Utwór nie jest całkowicie dołujący, raczej głęboko melancholijny. Zamieszczam poza kategorią. W rzeczywistości jednak wiersz gorzki. Sfera pełna rozbitych w pył kryształów to symbol naszych zdruzgotanych marzeń. Ciało odchodzi we wspomnienia – przemijanie jest nieuchronne. Oślepiająca nocy czerń oznacza kres nadziei, zakapturzone przedmioty – idee naszych okropnych uczynków. Dzika kaczka była dla starożytnych Egipcjan symbolem złowrogich demonów. Ale czyta się świetnie. Madziarzy destylują rzeczywistość aż do rdzenia czystej goryczy.
Ágnes Nemes Nagy
Trzeba się uczyć białych drzew,
od stóp do głów spowitych szronem.
Koronek, których nie tknie wiatr.
Trzeba się uczyć sfery tej,
pełnej rozbitych w pył kryształów,
gdzie drzewo tak odchodzi w mgłę,
jak we wspomnienie nasze ciało.
I rzekę trzeba znać zza drzew,
z bezgłośną dziką kaczką w locie,
oślepiającą nocy czerń,
zakapturzone w niej przedmioty,
i trzeba znać uczynki drzew,
niewyrażalne żadnym słowem.
Przełożyła Elżbieta Zechenter-Spławińska
Komentarz Kornelii: Cóż, jak powiedział poeta Bogdan Zadura, Węgier nie może być szczęśliwy. Naród udręczony tak licznymi klęskami, samotny wśród sąsiadów ze swym dziwny, obcym dla innych językiem. Pusztę smaga wielołzawy wiatr śmierci. Czytałam, że pierwsza Miss Piękności Węgier po 50-letniej przerwie, Csilla Andrea Molnár, zakończyła swe psychiczne cierpienia potężną dawką lekarstw. Miała 17 lat. Przynajmniej nie zobaczy swoich zmarszczek…
Ten wiersz mojej ulubionej Ágnes Nemes Nagy przypomniałam sobie, gdy ujrzałam oszronioną ścianę lasu, białe sosnowe korony. Pragnę, aby zawsze takie pozostały, lodowate jak moje zamarznięte serce. A jeszcze w końcu października leśna ściana błyszczała żółcią, żarzyła czerwienią. Utwór nie jest całkowicie dołujący, raczej głęboko melancholijny. Zamieszczam poza kategorią. W rzeczywistości jednak wiersz gorzki. Sfera pełna rozbitych w pył kryształów to symbol naszych zdruzgotanych marzeń. Ciało odchodzi we wspomnienia – przemijanie jest nieuchronne. Oślepiająca nocy czerń oznacza kres nadziei, zakapturzone przedmioty – idee naszych okropnych uczynków. Dzika kaczka była dla starożytnych Egipcjan symbolem złowrogich demonów. Ale czyta się świetnie. Madziarzy destylują rzeczywistość aż do rdzenia czystej goryczy.
Kornelia nienawidzi Czasu
Ale nie mogę
Wystan Hugh Auden
A nie mówiłem?” – tyle usłyszysz od Czasu;
kiedy musimy płacić, Czas tylko zna cenę;
Gdybym mógł Ci to zdradzić, zdradziłbym od razu.
Nam szuranie zelówek – nie przytup obcasów;
Nam płacz, gdy clown z rechotem wpada na arenę;
„A nie mówiłem?” – tyle usłyszysz od Czasu.
Pusto brzmi wróżba szczęścia, pęka szkło kompasu,
Choć tobie – że mi serce sycisz żywym tlenem –
Gdybym umiał coś zdradzić, zdradziłbym od razu.
Gdzieś jest kolebka wiatru, gdzieś są drzwi do głazu,
Gdzieś powód, że się liście ścielą żółtym trenem:
„A nie mówiłem?” – tyle usłyszysz od Czasu.
Może naprawdę róże rosną bez rozkazu,
Może na serio pragnie trwać to przywidzenie;
Gdybym mógł ci to zdradzić, zdradziłbym od razu.
Niech nawet lwy się dźwigną i znikną z obrazu,
Niech armie się rozpierzchną, wsiąkną w grunt strumienie:
Czy choć raz coś innego usłyszysz od Czasu?
Gdybym mógł ci to zdradzić, zdradziłbym od razu.
Przełożył Stanisław Barańczak
Wystan Hugh Auden
A nie mówiłem?” – tyle usłyszysz od Czasu;
kiedy musimy płacić, Czas tylko zna cenę;
Gdybym mógł Ci to zdradzić, zdradziłbym od razu.
Nam szuranie zelówek – nie przytup obcasów;
Nam płacz, gdy clown z rechotem wpada na arenę;
„A nie mówiłem?” – tyle usłyszysz od Czasu.
Pusto brzmi wróżba szczęścia, pęka szkło kompasu,
Choć tobie – że mi serce sycisz żywym tlenem –
Gdybym umiał coś zdradzić, zdradziłbym od razu.
Gdzieś jest kolebka wiatru, gdzieś są drzwi do głazu,
Gdzieś powód, że się liście ścielą żółtym trenem:
„A nie mówiłem?” – tyle usłyszysz od Czasu.
Może naprawdę róże rosną bez rozkazu,
Może na serio pragnie trwać to przywidzenie;
Gdybym mógł ci to zdradzić, zdradziłbym od razu.
Niech nawet lwy się dźwigną i znikną z obrazu,
Niech armie się rozpierzchną, wsiąkną w grunt strumienie:
Czy choć raz coś innego usłyszysz od Czasu?
Gdybym mógł ci to zdradzić, zdradziłbym od razu.
Przełożył Stanisław Barańczak
poniedziałek, 3 listopada 2014
Jak strach człowieka przed śmiercią
Garbus bez Pegaza
Marco Antonio Montes de Oca
Łatwo było zrobić krok
Ale kamień ziewał
Więc zdecydowałeś, że lepiej wybrać inną drogę
i jej wyblakłe zygzaki
Dopiero na czworakach
Posunąłeś się o krok
Nie tak silny nie tak wyraźny
Jak płacz człowieka
Ogarniętego strachem przed śmiercią
Powolną i szybką.
Gdzie chcesz iść
Ziemia ucieka spod nóg
Jak żyjący dywan
Dotąd gdy zbuntowany każdy milimetr
Dokąd z domem na plecach
brzemię chleba którego nie jesz
Bo ktoś ci go tylko pożyczył
W twoim wnętrzu zamknięta sakwa
Ale już się nie troszczysz:
Otworzy się w godzinie śmierci
Jak wszystkie inne tajemnice
Przełożyła Joanna Petry
Marco Antonio Montes de Oca
Łatwo było zrobić krok
Ale kamień ziewał
Więc zdecydowałeś, że lepiej wybrać inną drogę
i jej wyblakłe zygzaki
Dopiero na czworakach
Posunąłeś się o krok
Nie tak silny nie tak wyraźny
Jak płacz człowieka
Ogarniętego strachem przed śmiercią
Powolną i szybką.
Gdzie chcesz iść
Ziemia ucieka spod nóg
Jak żyjący dywan
Dotąd gdy zbuntowany każdy milimetr
Dokąd z domem na plecach
brzemię chleba którego nie jesz
Bo ktoś ci go tylko pożyczył
W twoim wnętrzu zamknięta sakwa
Ale już się nie troszczysz:
Otworzy się w godzinie śmierci
Jak wszystkie inne tajemnice
Przełożyła Joanna Petry
niedziela, 2 listopada 2014
Do Errorous
Kruki rzeczywiście są niesamowite, widziałam parę hałaśliwych kruków w lasach gdańskich – jak dwa czarne widma.
Jak spostrzegłeś, moja chęć do rozmowy jest, łagodnie mówiąc, mocno ograniczona. Powiem tyle – Nie uważam się za kobietę ani za mężczyznę, a podział na gender jest dla mnie absurdalny, upokarzający i obrzydliwy, blokujący wysublimowanie czystego intelektu. Niestety, mam psyche zamkniętą w klatce Modelu K. Jest jeszcze klatka Model M, ale nawet nie wolno między nimi wybierać, byłby to zresztą wybór między dżumą a cholerą.
Rozważałam operacyjne zmodyfikowanie się na istotę aseksualną, ale po takiej przemianie straciłabym pracę w korporacji, zresztą w moim wieku to już nie ma sensu.
W naszym języku trudno pisać w rodzaju nijakim. Mogę dodać, że bardzo często nie uważam się w ogóle za człowieka.
Zmęczone Pustki nie ćwiczą umysłów, tylko uciekają do łóżka.
Zasmucił mnie fragment Twojej wypowiedzi: „Ludzie, których cenię najbardziej, zdecydowanie twierdzą, że nasze działania są etycznie ważne, i że będziemy musieli doświadczyć ich rezultatów, i nie ma ucieczki. przed rezultatami naszych działań, przez śmierć ciała. Dodatkowo, twierdzą, że wiedzą to bezpośrednio, a nie że jest to ich teorią:”
Oczywiście nikt tego z pewnością powiedzieć nie może, ale niekiedy podejrzewam, że właśnie tak może być. Przy okazji mógłbyś to rozwinąć, ponieważ komentują mnie niekiedy młodzi ludzie, zastanawiający się nad zakończeniem życia. Chciałabym ich zniechęcić do takiej ostatecznej solucji, tym niemniej w takiej roli brakuje mi nieco wiarygodności.
Jak spostrzegłeś, moja chęć do rozmowy jest, łagodnie mówiąc, mocno ograniczona. Powiem tyle – Nie uważam się za kobietę ani za mężczyznę, a podział na gender jest dla mnie absurdalny, upokarzający i obrzydliwy, blokujący wysublimowanie czystego intelektu. Niestety, mam psyche zamkniętą w klatce Modelu K. Jest jeszcze klatka Model M, ale nawet nie wolno między nimi wybierać, byłby to zresztą wybór między dżumą a cholerą.
Rozważałam operacyjne zmodyfikowanie się na istotę aseksualną, ale po takiej przemianie straciłabym pracę w korporacji, zresztą w moim wieku to już nie ma sensu.
W naszym języku trudno pisać w rodzaju nijakim. Mogę dodać, że bardzo często nie uważam się w ogóle za człowieka.
Zmęczone Pustki nie ćwiczą umysłów, tylko uciekają do łóżka.
Zasmucił mnie fragment Twojej wypowiedzi: „Ludzie, których cenię najbardziej, zdecydowanie twierdzą, że nasze działania są etycznie ważne, i że będziemy musieli doświadczyć ich rezultatów, i nie ma ucieczki. przed rezultatami naszych działań, przez śmierć ciała. Dodatkowo, twierdzą, że wiedzą to bezpośrednio, a nie że jest to ich teorią:”
Oczywiście nikt tego z pewnością powiedzieć nie może, ale niekiedy podejrzewam, że właśnie tak może być. Przy okazji mógłbyś to rozwinąć, ponieważ komentują mnie niekiedy młodzi ludzie, zastanawiający się nad zakończeniem życia. Chciałabym ich zniechęcić do takiej ostatecznej solucji, tym niemniej w takiej roli brakuje mi nieco wiarygodności.
Życie wypełnione nędzą
Zaduszki
Georg Trakl
Karlowi Hauerowi
Chłopy i baby, smętni towarzysze,
Sypią dziś modre i czerwone kwiatki
Na ich grobowce, co świecą lękliwie.
Są wobec śmierci niby biedne lalki.
O! ileż jest w nich pokory i lęku,
Jak cienie stoją pośród krzewów czarnych.
Nienarodzonych skargi w wichrze jęczą
I widać też światełka błądzące w oddali.
Szloch kochających wieje przez konary,
A tam rozkłada się matka z dzieciątkiem.
Korowód żywych zda się nierealny
I dziwnie rozsypany w tym wietrze wieczornym.
Ich życie tak zawikłane, wypełnione nędzą.
Zmiłuj się Boże nad kobiet cierpieniem,
Nad beznadziejną ich skargą trumienną.
Samotne idą cicho pod gwiezdnym sklepieniem.
Przełożył Andrzej Lam
Georg Trakl
Karlowi Hauerowi
Chłopy i baby, smętni towarzysze,
Sypią dziś modre i czerwone kwiatki
Na ich grobowce, co świecą lękliwie.
Są wobec śmierci niby biedne lalki.
O! ileż jest w nich pokory i lęku,
Jak cienie stoją pośród krzewów czarnych.
Nienarodzonych skargi w wichrze jęczą
I widać też światełka błądzące w oddali.
Szloch kochających wieje przez konary,
A tam rozkłada się matka z dzieciątkiem.
Korowód żywych zda się nierealny
I dziwnie rozsypany w tym wietrze wieczornym.
Ich życie tak zawikłane, wypełnione nędzą.
Zmiłuj się Boże nad kobiet cierpieniem,
Nad beznadziejną ich skargą trumienną.
Samotne idą cicho pod gwiezdnym sklepieniem.
Przełożył Andrzej Lam
sobota, 1 listopada 2014
Bliskość jest otchłanią
Pierwszy listopada
Esad Babačič
Pierwszy listopada
dzień kiedy uświadamiasz sobie
że bliskość jest
otchłanią
na której najbardziej możesz polegać
pierwszy listopada
kiedy lęk
jeszcze bardziej nas zbliża
kiedy zamykasz wszystkie okna
i czekasz
czekasz
aż przeminie
pierwszy listopada
kiedy deszcz nie jest deszczem
kiedy ulica cię ochlapie
jeszcze zanim
na nią wtargniesz
pierwszy listopada
kiedy brzozy są
kiedy brzozy są
czarne
ale pieprzysz
takie święto
dla którego musisz umrzeć
żeby je obchodzić
Przełożył ze słoweńskiego Marcin Warmuz
Esad Babačič
Pierwszy listopada
dzień kiedy uświadamiasz sobie
że bliskość jest
otchłanią
na której najbardziej możesz polegać
pierwszy listopada
kiedy lęk
jeszcze bardziej nas zbliża
kiedy zamykasz wszystkie okna
i czekasz
czekasz
aż przeminie
pierwszy listopada
kiedy deszcz nie jest deszczem
kiedy ulica cię ochlapie
jeszcze zanim
na nią wtargniesz
pierwszy listopada
kiedy brzozy są
kiedy brzozy są
czarne
ale pieprzysz
takie święto
dla którego musisz umrzeć
żeby je obchodzić
Przełożył ze słoweńskiego Marcin Warmuz
czwartek, 30 października 2014
Puste wnętrze bolesnej rany
Zezwłok cykady
Kanai Choku
Tak jak przypadkiem
odwracając listek krzewu
natrafia się na zezwłok cykady,
tak samo człowiek
po drugiej stronie swego serca może odnaleźć
wspomnienie czegoś, co gwałtownie uleciało,
jakąś bolesną ranę,
w której puste wnętrze da się zajrzeć…
Przełożyli Adachi Kazuko, Wiesław Kotański, Tadeusz Śliwiak
Kanai Choku
Tak jak przypadkiem
odwracając listek krzewu
natrafia się na zezwłok cykady,
tak samo człowiek
po drugiej stronie swego serca może odnaleźć
wspomnienie czegoś, co gwałtownie uleciało,
jakąś bolesną ranę,
w której puste wnętrze da się zajrzeć…
Przełożyli Adachi Kazuko, Wiesław Kotański, Tadeusz Śliwiak
niedziela, 26 października 2014
Do Errorous: Pustki nie myślą
Przykro mi, że masz kłopoty ze zdrowiem. Mam nadzieję, że to nic poważnego, aczkolwiek czarne przeczucie podpowiada mi, że sprawy przedstawiają się w sposób wręcz przeciwny.
Jestem skrajnie i wyczerpana, nie mogę myśleć. Zaraz ucieknę do łóżka, a fakt, że mogę pół życia przespać, tym bardziej uwalnia mnie od myślenia. Pustki przecież nie myślą.
Wiem, że można poprzez nieustanne i pełne wyrzeczeń ćwiczenia w pewien sposób oderwać się od ciała, ale ja już nie mam na to siły. Fakt, że potrafię wstać i spełniać swoje podstawowe obowiązki, uważam i tak za istny cud. Jeśli będę miała świeżą głowę, może odpowiem Ci szerzej.
Wydaje mi się, że obok alternatywy, którą przedstawiłeś, są jeszcze inne solucje – zabicie się lub powrót do normalnej czy, jak wolisz „normalnej” przytłaczającej większości radujących się swą egzystencją lekko zmienionych genetycznie szympansów. Można też ratować się farmakologią.
Przepraszam, że pomyślałam, że to mogłeś być Ty. Ogólnie mężczyźni marzą o przemocy wobec kobiet, co zapewne zapisane jest w DNA. Mój internetowy fan też był intelektualny, ale inaczej.
:)
Jestem skrajnie i wyczerpana, nie mogę myśleć. Zaraz ucieknę do łóżka, a fakt, że mogę pół życia przespać, tym bardziej uwalnia mnie od myślenia. Pustki przecież nie myślą.
Wiem, że można poprzez nieustanne i pełne wyrzeczeń ćwiczenia w pewien sposób oderwać się od ciała, ale ja już nie mam na to siły. Fakt, że potrafię wstać i spełniać swoje podstawowe obowiązki, uważam i tak za istny cud. Jeśli będę miała świeżą głowę, może odpowiem Ci szerzej.
Wydaje mi się, że obok alternatywy, którą przedstawiłeś, są jeszcze inne solucje – zabicie się lub powrót do normalnej czy, jak wolisz „normalnej” przytłaczającej większości radujących się swą egzystencją lekko zmienionych genetycznie szympansów. Można też ratować się farmakologią.
Przepraszam, że pomyślałam, że to mogłeś być Ty. Ogólnie mężczyźni marzą o przemocy wobec kobiet, co zapewne zapisane jest w DNA. Mój internetowy fan też był intelektualny, ale inaczej.
:)
piątek, 24 października 2014
Do errorous:
Zazwyczaj nie chcę rozmawiać, dlatego odpowiadam dopiero teraz. Jesteś bardzo oryginalnym myślicielem i masz absolutną rację. Poemat o Pustce powinien składać się z czystej kartki. Właściwie nie czuję się już osobą tylko Pustką i cały blog niech się stanie próżnią. Mam trudności techniczne z usunięciem całej witryny, ale kiedy skończy mi się zapas utworów poetyckich, wyciągnę konsekwencje. Nie mogę nieustannie powtarzać, jak mi jest niedobrze i jak ten świat mnie odpycha i jak bardzo pragnę zniszczyć swoje istnienie. O moich przygodach erotyczno-menstruacyjnych też powinnam milczeć, ponieważ neurotyczno-idealistyczna młodzież tu zagląda, jak również osoby starsze, i czuję się zażenowana.
Twoja teoria, że prawie wszyscy są chorzy psychicznie i tylko garstka normalnych.bardzo mi się podoba, niestety, obawiam się, że nie odpowiada prawdzie. Jak się rozejrzę, wszędzie widzę ludzi zachwyconych swoim życiem, przebierających z zapałem cytryny w markecie, i tylko ja jedna błąkam się jak ta alienka w wiecznym osłupieniu z powodu swej absurdalnej egzystencji.
Zastanawiam się, czy to nie Ty jesteś tym moim internetowym „przyjacielem”, który marzył o tym, żeby mnie więzić i we wrześniu sprawił, że prawie umarłam ze strachu. Ale zapewne to nie Ty, sprawiasz wrażenie osoby dobrze wychowanej, a upieczoną przez Apaczów czaszkę, która śni mi się nocach, okryję zasłoną zapomnienia :)
Twoja teoria, że prawie wszyscy są chorzy psychicznie i tylko garstka normalnych.bardzo mi się podoba, niestety, obawiam się, że nie odpowiada prawdzie. Jak się rozejrzę, wszędzie widzę ludzi zachwyconych swoim życiem, przebierających z zapałem cytryny w markecie, i tylko ja jedna błąkam się jak ta alienka w wiecznym osłupieniu z powodu swej absurdalnej egzystencji.
Zastanawiam się, czy to nie Ty jesteś tym moim internetowym „przyjacielem”, który marzył o tym, żeby mnie więzić i we wrześniu sprawił, że prawie umarłam ze strachu. Ale zapewne to nie Ty, sprawiasz wrażenie osoby dobrze wychowanej, a upieczoną przez Apaczów czaszkę, która śni mi się nocach, okryję zasłoną zapomnienia :)
czwartek, 23 października 2014
W żałosnym świecie znikają marzenia
Fotograf
Sugiyama Heiichi
Aż do tej pory byłem pełen życiowej werwy.
Aż tu świat zaczął się do mnie odzywać jak fotograf:
proszę usiąść na krześle,
ramiona do przodu,
wziąć głęboki oddech,
nie ruszać się,
szyja prosto,
wciągnąć podbródek…
A na koniec niepostrzeżenie umarłem…
W tej samej chwili On z zadowoleniem nacisnął migawkę.
Z prawdziwym zadowoleniem.
Ach, jakże żałosny jest dla mnie ten świat,
w którym marzenia i wydarzenia zanikają z dnia na dzień.
Przełożyli Adachi Kazuko, Wiesław Kotański, Tadeusz Śliwiak
Sugiyama Heiichi
Aż do tej pory byłem pełen życiowej werwy.
Aż tu świat zaczął się do mnie odzywać jak fotograf:
proszę usiąść na krześle,
ramiona do przodu,
wziąć głęboki oddech,
nie ruszać się,
szyja prosto,
wciągnąć podbródek…
A na koniec niepostrzeżenie umarłem…
W tej samej chwili On z zadowoleniem nacisnął migawkę.
Z prawdziwym zadowoleniem.
Ach, jakże żałosny jest dla mnie ten świat,
w którym marzenia i wydarzenia zanikają z dnia na dzień.
Przełożyli Adachi Kazuko, Wiesław Kotański, Tadeusz Śliwiak
wtorek, 21 października 2014
I coś się złego niesie
Dalekie świtanie
Jiří Orten
Z oddali światło. Strach. I coś się złego niesie.
Ciało, ma obłuda, wciąż rytmem chce mnie wołać,
broniącym przed klęską. Wy się zasłuchujecie
i nie słyszycie nic. Tylko zarys. Zmierzch. Bojaźń.
Przetrę oczy. Czuwam. Na łyżeczce do kawy
w kroplach sen mój czeka wciąż, aż go do ust przytknę.
Jest blisko, tuż obok. Nie mogę zdradzić nawet,
co mi powiedziała, najskromniejszej modlitwie:
jak mam się rozwidnić? Rozmyśla o jutrzence
ciało, ma obłuda, w którym coś może wskrzesi
jakaś knajpka, która mnie wzywa w swoje ręce.
Z oddali światło. Strach. I coś się złego niesie.
Przełożył Tomasz M. Larczyński
Jiří Orten
Z oddali światło. Strach. I coś się złego niesie.
Ciało, ma obłuda, wciąż rytmem chce mnie wołać,
broniącym przed klęską. Wy się zasłuchujecie
i nie słyszycie nic. Tylko zarys. Zmierzch. Bojaźń.
Przetrę oczy. Czuwam. Na łyżeczce do kawy
w kroplach sen mój czeka wciąż, aż go do ust przytknę.
Jest blisko, tuż obok. Nie mogę zdradzić nawet,
co mi powiedziała, najskromniejszej modlitwie:
jak mam się rozwidnić? Rozmyśla o jutrzence
ciało, ma obłuda, w którym coś może wskrzesi
jakaś knajpka, która mnie wzywa w swoje ręce.
Z oddali światło. Strach. I coś się złego niesie.
Przełożył Tomasz M. Larczyński
poniedziałek, 20 października 2014
Kornelii poemat do Pustki
Nieuczciwi listonosze
Robert Creeley
Oni zabierają wszystkie moje listy i
Wrzucają je w ogień.
Widzę płomienie, itd.
Lecz nie dbam o to, itd.
Oni palą wszystko co mam, odrobinę
Którą posiadam. nie dbam o to, itd.
Najdoskonalszy poemat, skierowany do
Pustki – jest aktem odwagi
Niezbędnej. Czymś całkiem
Odmiennym.
Przełożyła Teresa Truszkowska
Robert Creeley
Oni zabierają wszystkie moje listy i
Wrzucają je w ogień.
Widzę płomienie, itd.
Lecz nie dbam o to, itd.
Oni palą wszystko co mam, odrobinę
Którą posiadam. nie dbam o to, itd.
Najdoskonalszy poemat, skierowany do
Pustki – jest aktem odwagi
Niezbędnej. Czymś całkiem
Odmiennym.
Przełożyła Teresa Truszkowska
niedziela, 19 października 2014
Słodkie lekarstwo śmierci
Wstałam, jak na niedzielę, niemal skoro świt. Przygnębiona i rozdrażniona „pomyślnymi wiadomościami od synoptyków”, doprowadzona niemal do płaczu „złotą polską jesienią”, która nie może się skończyć, rozumiałam, że muszę wyruszyć wcześniej, zanim las zaludni tłum moich ukochanych bliźnich. Udało mi się wszakże wyjechać dopiero po godzinie dziewiątej.
Przemieszczałam się wolno, jak w transie, pod łukowymi sklepieniami drzew. Liście wreszcie spadają, korony drzew są już bardziej ażurowe, delikatne, pełne prześwitów. Powoli zieleń ustępuje miejsca złocistości, żółci i czerwieni. Kiedy powiał wiatr, liście opadały na mnie jak usnuty z marzeń deszcz. Przez głowę przemknęła mi myśl,że ja jestem takim opadającym liściem, z drzewa zerwanym. Teraz jeszcze unoszę się w powietrzu, nawet z pewnym smętnym wdziękiem. Za chwilę jednak upadnę wśród innych martwych liści, które ścielą się na ścieżkach jak dziwny żółty całun, i wraz z nimi zginę.
Kiedy z trudem ominęłam porannego psiarza, który wypuścił swego zapchlonego, zadyszanego kundla z rozciągniętą pięciometrową smyczą, blokując oczywiście całą alejkę, przypomniałam sobie te słowa Emila Ciorana:
Wstać z łóżka, zrobić toaletę, a potem czekać na jakąś niespodziewaną odmianę chandry bądź lęku.
Za odrobinę zobojętnienia oddałbym cały Wszechświat i całego Szekspira.
Doskonale rozumiem takie pragnienia filozofa rozpaczy. Dla mnie wstanie z łóżka i zrobienie toalety jest codziennym groźnym wyzwaniem. Ale ostatnio udało mi się nieco stłumić lęk i i zobojętnieć, otoczyć się pancerzem pustki, poddać osobowość niemal absolutnej anihilacji. Nie jeżdżę do rodziców także dlatego, żeby nie przypomnieć sobie, że jestem.
Długie noce, kocham Was! Z dnia na dzień bolesny żar mojej duszy coraz szybciej gaśnie.
Niekiedy przystawałam, żeby napić się wody. Ale dziś nie musiałam szukać leśnego ustronia. W ogóle nie mam siły – po 80 minutach ślimaczej jazdy byłam mokra od stop do głów. Krople transpiracji przedarły się przez rubieże brwi i zatopiły oczy. Wydaje mi się, że moje podświadome pragnienie kresu mocno wpływa na organizm. Od wielu lat nie miałam gorączki – ciało już się nie broni.
Zanim wyjechałam ze zwartej ściany lasu, zaczęłam recytować wiersz jednego z moich ulubionych poetów-samobójców. Nie powstrzymało go przed ostatecznym wyjściem nawet fiołkowe powietrze Paryża.
* *
Marian Ośniałowski
Na liliowych wrzosowiskach
dęby czerwone gasną,
niech Ci nie będzie żal wierszy zgubionych
cudzych i własnych.
W strugach krwi szare płoty
W agonii dzikiego wina.
Słodkie lekarstwo śmierci
poda jesień
w kostiumie arlekina.
**
A potem już tylko długa kąpiel, martwota i bezwład, łóżkowe symulowanie nicości.
Przemieszczałam się wolno, jak w transie, pod łukowymi sklepieniami drzew. Liście wreszcie spadają, korony drzew są już bardziej ażurowe, delikatne, pełne prześwitów. Powoli zieleń ustępuje miejsca złocistości, żółci i czerwieni. Kiedy powiał wiatr, liście opadały na mnie jak usnuty z marzeń deszcz. Przez głowę przemknęła mi myśl,że ja jestem takim opadającym liściem, z drzewa zerwanym. Teraz jeszcze unoszę się w powietrzu, nawet z pewnym smętnym wdziękiem. Za chwilę jednak upadnę wśród innych martwych liści, które ścielą się na ścieżkach jak dziwny żółty całun, i wraz z nimi zginę.
Kiedy z trudem ominęłam porannego psiarza, który wypuścił swego zapchlonego, zadyszanego kundla z rozciągniętą pięciometrową smyczą, blokując oczywiście całą alejkę, przypomniałam sobie te słowa Emila Ciorana:
Wstać z łóżka, zrobić toaletę, a potem czekać na jakąś niespodziewaną odmianę chandry bądź lęku.
Za odrobinę zobojętnienia oddałbym cały Wszechświat i całego Szekspira.
Doskonale rozumiem takie pragnienia filozofa rozpaczy. Dla mnie wstanie z łóżka i zrobienie toalety jest codziennym groźnym wyzwaniem. Ale ostatnio udało mi się nieco stłumić lęk i i zobojętnieć, otoczyć się pancerzem pustki, poddać osobowość niemal absolutnej anihilacji. Nie jeżdżę do rodziców także dlatego, żeby nie przypomnieć sobie, że jestem.
Długie noce, kocham Was! Z dnia na dzień bolesny żar mojej duszy coraz szybciej gaśnie.
Niekiedy przystawałam, żeby napić się wody. Ale dziś nie musiałam szukać leśnego ustronia. W ogóle nie mam siły – po 80 minutach ślimaczej jazdy byłam mokra od stop do głów. Krople transpiracji przedarły się przez rubieże brwi i zatopiły oczy. Wydaje mi się, że moje podświadome pragnienie kresu mocno wpływa na organizm. Od wielu lat nie miałam gorączki – ciało już się nie broni.
Zanim wyjechałam ze zwartej ściany lasu, zaczęłam recytować wiersz jednego z moich ulubionych poetów-samobójców. Nie powstrzymało go przed ostatecznym wyjściem nawet fiołkowe powietrze Paryża.
* *
Marian Ośniałowski
Na liliowych wrzosowiskach
dęby czerwone gasną,
niech Ci nie będzie żal wierszy zgubionych
cudzych i własnych.
W strugach krwi szare płoty
W agonii dzikiego wina.
Słodkie lekarstwo śmierci
poda jesień
w kostiumie arlekina.
**
A potem już tylko długa kąpiel, martwota i bezwład, łóżkowe symulowanie nicości.
sobota, 18 października 2014
Klęska krąży nad nami
przegrani
Charles Bukowski
nie
nie wygramy na pewno nie mamy szans
jestem przekonany że nie wygramy
chociaż przez chwilę myśleliśmy że może się da
ale tak było tylko przez chwilę
teraz wiemy że nie możemy wygrać
nie możemy zatrzymać się i wygrać
ani biec przed siebie i wygrać
ani zrobić coś dobrego i wygrać
ani zrobić coś złego i wygrać
ktoś inny wygra
dlatego ktoś inny jest tam a my tu
tak boli przegrać coś
co wydaje się mieć znaczenie
ale tak się stanie
zgodzić się na to jest niemożliwością
ale wiedzieć o tym jest sprawą ważniejszą
niż gołębie hamulce czy miłość
Przełożył Piotr Madej
Charles Bukowski
nie
nie wygramy na pewno nie mamy szans
jestem przekonany że nie wygramy
chociaż przez chwilę myśleliśmy że może się da
ale tak było tylko przez chwilę
teraz wiemy że nie możemy wygrać
nie możemy zatrzymać się i wygrać
ani biec przed siebie i wygrać
ani zrobić coś dobrego i wygrać
ani zrobić coś złego i wygrać
ktoś inny wygra
dlatego ktoś inny jest tam a my tu
tak boli przegrać coś
co wydaje się mieć znaczenie
ale tak się stanie
zgodzić się na to jest niemożliwością
ale wiedzieć o tym jest sprawą ważniejszą
niż gołębie hamulce czy miłość
Przełożył Piotr Madej
piątek, 17 października 2014
Pogładzi matka śmierć
****
Hana Fousková
Gwiazdy milczą
Wiatr zawodzi
W mroku chwiejnie chodzi
ziemia nocą otulona.
A ja płaczę z samotności stara opuszczona.
Na górach się przestrzeń łamie
o gwiazdy ptaki skrzydła rwą
na ziemi się nie spotkamy
dwie skały się nie zejdą.
Fale o brzeg haratają czoła
z jękiem na próżno
na brzegi rzucają się znów
ich potłuczone ciała
zdarły sobie głos do chrypiących słów.
Tak i mój płacz
o brzeg czasu bije
noc jest długa w środku przebił ją sierp.
Morze nigdy łzy nie uroni
a mnie pogładzi aksamitnym skrzydłem wronim
tylko moja matka śmierć.
Przełożył Franciszek Nastulczyk
Hana Fousková
Gwiazdy milczą
Wiatr zawodzi
W mroku chwiejnie chodzi
ziemia nocą otulona.
A ja płaczę z samotności stara opuszczona.
Na górach się przestrzeń łamie
o gwiazdy ptaki skrzydła rwą
na ziemi się nie spotkamy
dwie skały się nie zejdą.
Fale o brzeg haratają czoła
z jękiem na próżno
na brzegi rzucają się znów
ich potłuczone ciała
zdarły sobie głos do chrypiących słów.
Tak i mój płacz
o brzeg czasu bije
noc jest długa w środku przebił ją sierp.
Morze nigdy łzy nie uroni
a mnie pogładzi aksamitnym skrzydłem wronim
tylko moja matka śmierć.
Przełożył Franciszek Nastulczyk
czwartek, 16 października 2014
Otchłań, która mrozi krew
Po drugiej stronie muru
Murano Shirō
Kiwam ręką na pożegnanie,
a on skręcił zaraz za załomem owego muru
i zniknął mi z oczu;
już po raz drugi tu nie powróci.
Co jest po drugiej stronie muru,
jaki świat tam się zaczyna,
nikt pewno tego nie wie.
Z tej obcej otchłani, która mrozi w żyłach krew,
gdzie się nie słyszy słów, i nie ma obwarowań,
i nawet grobów nie ma,
nikt się dotąd nie wyczołgał i nie wydostał.
W tym miejscu ziemia
zapada w bezdenną przepaść.
Przełożyli Adachi Kazuko, Wiesław Kotański, Tadeusz Śliwiak
Murano Shirō
Kiwam ręką na pożegnanie,
a on skręcił zaraz za załomem owego muru
i zniknął mi z oczu;
już po raz drugi tu nie powróci.
Co jest po drugiej stronie muru,
jaki świat tam się zaczyna,
nikt pewno tego nie wie.
Z tej obcej otchłani, która mrozi w żyłach krew,
gdzie się nie słyszy słów, i nie ma obwarowań,
i nawet grobów nie ma,
nikt się dotąd nie wyczołgał i nie wydostał.
W tym miejscu ziemia
zapada w bezdenną przepaść.
Przełożyli Adachi Kazuko, Wiesław Kotański, Tadeusz Śliwiak
niedziela, 12 października 2014
Kornelia chce zniknąć w lesie
Migrena lała mi roztopiony ołów na skronie, świat wirował wokół jak szalona karuzela, neurony w uszach rozpalały się do czerwoności. Nie mogłam wyprowadzić roweru. Ale chmury zlitowały się nade mną i wreszcie nadpłynęły, moje siostry oczekiwane tak niecierpliwie. Chciałabym stać się chmurą i mknąć po chłodnym niebie aż nad czarną toń rozhukanego oceanu. Szaroniebieski gęsty całun zdławił po wielu boleśnie świetlnych tygodniach przeklęte słońce, wypalające ze mnie tchnienie życia. Wyszłam na długi spacer do lasu. Nie przejmowałam się tym, że mieszkanie bardzo chce zostać posprzątane, a podłoga dosłownie się lepi.
Niestety, dziś liście prawie nie opadały, dzień cichy, bezwietrzny. Daremnie słałam w stronę koron drzew wciąż nowe podmuchy myśli. Ale przynajmniej cień i ukochany półmrok dały mi nieco spokoju.
Niedzielny las pełen jest ludzi, rowerzystów, kijkowiczów, radosnej młodzieży i żwawych emerytów tudzież zakochanych par obśliniających się namiętnie. Na szczęście znam zakamarki i ustronia, w których mogę być sama i nikogo nie widzieć nawet przez długie chwile (załączam fotografię). Wyobrażałam sobie, że znikam w alejce wśród gotyckiego łuku drzew i znikam, rozpływam się, przestaję wreszcie czuć, cierpieć i istnieć. Wydawało mi się, że wędruję po zatopionym lesie, nierealna jak błękitnomroczne powietrze. Takie borowe gęstwiny niekiedy pełne są wieloznacznych tajemnic i niewypowiedzianych gróźb. Podobno w tym lesie ktoś skrzywdził biegaczkę. Ja roztaczam wokół siebie taką aurę nienawiści, zgnilizny i śmierci, że ominąłby mnie najbardziej jurny i zbrodniczy amator niewieścich wdzięków.
Spacerując, rozważałam słowa Palladasa, poety z czasów schyłku starożytności:
Nagi kres
Nagi na ziemię przyszedłem, nagi pójdę pod ziemię.
Po co miałbym się trudzić, skoro widzę ten nagi kres?
Przełożył Zygmunt Kubiak
W tych słowach poety, którego w życiu druzgotały ubóstwo i nędza, zawarta jest granitowa prawda. Tak jak pisałam wcześniej, zapewne znajdą mnie kiedyś służby miejskie martwą pod kołdrą, w stanie daleko posuniętego rozkładu (Już widzę, jak pełni obrzydzenia wchodzą w maskach). Ta zgniła, pełna robaczków i różnych miłych żyjątek masa będzie miała na sobie zeszmaconą piżamę, jeśli jednak będę odchodzić świadomie, przedtem z pewnością się rozbiorę – zgasnę naga jak w epigramie udręczonego Palladasa.
Gdy tak wędrowałam, lekkomyślnie piłam wodę, i w pewnym momencie uświadomiłam sobie, że nie dojdę to toalety. Zaszyłam się głęboko w zaroślach. Nagły szelest poderwał mnie na nogi – myślałam, że ktoś nadchodzi, ale to był tylko wiatr. Na skutek tego godnego pożałowania incydentu zmoczyłam sobie sportowe buciki. Ponadto coś ukłuło mnie w obnażone krągłości – natychmiast przypomniałam sobie suchotrawy z wiersza Paula Celana. Bardziej romantyczne jest przecież ukłucie w pupę poetycznymi suchotrawami niż suchą gałęzią.
Doprowadziwszy ubranie do porządku, pełna niesmaku, zaczęłam powoli podążać w stronę domu. Umiejętnie motywowałam się przy tym wierszem młodopolskiego poety-samobójcy, który dobrze wiedział, jak powinien wyglądać idealny las. Jakby śpiewał mi z duszy!
Posępny las
Stanisław Korab-Brzozowski
Ach! Jak posępnie las ten dziki!
Ponura jego głąb i ciemna,
Pełna milczenia i tajemna.
Ach! Jak posępnie las ten dziki!
Drzewa wpółmartwe, chorowite
Noszą zwiędnięte liście suche;
I nieruchomo stoją głuche
Drzewa wpółmartwe, chorowite.
Mrok gęsty zaległ las ten smutny
I nigdy promień słońca złoty
Nie wszedł przez żółte drzew uploty:
Mrok gęsty zaległ las ten smutny.
Niekiedy tylko błędny ognik
Leci nad błotne topieliska,
I wśród ciemności złudnie błyska
Niekiedy tylko błędny ognik.
Cisza, co drzemie tu grobowa,
Przytłacza piersi jak kamieniem,
I myśl zabija ci milczeniem
Cisza, co drzemie tu grobowa.
W tym ciemnym, mglistym, głuchym lesie
Pamięć zamiera, myśl, pragnienie;
Duszę ogarnia znicestwienie
W tym ciemnym, mglistym, głuchym lesie.
W ten smutny las ja lubię chodzić,
Bo dusza moja obłąkana,
Śpi, marząc, ciszą tu obwiana…
W ten smutny las ja lubię chodzić.
Niestety, dziś liście prawie nie opadały, dzień cichy, bezwietrzny. Daremnie słałam w stronę koron drzew wciąż nowe podmuchy myśli. Ale przynajmniej cień i ukochany półmrok dały mi nieco spokoju.
Niedzielny las pełen jest ludzi, rowerzystów, kijkowiczów, radosnej młodzieży i żwawych emerytów tudzież zakochanych par obśliniających się namiętnie. Na szczęście znam zakamarki i ustronia, w których mogę być sama i nikogo nie widzieć nawet przez długie chwile (załączam fotografię). Wyobrażałam sobie, że znikam w alejce wśród gotyckiego łuku drzew i znikam, rozpływam się, przestaję wreszcie czuć, cierpieć i istnieć. Wydawało mi się, że wędruję po zatopionym lesie, nierealna jak błękitnomroczne powietrze. Takie borowe gęstwiny niekiedy pełne są wieloznacznych tajemnic i niewypowiedzianych gróźb. Podobno w tym lesie ktoś skrzywdził biegaczkę. Ja roztaczam wokół siebie taką aurę nienawiści, zgnilizny i śmierci, że ominąłby mnie najbardziej jurny i zbrodniczy amator niewieścich wdzięków.
Spacerując, rozważałam słowa Palladasa, poety z czasów schyłku starożytności:
Nagi kres
Nagi na ziemię przyszedłem, nagi pójdę pod ziemię.
Po co miałbym się trudzić, skoro widzę ten nagi kres?
Przełożył Zygmunt Kubiak
W tych słowach poety, którego w życiu druzgotały ubóstwo i nędza, zawarta jest granitowa prawda. Tak jak pisałam wcześniej, zapewne znajdą mnie kiedyś służby miejskie martwą pod kołdrą, w stanie daleko posuniętego rozkładu (Już widzę, jak pełni obrzydzenia wchodzą w maskach). Ta zgniła, pełna robaczków i różnych miłych żyjątek masa będzie miała na sobie zeszmaconą piżamę, jeśli jednak będę odchodzić świadomie, przedtem z pewnością się rozbiorę – zgasnę naga jak w epigramie udręczonego Palladasa.
Gdy tak wędrowałam, lekkomyślnie piłam wodę, i w pewnym momencie uświadomiłam sobie, że nie dojdę to toalety. Zaszyłam się głęboko w zaroślach. Nagły szelest poderwał mnie na nogi – myślałam, że ktoś nadchodzi, ale to był tylko wiatr. Na skutek tego godnego pożałowania incydentu zmoczyłam sobie sportowe buciki. Ponadto coś ukłuło mnie w obnażone krągłości – natychmiast przypomniałam sobie suchotrawy z wiersza Paula Celana. Bardziej romantyczne jest przecież ukłucie w pupę poetycznymi suchotrawami niż suchą gałęzią.
Doprowadziwszy ubranie do porządku, pełna niesmaku, zaczęłam powoli podążać w stronę domu. Umiejętnie motywowałam się przy tym wierszem młodopolskiego poety-samobójcy, który dobrze wiedział, jak powinien wyglądać idealny las. Jakby śpiewał mi z duszy!
Posępny las
Stanisław Korab-Brzozowski
Ach! Jak posępnie las ten dziki!
Ponura jego głąb i ciemna,
Pełna milczenia i tajemna.
Ach! Jak posępnie las ten dziki!
Drzewa wpółmartwe, chorowite
Noszą zwiędnięte liście suche;
I nieruchomo stoją głuche
Drzewa wpółmartwe, chorowite.
Mrok gęsty zaległ las ten smutny
I nigdy promień słońca złoty
Nie wszedł przez żółte drzew uploty:
Mrok gęsty zaległ las ten smutny.
Niekiedy tylko błędny ognik
Leci nad błotne topieliska,
I wśród ciemności złudnie błyska
Niekiedy tylko błędny ognik.
Cisza, co drzemie tu grobowa,
Przytłacza piersi jak kamieniem,
I myśl zabija ci milczeniem
Cisza, co drzemie tu grobowa.
W tym ciemnym, mglistym, głuchym lesie
Pamięć zamiera, myśl, pragnienie;
Duszę ogarnia znicestwienie
W tym ciemnym, mglistym, głuchym lesie.
W ten smutny las ja lubię chodzić,
Bo dusza moja obłąkana,
Śpi, marząc, ciszą tu obwiana…
W ten smutny las ja lubię chodzić.
czwartek, 9 października 2014
Nie mogą osłaniać swych zbrodni
* * *
Artur Lundkvist
I wszyscy nadzy są w śmierci.
To nie młoda, rozigrana radość lata,
to nagość zimy życia,
kiedy śmierć zamraża ciała na kamień.
Ani ziemska nagość, ani niebiańska,
lecz taka jak przy przejściu rzeki.
Ze swoją ciemniejącą bielą, w wyciu wilków.
I wszyscy martwi są w swojej nagości:
nie kończący się fryz zdrętwiałego życia,
ciał, które utraciły wszelkie znaczenie ciała,
z płcią niewinną jak przy urodzeniu,
pozbawioną na zawsze siły i krwi,
z włosem przylepionym do czół
niby trawa przymarznięta do grudy zimowej.
Są i tacy, którzy leżą w śmierci skuleni
jak nie urodzone embriony. Inni przypominają
topielców, z rozpostartymi ramionami, z włosami targanymi prądem,
Jeszcze inni wyglądają, jakby polegli na posterunku.
Są również ciała z piętnami odleżyn, jakby cerowane
różami, i te o wydętych brzuchach, jak gdyby jakieś
zwierzę wtargnęło tam i urządziło w nich sobie legowisko
I ciała wyniszczone, podobne do drzew odzianych
w ludzką skórę, i dzieci ukształtowane z gliny miększej niż inni.
Wszyscy są nadzy w śmierci.
Złoto rozsypało się u ich stóp,
monety potoczyły się na wszystkie strony
w pospiesznej ruinie śmierci.
Domy zachwiały się i zwaliły
w przepaść i na wszystkie strony świata.
Wiatr porwał ubrania jak chmurę lub żagle.
Martwe spojrzenie w nie zamkniętych jeszcze oczach
jest już tylko zwierciadłem zapomnianym w grocie.
O, nie mogą dłużej osłaniać swych zbrodni,
przebaczonych już, zapomnianych, pogrzebanych,
To, co uczynili ze swym życiem jest jedynie snem,
który wędruje daleko, podczas gdy ciała, zużyte i porzucone narzędzia, czekają
jak ślimaki nad zimowym oceanem.
Bo wszyscy są nadzy w śmierci.
Przełożył Zygmunt Łanowski
Komentarz Kornelii: „Nie mogą dłużej osłaniać swych zbrodni”….. Ale będzie wstyd i hańba… Pocieszenie, że nie ja jedna? Zapewne żadne, każdy wtedy będzie sam. A może wystawiony na spojrzenia innych, którzy znaleźli się po dobrej stronie? Wyszydzany przez złośliwe demony. Podobno każdy zobaczy takie zaświaty, jakie sobie wyobraża… Horror poza granicami umysłu. Naga, wysmagana pejczem do krwi, wystawiona w ciasnej klatce, zlana potem i spermą, z nieustanną totalnie bolesną menstruacją i tak przez wieczność, bez końca… Zapowiada się prymuśnie…
Artur Lundkvist
I wszyscy nadzy są w śmierci.
To nie młoda, rozigrana radość lata,
to nagość zimy życia,
kiedy śmierć zamraża ciała na kamień.
Ani ziemska nagość, ani niebiańska,
lecz taka jak przy przejściu rzeki.
Ze swoją ciemniejącą bielą, w wyciu wilków.
I wszyscy martwi są w swojej nagości:
nie kończący się fryz zdrętwiałego życia,
ciał, które utraciły wszelkie znaczenie ciała,
z płcią niewinną jak przy urodzeniu,
pozbawioną na zawsze siły i krwi,
z włosem przylepionym do czół
niby trawa przymarznięta do grudy zimowej.
Są i tacy, którzy leżą w śmierci skuleni
jak nie urodzone embriony. Inni przypominają
topielców, z rozpostartymi ramionami, z włosami targanymi prądem,
Jeszcze inni wyglądają, jakby polegli na posterunku.
Są również ciała z piętnami odleżyn, jakby cerowane
różami, i te o wydętych brzuchach, jak gdyby jakieś
zwierzę wtargnęło tam i urządziło w nich sobie legowisko
I ciała wyniszczone, podobne do drzew odzianych
w ludzką skórę, i dzieci ukształtowane z gliny miększej niż inni.
Wszyscy są nadzy w śmierci.
Złoto rozsypało się u ich stóp,
monety potoczyły się na wszystkie strony
w pospiesznej ruinie śmierci.
Domy zachwiały się i zwaliły
w przepaść i na wszystkie strony świata.
Wiatr porwał ubrania jak chmurę lub żagle.
Martwe spojrzenie w nie zamkniętych jeszcze oczach
jest już tylko zwierciadłem zapomnianym w grocie.
O, nie mogą dłużej osłaniać swych zbrodni,
przebaczonych już, zapomnianych, pogrzebanych,
To, co uczynili ze swym życiem jest jedynie snem,
który wędruje daleko, podczas gdy ciała, zużyte i porzucone narzędzia, czekają
jak ślimaki nad zimowym oceanem.
Bo wszyscy są nadzy w śmierci.
Przełożył Zygmunt Łanowski
Komentarz Kornelii: „Nie mogą dłużej osłaniać swych zbrodni”….. Ale będzie wstyd i hańba… Pocieszenie, że nie ja jedna? Zapewne żadne, każdy wtedy będzie sam. A może wystawiony na spojrzenia innych, którzy znaleźli się po dobrej stronie? Wyszydzany przez złośliwe demony. Podobno każdy zobaczy takie zaświaty, jakie sobie wyobraża… Horror poza granicami umysłu. Naga, wysmagana pejczem do krwi, wystawiona w ciasnej klatce, zlana potem i spermą, z nieustanną totalnie bolesną menstruacją i tak przez wieczność, bez końca… Zapowiada się prymuśnie…
środa, 8 października 2014
Kora bezdomna jesienią
Ach, Rilke… ten wiersz jest powszechnie znany, ale musiałam go tu zamieścić. W celu ubogacenia wpisu przedstawiam dwa tłumaczenia i oryginał…
W trzeciej zwrotce dwa pierwsze wersy powinny zgodnie z oryginałem brzmieć:
Kto nie ma domu, już go nie zbuduje
Kto jest samotny, długo nim zostanie….”
Ale nie podejmę próby przełożenia całości.
Ten wiersz budzi wzruszenie u wielu….Jest także o mnie…czy nie błądziłam po alejkach ogrodu botanicznego wśród opadających liści? Czytam, ale rzadko czuwam, nie piszę listów, tylko tworzę bez sensu aberracyjnego bloga. Może go wkrótce zamknę…Zapowiedzi jak zawsze szumne, ale w końcu się uda…
Dla mnie bezdomność to bardziej stan umysłu, brak poczucia bezpieczeństwa czy więzi z innymi, Mam troskliwych rodziców zaledwie 20 km stąd, ale jeżdżę do nich tylko wtedy, kiedy nie znajduję już pretekstu, aby odmówić. Moje uczucia rodzinne, podobnie jak wszelkie inne, nie istnieją. Albert Camus napisałby o mnie powieść: „Obca”.
Niedobrze się czuję tam, ale także w swoim mieszkanku, które nie jest dźwiękoszczelne i nie zapewnia mi spokoju…. Lęk ściga mnie wszędzie, dlatego nie mam domu i, bezsilna, już nie zbuduję…. Z palącą niecierpliwością czekam na jeszcze dłuższe noce i przede wszystkim nie mogę się doczekać zmiany czasu na zimowy. Wtedy może będzie mi lepiej, ogarną mnie makowe sny. W przeszłości zawsze ten przełom w pewnym stopniu mnie leczył… Ale może wcześniej podążę do lasu, położę się pod wielkim drzewem i niech pogrzebią mnie kolorowe liście i już nie wstanę…
A oto wiersze:
Dzień jesienny
Rainer Maria Rilke
Panie: już czas. Tak długo lato trwało.
Rzuć na zegary słoneczne twój cień
i rozpuść wiatry na niwę dojrzałą.
Każ się napełnić ostatnim owocom;
niech je dwa jeszcze ciepłe dni opłyną,
znaglij je do spełnienia i wpędź z mocą
ostatnią słodycz w ciężkie wino.
Kto teraz nie ma domu, nigdy mieć nie będzie.
Kto teraz sam jest, długo pozostanie sam
i będzie czuwał, czytał, długie listy będzie
pisał i niespokojnie tu i tam
błądził w alejach, gdy wiatr liście pędzi.
Przełożył Mieczysław Jastrun
**
Jesienny dzień
Panie: już czas. Tak silne było lato.
Już na słoneczne rzuć swój cień zegary,
a na rozłogach porozpuszczaj wiatry.
Rozkaż dojrzewać ostatnim owocom;
niech jeszcze słońce przez dwa dni im sprzyja,
aby nabrzmiały, i napędź z ochotą
ostatnią słodycz do ciężkiego wina.
Kto nie ma domu, już go nie zbuduje.
Kto jest samotny, już nie będzie inny,
ten będzie czuwał, czytał, pisał długie listy
i po alejach, kiedy mgła się snuje,
w smutku wędrował wśród pędzących liści.
Przełożył Andrzej Lam
**
Herbsttag
Rainer Maria Rilke
Herr, es ist Zeit. Der Sommer war sehr groß.
Leg deinen Schatten auf die Sonnenuhren,
und auf den Fluren lass die Winde los.
Befiehl den letzten Früchten, voll zu sein;
gib ihnen noch zwei südlichere Tage,
dränge sie zur Vollendung hin, und jage
die letzte Süße in den schweren Wein.
Wer jetzt kein Haus hat, baut sich keines mehr.
Wer jetzt allein ist, wird es lange bleiben,
wird wachen, lesen, lange Briefe schreiben
und wird in den Alleen hin und her
unruhig wandern, wenn die Blätter treiben.
W trzeciej zwrotce dwa pierwsze wersy powinny zgodnie z oryginałem brzmieć:
Kto nie ma domu, już go nie zbuduje
Kto jest samotny, długo nim zostanie….”
Ale nie podejmę próby przełożenia całości.
Ten wiersz budzi wzruszenie u wielu….Jest także o mnie…czy nie błądziłam po alejkach ogrodu botanicznego wśród opadających liści? Czytam, ale rzadko czuwam, nie piszę listów, tylko tworzę bez sensu aberracyjnego bloga. Może go wkrótce zamknę…Zapowiedzi jak zawsze szumne, ale w końcu się uda…
Dla mnie bezdomność to bardziej stan umysłu, brak poczucia bezpieczeństwa czy więzi z innymi, Mam troskliwych rodziców zaledwie 20 km stąd, ale jeżdżę do nich tylko wtedy, kiedy nie znajduję już pretekstu, aby odmówić. Moje uczucia rodzinne, podobnie jak wszelkie inne, nie istnieją. Albert Camus napisałby o mnie powieść: „Obca”.
Niedobrze się czuję tam, ale także w swoim mieszkanku, które nie jest dźwiękoszczelne i nie zapewnia mi spokoju…. Lęk ściga mnie wszędzie, dlatego nie mam domu i, bezsilna, już nie zbuduję…. Z palącą niecierpliwością czekam na jeszcze dłuższe noce i przede wszystkim nie mogę się doczekać zmiany czasu na zimowy. Wtedy może będzie mi lepiej, ogarną mnie makowe sny. W przeszłości zawsze ten przełom w pewnym stopniu mnie leczył… Ale może wcześniej podążę do lasu, położę się pod wielkim drzewem i niech pogrzebią mnie kolorowe liście i już nie wstanę…
A oto wiersze:
Dzień jesienny
Rainer Maria Rilke
Panie: już czas. Tak długo lato trwało.
Rzuć na zegary słoneczne twój cień
i rozpuść wiatry na niwę dojrzałą.
Każ się napełnić ostatnim owocom;
niech je dwa jeszcze ciepłe dni opłyną,
znaglij je do spełnienia i wpędź z mocą
ostatnią słodycz w ciężkie wino.
Kto teraz nie ma domu, nigdy mieć nie będzie.
Kto teraz sam jest, długo pozostanie sam
i będzie czuwał, czytał, długie listy będzie
pisał i niespokojnie tu i tam
błądził w alejach, gdy wiatr liście pędzi.
Przełożył Mieczysław Jastrun
**
Jesienny dzień
Panie: już czas. Tak silne było lato.
Już na słoneczne rzuć swój cień zegary,
a na rozłogach porozpuszczaj wiatry.
Rozkaż dojrzewać ostatnim owocom;
niech jeszcze słońce przez dwa dni im sprzyja,
aby nabrzmiały, i napędź z ochotą
ostatnią słodycz do ciężkiego wina.
Kto nie ma domu, już go nie zbuduje.
Kto jest samotny, już nie będzie inny,
ten będzie czuwał, czytał, pisał długie listy
i po alejach, kiedy mgła się snuje,
w smutku wędrował wśród pędzących liści.
Przełożył Andrzej Lam
**
Herbsttag
Rainer Maria Rilke
Herr, es ist Zeit. Der Sommer war sehr groß.
Leg deinen Schatten auf die Sonnenuhren,
und auf den Fluren lass die Winde los.
Befiehl den letzten Früchten, voll zu sein;
gib ihnen noch zwei südlichere Tage,
dränge sie zur Vollendung hin, und jage
die letzte Süße in den schweren Wein.
Wer jetzt kein Haus hat, baut sich keines mehr.
Wer jetzt allein ist, wird es lange bleiben,
wird wachen, lesen, lange Briefe schreiben
und wird in den Alleen hin und her
unruhig wandern, wenn die Blätter treiben.
wtorek, 7 października 2014
Ogrodowe widmo
Wczoraj nie podjęłam pracy. Odebrałam nadgodziny i ponad pięć godzin snułam się po Ogrodzie Botanicznym. Niestety, mojego rozpalonego czoła nie łagodziły, jak w ubiegłym roku, chmury i pasma mgły. Jaskrawe słońce wypala mi resztki rozumu. Dlatego nie odwiedziłam Ogrodu w weekend. W słoneczną pogodę, pełen ludzi, jest dla mnie nie do zniesienia. A tak byłam prawie sama – Kora, ogrodowe widmo. Ukrywałam się w cienistych zakątkach. Kolorowe liście opadały wolno, jakby przez wodną toń. Niestety, zbyt mało, wciąż zbyt mało. Gdybym mogła, obróciłabym wszystkie liście w popiół, tak, aby zostały tylko posępne gałęzie. Odwiedziłam wszystkie ulubione miejsca. Przeciw światłu i lękowi znieczuliłam się piwem. Trzy półlitrowe porcje w ogrodowym barze – jedno piwo, długi spacer i prawie biegiem powrót do toalety. And after that once again. Doznałam takiego oszołomienia, że zaczęłam mówić do siebie i śpiewać, co zdarza mi się niezwykle rzadko. Mam nadzieję, że nikt nie usłyszał. Zdaje się, że śpiewałam „W żółtych płomieniach liści”…
Tę marmurową nimfę lubię – pręży się tak dynamicznie i śmiało. Ale nie jest moją przyjaciółką, jak szkieletowa panna gdańska. To tylko marmur, nigdy nie istniała. A osobowość gdańszczanki być może unosi się gdzieś wśród gwiazd. Jako osoba emocjonalnie martwa przyjaźnię się tylko z umarłymi.
Miałam ze sobą książkę – Traktaty Mistrza Eckarta – ale lektura okazała się niemożliwa. Nic nie rozumiałam, zapewne także na skutek chmielowego płynu. Przypominam sobie tylko taką sentencję: „Najszybszym rumakiem niosącym nas do doskonałości jest cierpienie.”
Ale powyższa myśl nie trafiła mi do przekonania. Cierpię, a każdego dnia staję się coraz bardziej przegniła. Wydaje mi się, że do doskonałości niesie nas tylko pustka.
Tę marmurową nimfę lubię – pręży się tak dynamicznie i śmiało. Ale nie jest moją przyjaciółką, jak szkieletowa panna gdańska. To tylko marmur, nigdy nie istniała. A osobowość gdańszczanki być może unosi się gdzieś wśród gwiazd. Jako osoba emocjonalnie martwa przyjaźnię się tylko z umarłymi.
Miałam ze sobą książkę – Traktaty Mistrza Eckarta – ale lektura okazała się niemożliwa. Nic nie rozumiałam, zapewne także na skutek chmielowego płynu. Przypominam sobie tylko taką sentencję: „Najszybszym rumakiem niosącym nas do doskonałości jest cierpienie.”
Ale powyższa myśl nie trafiła mi do przekonania. Cierpię, a każdego dnia staję się coraz bardziej przegniła. Wydaje mi się, że do doskonałości niesie nas tylko pustka.
Kornelia w jesiennej pustce
* * *
Viola Fischerová
Zatopieni w świetle październikowego lasu
zmarli jak pszczoły w bursztynie
i równie nieznani
Przechodzę ich dziwnym życiem
bez zmiany
oddaję złoto za liście
i depczę po nich
Suka wietrzy w liściach
co w nich jest
a co dla mnie będzie
tylko błotem na kaloszach
Z szelestem spadają żołędzie
i deszcz
A mimo wszystko
Przede mną
za mną
pustka
Mściwy dar
Przełożyła z czeskiego Dorota Dobrew
Viola Fischerová
Zatopieni w świetle październikowego lasu
zmarli jak pszczoły w bursztynie
i równie nieznani
Przechodzę ich dziwnym życiem
bez zmiany
oddaję złoto za liście
i depczę po nich
Suka wietrzy w liściach
co w nich jest
a co dla mnie będzie
tylko błotem na kaloszach
Z szelestem spadają żołędzie
i deszcz
A mimo wszystko
Przede mną
za mną
pustka
Mściwy dar
Przełożyła z czeskiego Dorota Dobrew
poniedziałek, 6 października 2014
Nikt nad Korą nie zapłacze
Grób rozbity
Leonidas z Tarentu
Kimże jesteś? Czyje są te biedne kości
Tu przy gościńcu widoczne są w półotwartej urnie,
Kiedy grób i stelę, ubogie, ciągle szarpią
Osie i koła wozów, przejeżdżających gościńcem?
Wkrótce i po twoich żebrach będą się toczyć
I już nigdy nikt nad tobą nie zapłacze.
Przełożył Zygmunt Kubiak
Komentarz Kornelii: Starożytni nie mieli złudzeń, potrafili dostrzec kruchość i odrażającą nędzę istnienia. Piękny jest mit o matce, która poprosiła Herę o wszystko, co najlepsze dla swych młodych, krzepkich synów. Bogini jej wysłuchała – Kleobis i Biton nie obudzili się więcej, odeszli z tego marnego świata w kwiecie swej młodości, nie zaznali trudów i cierpień, uczucia powolnego gaśnięcia życia, spowodowanego przez okrutny Czas.
Powyższy wiersz sprawił, że znowu pomyślałam o mojej kościanej przyjaciółce z Muzeum Archeologicznego w Gdańsku. Chętnie zamieniłabym się z nią, oddałabym swe żałosne życie, a sama ułożyłabym się w gablocie, jako starannie zakonserwowany przez archeologów, pokryty lakierem szkielet. W muzeum jest spokojnie, niewielu zwiedzających, zapewne byłoby mi tam dobrze. Od czasu do czasu spoglądałabym pustymi oczodołami na ludzi z pewnym poczuciem wyższości, jako, że mam już to wszystko za sobą. Zastanawiam się, jak dziewczyna z Gdańska miała na imię, co zjadła na swój ostatni posiłek, czy zdążyła poznać „rozkosze” miłości, a jeśli tak, to czy za pierwszym razem bardzo ją bolało.
***
Pracowici kopiści zawsze są mile widziani. Uważam, że studentki powinny się uczyć, a nie pisać komentarze.
Leonidas z Tarentu
Kimże jesteś? Czyje są te biedne kości
Tu przy gościńcu widoczne są w półotwartej urnie,
Kiedy grób i stelę, ubogie, ciągle szarpią
Osie i koła wozów, przejeżdżających gościńcem?
Wkrótce i po twoich żebrach będą się toczyć
I już nigdy nikt nad tobą nie zapłacze.
Przełożył Zygmunt Kubiak
Komentarz Kornelii: Starożytni nie mieli złudzeń, potrafili dostrzec kruchość i odrażającą nędzę istnienia. Piękny jest mit o matce, która poprosiła Herę o wszystko, co najlepsze dla swych młodych, krzepkich synów. Bogini jej wysłuchała – Kleobis i Biton nie obudzili się więcej, odeszli z tego marnego świata w kwiecie swej młodości, nie zaznali trudów i cierpień, uczucia powolnego gaśnięcia życia, spowodowanego przez okrutny Czas.
Powyższy wiersz sprawił, że znowu pomyślałam o mojej kościanej przyjaciółce z Muzeum Archeologicznego w Gdańsku. Chętnie zamieniłabym się z nią, oddałabym swe żałosne życie, a sama ułożyłabym się w gablocie, jako starannie zakonserwowany przez archeologów, pokryty lakierem szkielet. W muzeum jest spokojnie, niewielu zwiedzających, zapewne byłoby mi tam dobrze. Od czasu do czasu spoglądałabym pustymi oczodołami na ludzi z pewnym poczuciem wyższości, jako, że mam już to wszystko za sobą. Zastanawiam się, jak dziewczyna z Gdańska miała na imię, co zjadła na swój ostatni posiłek, czy zdążyła poznać „rozkosze” miłości, a jeśli tak, to czy za pierwszym razem bardzo ją bolało.
***
Pracowici kopiści zawsze są mile widziani. Uważam, że studentki powinny się uczyć, a nie pisać komentarze.
Subskrybuj:
Posty (Atom)