Moje serce
Elpida Kara Amarantou
Moje serce miejscem umarłych.
Moje serce jak mały zatrwożony księżyc.
Jak obcy człowiek na niegościnnej ziemi.
Moje serce pomyłką
w doskonałym świecie.
Falą, która ginie
nową falą, która gaśnie
w ciemnościach – we wnętrzu nocy!
Przełożył Nikos Chadzinikolau
czwartek, 16 czerwca 2016
środa, 15 czerwca 2016
Miejsce w Autobusie Wdów
Niemieckie Requiem
(fragment)
John Fenton
(Dla T.J.G-A.)
To nie to, co zbudowali, ale to, co zburzyli.
To nie domy. To przestrzenie między domami.
To nie ulice, które istnieją. To ulice, których już nie ma.
To nie twoje wspomnienia, które cię prześladują.
To nie to, co zapisałaś.
Lecz to, co zapomniałaś, co musisz zapomnieć.
Co musisz zapominać przez całe życie.
A z odrobiną szczęścia niepamięć odnaleźć powinna obrządek.
Odkryjesz, że nie jesteś sama w tym przedsięwzięciu.
Wczoraj nawet meble zdawały się robić ci wyrzuty.
Dziś zajmujesz swoje miejsce w Autobusie Wdów.
Przełożył Jerzy Jarniewicz
***
Komentarz Kornelii: Topiący czytelnika w smutku wiersz urodzonego w 1949 roku angielskiego poety, krytyka literackiego i dziennikarza. Trzy inne fragmenty Requiem zamieściłam już w 2013. John Fenton napisał ten utwór, gdy był korespondentem w Berlinie. Poemat opowiada o destrukcyjnych skutkach wojny, o próbach przepracowania żałoby. Oto niemieckie wdowy co rok czy dwa wynajmują autobus i jadą, aby odwiedzić groby swych poległych mężów. Te rytuały cmentarne mają nieco ukoić ból:
A z odrobiną szczęścia niepamięć odnaleźć powinna obrządek
Rozumiem Requiem także jako uniwersalną opowieść o ludzkim dramacie i cierpieniu, o prześladujących wspomnieniach tragicznych wydarzeń z przeszłości. Wiersz świetnie ilustruje także moją historię, osobistą, nie związaną z powszechnym nieszczęściem. W końcu to ja zburzyłam i daremnie usiłuję zapomnieć:
To nie twoje wspomnienia, które cię prześladują.
To nie to, co zapisałaś.
Lecz to, co zapomniałaś, co musisz zapomnieć.
To znaczy właściwie zapomniałam, niczego nie pamiętam. Zapominam przez całe swoje życie. Czy to się kiedyś skończy? Dlaczego właśnie ja?
Ale cmentarne rytuały i odwiedzanie grobów wcale mi nie pomagają, wręcz przeciwnie. Wcale nie chcę tam chodzić. Niekiedy muszę, ponieważ mama lamentuje, że jest stara i już nie może, a ktoś musi wyczyścić pomnik. Ale nie cierpię tego, ponieważ siłą rzeczy sobie przypominam.
W Autobusie Wdów się znalazłam, na szczęście w sposób tylko symboliczny. Gdybym naprawdę musiała z innymi wdowami jeżdzić po cmentarzach, to z pewnością bym się zabiła. Nie znoszę społeczności, grup. Innych ludzi. Meble, to znaczy otoczenie, cały świat, zdają się robić mi wyrzuty. Ale nie zamierzam ich słuchać ani się bronić. Niczego nie pamiętam. Nie chciałam tego. To tylko złudzenie. Tak musiało się stać.
Przyszły chmury, na chwilę mi lepiej.
(fragment)
John Fenton
(Dla T.J.G-A.)
To nie to, co zbudowali, ale to, co zburzyli.
To nie domy. To przestrzenie między domami.
To nie ulice, które istnieją. To ulice, których już nie ma.
To nie twoje wspomnienia, które cię prześladują.
To nie to, co zapisałaś.
Lecz to, co zapomniałaś, co musisz zapomnieć.
Co musisz zapominać przez całe życie.
A z odrobiną szczęścia niepamięć odnaleźć powinna obrządek.
Odkryjesz, że nie jesteś sama w tym przedsięwzięciu.
Wczoraj nawet meble zdawały się robić ci wyrzuty.
Dziś zajmujesz swoje miejsce w Autobusie Wdów.
Przełożył Jerzy Jarniewicz
***
Komentarz Kornelii: Topiący czytelnika w smutku wiersz urodzonego w 1949 roku angielskiego poety, krytyka literackiego i dziennikarza. Trzy inne fragmenty Requiem zamieściłam już w 2013. John Fenton napisał ten utwór, gdy był korespondentem w Berlinie. Poemat opowiada o destrukcyjnych skutkach wojny, o próbach przepracowania żałoby. Oto niemieckie wdowy co rok czy dwa wynajmują autobus i jadą, aby odwiedzić groby swych poległych mężów. Te rytuały cmentarne mają nieco ukoić ból:
A z odrobiną szczęścia niepamięć odnaleźć powinna obrządek
Rozumiem Requiem także jako uniwersalną opowieść o ludzkim dramacie i cierpieniu, o prześladujących wspomnieniach tragicznych wydarzeń z przeszłości. Wiersz świetnie ilustruje także moją historię, osobistą, nie związaną z powszechnym nieszczęściem. W końcu to ja zburzyłam i daremnie usiłuję zapomnieć:
To nie twoje wspomnienia, które cię prześladują.
To nie to, co zapisałaś.
Lecz to, co zapomniałaś, co musisz zapomnieć.
To znaczy właściwie zapomniałam, niczego nie pamiętam. Zapominam przez całe swoje życie. Czy to się kiedyś skończy? Dlaczego właśnie ja?
Ale cmentarne rytuały i odwiedzanie grobów wcale mi nie pomagają, wręcz przeciwnie. Wcale nie chcę tam chodzić. Niekiedy muszę, ponieważ mama lamentuje, że jest stara i już nie może, a ktoś musi wyczyścić pomnik. Ale nie cierpię tego, ponieważ siłą rzeczy sobie przypominam.
W Autobusie Wdów się znalazłam, na szczęście w sposób tylko symboliczny. Gdybym naprawdę musiała z innymi wdowami jeżdzić po cmentarzach, to z pewnością bym się zabiła. Nie znoszę społeczności, grup. Innych ludzi. Meble, to znaczy otoczenie, cały świat, zdają się robić mi wyrzuty. Ale nie zamierzam ich słuchać ani się bronić. Niczego nie pamiętam. Nie chciałam tego. To tylko złudzenie. Tak musiało się stać.
Przyszły chmury, na chwilę mi lepiej.
piątek, 10 czerwca 2016
Dłonie czarne od oboli
Charon
Louis MacNeice
Dłonie konduktora były czarne od pieniędzy;
Trzymajcie się biletów, powiedział, umysł kontrolera
Jest czarny od podejrzeń, i trzymajcie się
Tej zanikającej mapy. Jechaliśmy przez Londyn
Widzieliśmy gołębie przez szybę, lecz nie mogliśmy
Słyszeć ich wojennych plotek, widzieliśmy
Zabłąkanego psa, lecz za nic nie mogliśmy wiedzieć
Że jego szczekanie jest przenikliwe jak pianie koguta,
Jechaliśmy trzęsąc się, na każdym przystanku
Na żądanie tłum agresywnie pustych
Twarzy, wciąż jechaliśmy, wieczność
Pyszniła się w obrotowych światłach
A potem dotarliśmy do Tamizy i wszystkie
Mosty były zburzone, dalszy brzeg
Ginął we mgle, więc spytaliśmy konduktora
Co mamy robić? Powiedział: Weźcie prom
Faute de mieux. Błysnęliśmy fleszem
i był tam przewodnik, jakiego widzieli
Wergili i Dante. Patrzył na nas chłodno
A jego oczy były martwe, a dłonie na wiośle
Były czarne od oboli a łydki
Pomarszczone przez żylaki i powiedział do nas chłodno:
Jeżeli chcecie umrzeć, musicie zapłacić.
Przełożył Bohdan Zadura
****
Komentarz Kornelii: Jeszcze jeden metafizyczny wiersz wybitnego poety z Irlandii. Louis MacNeice (1907-1963) przenosi akcję „Boskiej komedii” Dantego do współczesnego Londynu. Ale dziwna to stolica Anglii – jej mieszkańcy są martwi – chociaż niektórzy zapewne jeszcze o tym nie wiedzą. Może miasto spustoszyła wojna – mosty na rzecze są zburzone, a gołębie roznoszą wojenne plotki. Ci, którzy jeszcze żyją, są opętani chciwością i agresją. Konduktor ma czarne dłonie – a kontroler biletów nikomu nie okaże miłosierdzia. Pies już nie szczeka, ale cieniutko wyje – oznacza to, że pozostała tylko gorzka rozpacz.
Charon, posępny przewodnik, jak z mitologii greckiej i rzymskiej, „Eneidy” czy eposu Dantego. Złowrogi martwy demon przy tym również chciwy na mamonę – dłonie czarne od oboli. Żąda od pasażerów:
Jeżeli chcecie umrzeć, musicie zapłacić
Niektórzy interpretują ten utwór jako potępienie wszechwładnego pieniądza, bez którego we współczesnym świecie nie można nawet zakończyć ziemskich trosk.
Jak dla mnie to upiorna opowieść o zagładzie ludzkości, ale także o grozie naszej egzystencji. Za życia podróżujemy ku śmierci, nieszczęśni pasażerowie widmowego autobusu, właściwie jesteśmy już martwi. Nie ma wielkiego znaczenia, jak długo potrwa ta jazda poprzez rozpadającą się rzeczywistość. Jeszcze tylko kilka opadnie powieka i będzie po wszystkim. Ale wcześniej musimy się trudzić i mozolić, żeby zdobyć pieniądze na bilet – opłacenie rachunków, zaspokojenie elementarnych potrzeb. Wielkiego znaczenia to nie ma, ponieważ już czeka Charon o martwym spojrzeniu – zwiastun śmierci i przewoźnik zmarłych. I trzeba będzie zapłacić za trumnę, pogrzeb, grób.
Dla mnie Charon to przede wszystkim demon i symbol nieuchronnego końca. Mam wrażenie, że wraz z innymi trupami jadę posępnym autobusem, boję się tych istot i pędzącego ku zagładzie świata. I jeszcze mozolę się w pracy, żeby mieć na sushi i spłacać kredyt. Ale absurd…
Ale płacić demonowi nie zamierzam. Życie i tak zgaśnie. Niech mnie służby komunalne pochowają pod płotem na koszt podatnika. I niech moją duszę Charon zostawi nad Styksem, przynajmniej uniknę osądzenia.
Louis MacNeice
Dłonie konduktora były czarne od pieniędzy;
Trzymajcie się biletów, powiedział, umysł kontrolera
Jest czarny od podejrzeń, i trzymajcie się
Tej zanikającej mapy. Jechaliśmy przez Londyn
Widzieliśmy gołębie przez szybę, lecz nie mogliśmy
Słyszeć ich wojennych plotek, widzieliśmy
Zabłąkanego psa, lecz za nic nie mogliśmy wiedzieć
Że jego szczekanie jest przenikliwe jak pianie koguta,
Jechaliśmy trzęsąc się, na każdym przystanku
Na żądanie tłum agresywnie pustych
Twarzy, wciąż jechaliśmy, wieczność
Pyszniła się w obrotowych światłach
A potem dotarliśmy do Tamizy i wszystkie
Mosty były zburzone, dalszy brzeg
Ginął we mgle, więc spytaliśmy konduktora
Co mamy robić? Powiedział: Weźcie prom
Faute de mieux. Błysnęliśmy fleszem
i był tam przewodnik, jakiego widzieli
Wergili i Dante. Patrzył na nas chłodno
A jego oczy były martwe, a dłonie na wiośle
Były czarne od oboli a łydki
Pomarszczone przez żylaki i powiedział do nas chłodno:
Jeżeli chcecie umrzeć, musicie zapłacić.
Przełożył Bohdan Zadura
****
Komentarz Kornelii: Jeszcze jeden metafizyczny wiersz wybitnego poety z Irlandii. Louis MacNeice (1907-1963) przenosi akcję „Boskiej komedii” Dantego do współczesnego Londynu. Ale dziwna to stolica Anglii – jej mieszkańcy są martwi – chociaż niektórzy zapewne jeszcze o tym nie wiedzą. Może miasto spustoszyła wojna – mosty na rzecze są zburzone, a gołębie roznoszą wojenne plotki. Ci, którzy jeszcze żyją, są opętani chciwością i agresją. Konduktor ma czarne dłonie – a kontroler biletów nikomu nie okaże miłosierdzia. Pies już nie szczeka, ale cieniutko wyje – oznacza to, że pozostała tylko gorzka rozpacz.
Charon, posępny przewodnik, jak z mitologii greckiej i rzymskiej, „Eneidy” czy eposu Dantego. Złowrogi martwy demon przy tym również chciwy na mamonę – dłonie czarne od oboli. Żąda od pasażerów:
Jeżeli chcecie umrzeć, musicie zapłacić
Niektórzy interpretują ten utwór jako potępienie wszechwładnego pieniądza, bez którego we współczesnym świecie nie można nawet zakończyć ziemskich trosk.
Jak dla mnie to upiorna opowieść o zagładzie ludzkości, ale także o grozie naszej egzystencji. Za życia podróżujemy ku śmierci, nieszczęśni pasażerowie widmowego autobusu, właściwie jesteśmy już martwi. Nie ma wielkiego znaczenia, jak długo potrwa ta jazda poprzez rozpadającą się rzeczywistość. Jeszcze tylko kilka opadnie powieka i będzie po wszystkim. Ale wcześniej musimy się trudzić i mozolić, żeby zdobyć pieniądze na bilet – opłacenie rachunków, zaspokojenie elementarnych potrzeb. Wielkiego znaczenia to nie ma, ponieważ już czeka Charon o martwym spojrzeniu – zwiastun śmierci i przewoźnik zmarłych. I trzeba będzie zapłacić za trumnę, pogrzeb, grób.
Dla mnie Charon to przede wszystkim demon i symbol nieuchronnego końca. Mam wrażenie, że wraz z innymi trupami jadę posępnym autobusem, boję się tych istot i pędzącego ku zagładzie świata. I jeszcze mozolę się w pracy, żeby mieć na sushi i spłacać kredyt. Ale absurd…
Ale płacić demonowi nie zamierzam. Życie i tak zgaśnie. Niech mnie służby komunalne pochowają pod płotem na koszt podatnika. I niech moją duszę Charon zostawi nad Styksem, przynajmniej uniknę osądzenia.
czwartek, 9 czerwca 2016
Absurd pociąga w dół
W dół
Reiner Kunze
Jena, pogrzeb Ulricha Zwienera
Ostatnie dwa metry
Tamci wprawnie zwijają
z powrotem sznury
Triumfuje absurd – on pociąga w dół
Zwłaszcza tych, co z miłości skaczą
pod głaz toczący się z góry
Przełożył Jakub Ekier
***
Komentarz Kornelii: Absolutnie grobowy i jednoznacznie cmentarny wiersz urodzonego w 1933 roku w Rudawach niemieckiego poety, syna górnika. Przepisałam z tomu: „Remont poranka”. Ulrich Zwiener (1942-2004) to niemiecki lekarz i filozof z Jeny, twórca wielu inicjatyw współpracy akademickiej z państwami dawnego bloku wschodniego, także z Polską. Niestety, mimo wielostronnej aktywności, cierpiał na depresję. 18 czerwca 2004 roku trafił do kliniki psychiatrycznej uniwersytetu w Jenie. Nazajutrz wyskoczył. Poeta opisał to w innym wierszu:
Skok
Reiner Kunze
Pamięci U.Z.
Podobno pierwszy raz się pozbył
tak znamiennego niepokoju, osiągnął
równowagę
Na dziesiątym piętrze kliniki
przy otwartym oknie
Przełożył Jakub Ekier
Cóż, z wysokiego okna w klinice zapewne też bym skoczyła: – nie ma papieru toaletowego, duszno, natarczywe współpacjentki domagają się papierosów i drobnych, przepychanki przed telewizorem, prysznice brudne, nie ma prywatności, żeby się spokojnie przebrać, brrr…. Musiałabym w tych okropnych warunkach skoczyć, tak, że nieszczęsnemu Ulrichowi się nie dziwię – aczkolwiek w klinice w Jenie zapewne sytuacja bytowa przedstawiała się lepiej. W każdym razie staram się nie wyć w miejscach publicznych, aby nie trafić do wariatkowa – tym bardziej, że o mnie nikt by wiersza nie napisał.
Taki skok to rzeczywiście znakomita metoda na pozbycie się niepokojów, lęków, fobii – tym niemniej z przyczyn, które wielokrotnie wyłuszczałam, ja jej nie zastosuję. Niech Ozyrys czy inny srogi i samozwańczy sędzia jeszcze zaczeka.
Pierwszy utwór opisuje najbardziej dramatyczną chwilę pogrzebu – spuszczenie trumny do otwartego grobu. Staram się unikać pogrzebów, tym niemniej w kilku musiałam partycypować.
Niezwykła sprawność grabarzy także mnie fascynowała:
Tamci wprawnie zwijają
z powrotem sznury
Tych „ostatnich dwóch metrów” się nie zapomina. Żałobnicy płaczą, szlochają, krzyczą, mdleją. Posępna muzyka gra, ksiądz wznosi modły, w tle rzępoli trębacz jazzowy, makabryczne widowisko. Z tego, co sobie przypominam, w powyższej grobowej sytuacji rządziłam taki popis lamentowania i erupcji łez, że właściwie mogłabym zatrudniać się jak zawodowa płaczka.
Triumfuje absurd – on pociąga w dół
To prawda, życie, podobnie jak i śmierć, to jaskrawe manifestacje absurdu. Wstajesz rano, krzątasz się koło swoich spraw, przejmujesz problemami i swą żałosną rolą, leczysz się intensywnie, a w końcu i tak cię pogrzebią. Na ten absurd śmierci nawet miłość, do której podobno niektórzy są zdolni, nie znajduje żadnego lekarstwa.
Właściwie nie mam już wiele do powiedzenia. Usiłuję wyobrazić sobie własny pochówek – grabarz i może jeszcze urzędnik władz komunalnych jako kondukt pogrzebowy. Ciekawe, czy urnę z popiołami też spuszcza się na sznurach? Zapewne tak, przecież tak po prostu jej nie wrzucą.
Jak znajdą mnie późno, na co liczę, mieszkanie będzie tak cuchnęło, że nikt nie będzie mógł odziedziczyć wysokowartościowego locum i się wprowadzić :).
Nie mogę wytrzymać tego słońca. W Niemczech i we Francji ulewy, deszcze i tornada, a u nas świetlna pustynia. Ciśnienie wreszcie powoli spada, ale nie czynię sobie wielkich nadziei. Nie przetrwam tego lata. Z powodu koszmarnie krótkich nocy nie mogę spać i budzę z płonącym bólem nie tylko głowy, ale właściwie całego ciała. Może zawieszę wpisy blogowe aż do jesieni. Wiosną i latem nie mam na nic siły.
Reiner Kunze
Jena, pogrzeb Ulricha Zwienera
Ostatnie dwa metry
Tamci wprawnie zwijają
z powrotem sznury
Triumfuje absurd – on pociąga w dół
Zwłaszcza tych, co z miłości skaczą
pod głaz toczący się z góry
Przełożył Jakub Ekier
***
Komentarz Kornelii: Absolutnie grobowy i jednoznacznie cmentarny wiersz urodzonego w 1933 roku w Rudawach niemieckiego poety, syna górnika. Przepisałam z tomu: „Remont poranka”. Ulrich Zwiener (1942-2004) to niemiecki lekarz i filozof z Jeny, twórca wielu inicjatyw współpracy akademickiej z państwami dawnego bloku wschodniego, także z Polską. Niestety, mimo wielostronnej aktywności, cierpiał na depresję. 18 czerwca 2004 roku trafił do kliniki psychiatrycznej uniwersytetu w Jenie. Nazajutrz wyskoczył. Poeta opisał to w innym wierszu:
Skok
Reiner Kunze
Pamięci U.Z.
Podobno pierwszy raz się pozbył
tak znamiennego niepokoju, osiągnął
równowagę
Na dziesiątym piętrze kliniki
przy otwartym oknie
Przełożył Jakub Ekier
Cóż, z wysokiego okna w klinice zapewne też bym skoczyła: – nie ma papieru toaletowego, duszno, natarczywe współpacjentki domagają się papierosów i drobnych, przepychanki przed telewizorem, prysznice brudne, nie ma prywatności, żeby się spokojnie przebrać, brrr…. Musiałabym w tych okropnych warunkach skoczyć, tak, że nieszczęsnemu Ulrichowi się nie dziwię – aczkolwiek w klinice w Jenie zapewne sytuacja bytowa przedstawiała się lepiej. W każdym razie staram się nie wyć w miejscach publicznych, aby nie trafić do wariatkowa – tym bardziej, że o mnie nikt by wiersza nie napisał.
Taki skok to rzeczywiście znakomita metoda na pozbycie się niepokojów, lęków, fobii – tym niemniej z przyczyn, które wielokrotnie wyłuszczałam, ja jej nie zastosuję. Niech Ozyrys czy inny srogi i samozwańczy sędzia jeszcze zaczeka.
Pierwszy utwór opisuje najbardziej dramatyczną chwilę pogrzebu – spuszczenie trumny do otwartego grobu. Staram się unikać pogrzebów, tym niemniej w kilku musiałam partycypować.
Niezwykła sprawność grabarzy także mnie fascynowała:
Tamci wprawnie zwijają
z powrotem sznury
Tych „ostatnich dwóch metrów” się nie zapomina. Żałobnicy płaczą, szlochają, krzyczą, mdleją. Posępna muzyka gra, ksiądz wznosi modły, w tle rzępoli trębacz jazzowy, makabryczne widowisko. Z tego, co sobie przypominam, w powyższej grobowej sytuacji rządziłam taki popis lamentowania i erupcji łez, że właściwie mogłabym zatrudniać się jak zawodowa płaczka.
Triumfuje absurd – on pociąga w dół
To prawda, życie, podobnie jak i śmierć, to jaskrawe manifestacje absurdu. Wstajesz rano, krzątasz się koło swoich spraw, przejmujesz problemami i swą żałosną rolą, leczysz się intensywnie, a w końcu i tak cię pogrzebią. Na ten absurd śmierci nawet miłość, do której podobno niektórzy są zdolni, nie znajduje żadnego lekarstwa.
Właściwie nie mam już wiele do powiedzenia. Usiłuję wyobrazić sobie własny pochówek – grabarz i może jeszcze urzędnik władz komunalnych jako kondukt pogrzebowy. Ciekawe, czy urnę z popiołami też spuszcza się na sznurach? Zapewne tak, przecież tak po prostu jej nie wrzucą.
Jak znajdą mnie późno, na co liczę, mieszkanie będzie tak cuchnęło, że nikt nie będzie mógł odziedziczyć wysokowartościowego locum i się wprowadzić :).
Nie mogę wytrzymać tego słońca. W Niemczech i we Francji ulewy, deszcze i tornada, a u nas świetlna pustynia. Ciśnienie wreszcie powoli spada, ale nie czynię sobie wielkich nadziei. Nie przetrwam tego lata. Z powodu koszmarnie krótkich nocy nie mogę spać i budzę z płonącym bólem nie tylko głowy, ale właściwie całego ciała. Może zawieszę wpisy blogowe aż do jesieni. Wiosną i latem nie mam na nic siły.
niedziela, 5 czerwca 2016
Terror, hatred, murder
The Massacre of The Cathars
Paradox
(The hatred that was shown by the crusaders
For people who were basically peaceful
And the extremes of torture and murder
To rid France of the heretics)
Look out Sentry
We’re in a killing mood
Don’t stand in our way
Don’t try to slow us down
This is war, seek Divinity
We only want to stop heresy
Terror, hatred, murder
Error, fateful, mistake
No need to shout boy
It won’t save your skin now
It’s best to prepare
The time must come for all
Terror, hatred, murder
Error fateful, mistake
Don’t stop carry on ahead
Don’t stop till they are all dead
Minerve die
Cathars fly
Don’t stop just swing that sword boy
No one to resist you just forge on
Massacre, Heretics, Cathars
Murder, in the name of the Lord
Blood flows like fire in my brain
Blood flows like water reddened rain
Won’t you come and join us
Praise and rejoice us more
If we don’t act
And win this war
These heretic bastards
Will be knocking at your door
Massacre, Heretics, Cathars
Murder, in the name of the Lord
If we don’t end this blasphemy
The war will reign for centuries
Keep our church free, we will
Massacre these Cathars and make sure
Paradox
(The hatred that was shown by the crusaders
For people who were basically peaceful
And the extremes of torture and murder
To rid France of the heretics)
Look out Sentry
We’re in a killing mood
Don’t stand in our way
Don’t try to slow us down
This is war, seek Divinity
We only want to stop heresy
Terror, hatred, murder
Error, fateful, mistake
No need to shout boy
It won’t save your skin now
It’s best to prepare
The time must come for all
Terror, hatred, murder
Error fateful, mistake
Don’t stop carry on ahead
Don’t stop till they are all dead
Minerve die
Cathars fly
Don’t stop just swing that sword boy
No one to resist you just forge on
Massacre, Heretics, Cathars
Murder, in the name of the Lord
Blood flows like fire in my brain
Blood flows like water reddened rain
Won’t you come and join us
Praise and rejoice us more
If we don’t act
And win this war
These heretic bastards
Will be knocking at your door
Massacre, Heretics, Cathars
Murder, in the name of the Lord
If we don’t end this blasphemy
The war will reign for centuries
Keep our church free, we will
Massacre these Cathars and make sure
sobota, 4 czerwca 2016
Jak przetrącone skrzydło
Welon
János Pilinszky
Nie ma słońca. Nie ma księżyca.
I nie ma dzieciństwa.
I zwłaszcza ziemi nie ma, ojczystej ziemi.
Nie ma trumny i nie ma ojczyzny.
Nie ma kołyski i nie ma posłanego łóżka
— podłożonej nam pod głowę śmierci.
Na ostrzu igły wiruje wszystko, co żyje,
a nasz spokój to nic innego,
jak przetrącone skrzydło, które omdlewa
niczym zdjęty, albo nawet nie zdjęty,
welon panny młodej, umierający na gwoździu.
Zwisa.
Zwisamy.
Nie ma dla nas nawet cmentarza.
Przełożył Jerzy Snopek
János Pilinszky
Nie ma słońca. Nie ma księżyca.
I nie ma dzieciństwa.
I zwłaszcza ziemi nie ma, ojczystej ziemi.
Nie ma trumny i nie ma ojczyzny.
Nie ma kołyski i nie ma posłanego łóżka
— podłożonej nam pod głowę śmierci.
Na ostrzu igły wiruje wszystko, co żyje,
a nasz spokój to nic innego,
jak przetrącone skrzydło, które omdlewa
niczym zdjęty, albo nawet nie zdjęty,
welon panny młodej, umierający na gwoździu.
Zwisa.
Zwisamy.
Nie ma dla nas nawet cmentarza.
Przełożył Jerzy Snopek
piątek, 3 czerwca 2016
Żmija z rozdwojonym językiem
****
Marie Lundquist
Tak często pytałam
o winę
że zapomniałam
skąd jest:
żmija, która mówi
rozdwojonym językiem
i martwa
natura w błogiej
gliniance
Przełożył Zbigniew Kruszyński
***
Komentarz Kornelii: Promieniujący melancholią krótki wiersz urodzonej w 1950 roku szwedzkiej poetki i dramatopisarki. Nie jestem pewna, jak interpretować, może utwór nie do końca depresyjny, dlatego zaistnieje poza kategorią. Lubię twórczość Marie Lundquist, ponieważ, podobnie jak ja, autorka zmaga się z problemem winy. Kiedy Marie była nastolatką, jej matka zginęła z własnej ręki. Zazwyczaj oskarżamy się o samobójczą śmierć osób najbliższych. O moich osiągnięciach wolę nie wspominać.
Poetka dręczy się pytaniami o winę. Czas upływa, dramatyczne wydarzenia zacierają się w pamięci. Ale przecież wciąż tkwią w umyśle, jak:
żmija, która mówi
rozdwojonym językiem
albo jak martwa natura, symbol śmierci. Glinianka wydaje się błoga, bowiem życie toczy się dalej, przezwyciężyliśmy traumę i trwamy nadal, nawet osiągając stan pewnej przyjemności. Tym niemniej natura jest nieodwołalnie martwa. Zapomnienie pomaga tylko pozornie i niczego nie zmieni.
Cóż, także zapominam dawne zaszłości. Właściwie nie wierzę, że to zdarzyło się naprawdę. Ale żmija ma naprawdę rozdwojony język, mówi i oskarża. Ból został i niekiedy się budzi wraz z pamięcią. Jestem martwa, wraz z całym światem, który przetwarzam zmysłami. Nie ma ucieczki.
Wróciłam znad morza, krótki wyjazd był błędem, nie zaaklimatyzowałam się, teraz kołacze mi głowa, czuję się, jakbym miała szpilki wbite w oczy. Nie mogę w ogóle spać. Obrzydliwa pora roku, prawie nie zapada noc. Nie mogę uciec w ciemność. Przepełzłam jakoś przez maj, miesiąc, który zazwyczaj najbardziej mnie dręczył, ale czerwiec zapowiada się jeszcze bardziej tragicznie. Kiedy wreszcie zaczną skracać się dni?!?!
Podczas mojej nieobecności złodzieje włamali się do domu rodziców. I teraz mamusia oskarża mnie, że powinnam z nią siedzieć i pilnować domostwa, a nie snuć pod dalekich plażach. Znowu mam się czuć winna? Ale bryndza…
Zamknę się w łazience i zaczekam na zmrok…
Marie Lundquist
Tak często pytałam
o winę
że zapomniałam
skąd jest:
żmija, która mówi
rozdwojonym językiem
i martwa
natura w błogiej
gliniance
Przełożył Zbigniew Kruszyński
***
Komentarz Kornelii: Promieniujący melancholią krótki wiersz urodzonej w 1950 roku szwedzkiej poetki i dramatopisarki. Nie jestem pewna, jak interpretować, może utwór nie do końca depresyjny, dlatego zaistnieje poza kategorią. Lubię twórczość Marie Lundquist, ponieważ, podobnie jak ja, autorka zmaga się z problemem winy. Kiedy Marie była nastolatką, jej matka zginęła z własnej ręki. Zazwyczaj oskarżamy się o samobójczą śmierć osób najbliższych. O moich osiągnięciach wolę nie wspominać.
Poetka dręczy się pytaniami o winę. Czas upływa, dramatyczne wydarzenia zacierają się w pamięci. Ale przecież wciąż tkwią w umyśle, jak:
żmija, która mówi
rozdwojonym językiem
albo jak martwa natura, symbol śmierci. Glinianka wydaje się błoga, bowiem życie toczy się dalej, przezwyciężyliśmy traumę i trwamy nadal, nawet osiągając stan pewnej przyjemności. Tym niemniej natura jest nieodwołalnie martwa. Zapomnienie pomaga tylko pozornie i niczego nie zmieni.
Cóż, także zapominam dawne zaszłości. Właściwie nie wierzę, że to zdarzyło się naprawdę. Ale żmija ma naprawdę rozdwojony język, mówi i oskarża. Ból został i niekiedy się budzi wraz z pamięcią. Jestem martwa, wraz z całym światem, który przetwarzam zmysłami. Nie ma ucieczki.
Wróciłam znad morza, krótki wyjazd był błędem, nie zaaklimatyzowałam się, teraz kołacze mi głowa, czuję się, jakbym miała szpilki wbite w oczy. Nie mogę w ogóle spać. Obrzydliwa pora roku, prawie nie zapada noc. Nie mogę uciec w ciemność. Przepełzłam jakoś przez maj, miesiąc, który zazwyczaj najbardziej mnie dręczył, ale czerwiec zapowiada się jeszcze bardziej tragicznie. Kiedy wreszcie zaczną skracać się dni?!?!
Podczas mojej nieobecności złodzieje włamali się do domu rodziców. I teraz mamusia oskarża mnie, że powinnam z nią siedzieć i pilnować domostwa, a nie snuć pod dalekich plażach. Znowu mam się czuć winna? Ale bryndza…
Zamknę się w łazience i zaczekam na zmrok…
środa, 1 czerwca 2016
Krzyk pod czarnym księzycem
Pieśń jeźdźca
Federico García Lorca
W księżycu włóczęgów
czarnym z samotności
śpiewają ostrogi.
Koniu czarnej maści,
dokąd niesiesz wędrowca zmarłego?
…Stalowe ostrogi
martwego włóczęgi,
który lejce zwolnił.
Koniu chłodnej sierści,
jakiż zapach ma nóż, który okwitł?
W zaćmionym księżycu
rozkrwawiło pasmo
gór Sierra Morena.
Koniu czarnej maści,
dokąd niesiesz wędrowca zmarłego?
Noc o czarnych bokach
gwiazd ostrogą wspięta
cwałuje przez niebo.
Koniu chłodnej sierści,
jakiż zapach ma nóż, który okwitł?
Pod czarnym księżycem
krzyk i blask szeroki
weselnego ognia.
Koniu czarnej maści,
dokąd niesiesz wędrowca zmarłego?
Przełożyła Halina Poświatowska
Federico García Lorca
W księżycu włóczęgów
czarnym z samotności
śpiewają ostrogi.
Koniu czarnej maści,
dokąd niesiesz wędrowca zmarłego?
…Stalowe ostrogi
martwego włóczęgi,
który lejce zwolnił.
Koniu chłodnej sierści,
jakiż zapach ma nóż, który okwitł?
W zaćmionym księżycu
rozkrwawiło pasmo
gór Sierra Morena.
Koniu czarnej maści,
dokąd niesiesz wędrowca zmarłego?
Noc o czarnych bokach
gwiazd ostrogą wspięta
cwałuje przez niebo.
Koniu chłodnej sierści,
jakiż zapach ma nóż, który okwitł?
Pod czarnym księżycem
krzyk i blask szeroki
weselnego ognia.
Koniu czarnej maści,
dokąd niesiesz wędrowca zmarłego?
Przełożyła Halina Poświatowska
poniedziałek, 30 maja 2016
Samotność chwieje się jak maszt
Wyspa
Nikos Chadzinikolau
Oderwana od muszli morza.
Skamieniała od środka jak rozbitek,
który nie słyszy plusku wioseł.
Bieleje kośćmi…
Z takiej wyspy nie ma ucieczki
i żadne sygnały
nie znajdują potwierdzenia.
Samotność chwieje się jak maszt
na niezamierzonej wodzie.
Komentarz Kornelii: Gorzki wiersz nowogrecko-polskiego poety. Opowieść o samotności i śmierci. Skamieniała wyspa to symbol osamotnienia, to obraz naszej rozpaczliwej egzystencji, która jest tylko oczekiwaniem na śmierć.
Skamieniała od środka jak rozbitek,
który nie słyszy plusku wioseł.
Bieleje kośćmi…
bezsilni rozbitkowie, nie możemy liczyć na żadne ratunek. Pomoc nie przybędzie. Zostaną po nas tylko zeschłe kości. Nie ma ucieczki – nie wyrwiemy się z ograniczeń materialnych i czasowych i bezsensu naszego żałosnego bytowania. Sygnałów rozpaczy nikt nie będzie słuchał. Pozostaje samotne oczekiwanie na koniec wśród odmętów absurdu.
Cóż, również czuję się jak więźniarka na takiej skamieniałej wyspie. Zastanawiam się, jak za kilkadziesiąt lat będzie wyglądała materia, tworząca obecnie moją godną ubolewania powłokę cielesną. jestem kilka dni nad morzem, Budzi mnie wrzask mew, kojarzą mi się z płaczkami wieszczącymi pogrzeb. Pójdę wkrótce na spacer szlakiem zaprzyjaźnionych tawern.
Nikos Chadzinikolau
Oderwana od muszli morza.
Skamieniała od środka jak rozbitek,
który nie słyszy plusku wioseł.
Bieleje kośćmi…
Z takiej wyspy nie ma ucieczki
i żadne sygnały
nie znajdują potwierdzenia.
Samotność chwieje się jak maszt
na niezamierzonej wodzie.
Komentarz Kornelii: Gorzki wiersz nowogrecko-polskiego poety. Opowieść o samotności i śmierci. Skamieniała wyspa to symbol osamotnienia, to obraz naszej rozpaczliwej egzystencji, która jest tylko oczekiwaniem na śmierć.
Skamieniała od środka jak rozbitek,
który nie słyszy plusku wioseł.
Bieleje kośćmi…
bezsilni rozbitkowie, nie możemy liczyć na żadne ratunek. Pomoc nie przybędzie. Zostaną po nas tylko zeschłe kości. Nie ma ucieczki – nie wyrwiemy się z ograniczeń materialnych i czasowych i bezsensu naszego żałosnego bytowania. Sygnałów rozpaczy nikt nie będzie słuchał. Pozostaje samotne oczekiwanie na koniec wśród odmętów absurdu.
Cóż, również czuję się jak więźniarka na takiej skamieniałej wyspie. Zastanawiam się, jak za kilkadziesiąt lat będzie wyglądała materia, tworząca obecnie moją godną ubolewania powłokę cielesną. jestem kilka dni nad morzem, Budzi mnie wrzask mew, kojarzą mi się z płaczkami wieszczącymi pogrzeb. Pójdę wkrótce na spacer szlakiem zaprzyjaźnionych tawern.
niedziela, 29 maja 2016
Leżę ze śmiercią w sercu
* * *
Gunnar Ekelöf
Morze jest największym rzeźbiarzem
Morze jest największym jubilerem
Morze i śmierć
Nie ma kamienia tak chropawego
by morze go nie oszlifowało
albo nie starło na piasek
lub jeszcze drobniejszy pył
Morze rodzi korale i migotliwe stwory
złe i dobre
Rodzi światłocień i połysk powierzchni
i mrok głębiny
Śmierć wygładza zło i dobro
Nie ma tak chropawego losu, by nie wygładziła go śmierć
Morze, które oddycha, które wzdycha za moim oknem
Gdzie leżę ze śmiercią w sercu
czekając aż zajdą Plejady.
Przełożył Zygmunt Łanowski
Gunnar Ekelöf
Morze jest największym rzeźbiarzem
Morze jest największym jubilerem
Morze i śmierć
Nie ma kamienia tak chropawego
by morze go nie oszlifowało
albo nie starło na piasek
lub jeszcze drobniejszy pył
Morze rodzi korale i migotliwe stwory
złe i dobre
Rodzi światłocień i połysk powierzchni
i mrok głębiny
Śmierć wygładza zło i dobro
Nie ma tak chropawego losu, by nie wygładziła go śmierć
Morze, które oddycha, które wzdycha za moim oknem
Gdzie leżę ze śmiercią w sercu
czekając aż zajdą Plejady.
Przełożył Zygmunt Łanowski
czwartek, 26 maja 2016
Trzaskają i straszą mnie
Niepokój
Dora Gabe
Drga świerszczy śpiewanie,
tańczą młode drzewka
wiatrem przeginane.
Noc niespokojna.
Okiennice otwarte trzaskają
i straszą mnie.
Czuję, jak ziemia się kręci,
jak mrówka nie ustaje.
Kiedy one spoczną?
Kiedy?
„Nie wzruszaj się” – mówię sercu.
„Nie ma odpoczynku” – ono mi odpowiada.
Czemu nie wstrzymują się gwiazdy w swym biegu?
Czy także i one nie mogą świecić
spokojnie i szczęśliwie,
a wciąż drgają i drgają…
Przełożył Jan Zych
***
Komentarz Kornelii: Pełen mrocznego szarmu wiersz mojej ulubionej poetki z Bułgarii. Utwór o nocnym niepokoju, czy też raczej o lęku.
To strach przed nocnymi odgłosami, szmerami, dźwiękami:
Okiennice otwarte trzaskają
i straszą mnie.
ale także przed absurdem egzystencji, nieustannej jałowej aktywności istnienia i kosmosu:
.
Czuję, jak ziemia się kręci,
jak mrówka nie ustaje.
Nie ma ucieczki przed światem i własnymi dręczącymi uczuciami:
„Nie wzruszaj się” – mówię sercu.
„Nie ma odpoczynku” – ono mi odpowiada.
Nawet gwiazdy, pozornie symbol niebiańskiej harmonii, drgają i drżą przejęte trwogą. Nie ma nadziei na ukojenie.
Cóż, wiersz opowiada także o mnie. Od czasu, gdy zaczęłam na własne nieszczęście kreować ten blog, poziom lęku nieco mi opadł, ale i tak nocą, zwinięta w kulkę, trzęsę się pod kołdrą. Przed dźwiękami bronią mnie zatyczki w uszach i melatonina, ale przecież odczuwam trwogę, przed porannym wstawaniem, zwykłymi, codziennymi rzeczami do załatwienia, ale także ogólnie przed życiem i powracającymi obrazami przeszłości. Nie mogę uwierzyć, że to naprawdę się stało i że doszłam do tego punktu i to wszystko mam za sobą, rzeczy nie do odwrócenia i nie do naprawienia. Nie muszę dodawać, że śmierci też się boję i hipotetycznej KARY. Przejechałam do rodziców, gdzie noce są cichsze, niż w bloku, ale i tak mi niedobrze. Może jutro przejadę nad morzem, ochłodzę nieco rozpaloną duszę wiatrem i winem.
Dora Gabe
Drga świerszczy śpiewanie,
tańczą młode drzewka
wiatrem przeginane.
Noc niespokojna.
Okiennice otwarte trzaskają
i straszą mnie.
Czuję, jak ziemia się kręci,
jak mrówka nie ustaje.
Kiedy one spoczną?
Kiedy?
„Nie wzruszaj się” – mówię sercu.
„Nie ma odpoczynku” – ono mi odpowiada.
Czemu nie wstrzymują się gwiazdy w swym biegu?
Czy także i one nie mogą świecić
spokojnie i szczęśliwie,
a wciąż drgają i drgają…
Przełożył Jan Zych
***
Komentarz Kornelii: Pełen mrocznego szarmu wiersz mojej ulubionej poetki z Bułgarii. Utwór o nocnym niepokoju, czy też raczej o lęku.
To strach przed nocnymi odgłosami, szmerami, dźwiękami:
Okiennice otwarte trzaskają
i straszą mnie.
ale także przed absurdem egzystencji, nieustannej jałowej aktywności istnienia i kosmosu:
.
Czuję, jak ziemia się kręci,
jak mrówka nie ustaje.
Nie ma ucieczki przed światem i własnymi dręczącymi uczuciami:
„Nie wzruszaj się” – mówię sercu.
„Nie ma odpoczynku” – ono mi odpowiada.
Nawet gwiazdy, pozornie symbol niebiańskiej harmonii, drgają i drżą przejęte trwogą. Nie ma nadziei na ukojenie.
Cóż, wiersz opowiada także o mnie. Od czasu, gdy zaczęłam na własne nieszczęście kreować ten blog, poziom lęku nieco mi opadł, ale i tak nocą, zwinięta w kulkę, trzęsę się pod kołdrą. Przed dźwiękami bronią mnie zatyczki w uszach i melatonina, ale przecież odczuwam trwogę, przed porannym wstawaniem, zwykłymi, codziennymi rzeczami do załatwienia, ale także ogólnie przed życiem i powracającymi obrazami przeszłości. Nie mogę uwierzyć, że to naprawdę się stało i że doszłam do tego punktu i to wszystko mam za sobą, rzeczy nie do odwrócenia i nie do naprawienia. Nie muszę dodawać, że śmierci też się boję i hipotetycznej KARY. Przejechałam do rodziców, gdzie noce są cichsze, niż w bloku, ale i tak mi niedobrze. Może jutro przejadę nad morzem, ochłodzę nieco rozpaloną duszę wiatrem i winem.
środa, 25 maja 2016
Twarz na siedem lat smutku
Oszczędność
William Stanley Merwin
Po co rozbijać lustro.
Oto potrzaskana twarz,
W sam raz na siedem lat smutku.
Przełożył Franek Wygoda
William Stanley Merwin
Po co rozbijać lustro.
Oto potrzaskana twarz,
W sam raz na siedem lat smutku.
Przełożył Franek Wygoda
sobota, 21 maja 2016
Śmierci i plewy
***
Natalia Gorbaniewska
Źle zbudowana jest moja głowa,
rodzi nie myśli, lecz tylko słowa,
choćby ich sama nie narodziła,
w tym rzecz, że sprawa jest zawiła
W rozmiękłą glebę ziarno rzucone
zamiast dojrzewać spokojnie, w stronę
światła, spod spodu zrywa się z siłą,
aby się przebić na wskroś, na wylot.
Gdy źle zmielona mąka, to w grudę
spieka się niby męczennik, z trudem
poszukujący tego, co znika
chcąc odciętego użyć języka
Doktor prześwietlił i wiem już teraz
Co wnętrze mojej głowy zawiera:
śmierci i plewy, spróchniałe złoża
To za me grzechy jest kara boża.
Przełożyła Katarzyna Krzyżewska
***
Komentarz Kornelii: Dziwny, smętkowy wiersz mającej także polskie obywatelstwo rosyjskiej poetki-poetki (1936-2013). Jak należy go interpretować? Niełatwo o odpowiedź. Wydawało mi się, że to studium obłędu, ale raczej obraz jakiejś neurozy, rozpadu osobowości, wewnętrznego chaosu. A może to obraz demencji?
Źle zbudowana jest moja głowa,
rodzi nie myśli, lecz tylko słowa,
choćby ich sama nie narodziła,
w tym rzecz, że sprawa jest zawiła
Bohaterka nie jest już zdolna do logicznego myślenia, w jej umyśle wirują słowa, burzy się nietwórczy zamęt. Sprawa zawiła – czyli wieloprzyczynowość tego stanu rzeczy.
Dwa następne czterowiersze to, moim zdaniem, także świadectwo mentalnych zaburzeń. Słowa zrywają się jak obłąkane ziarna, nie powstanie z nic nic dobrego. Nie ma nadziei, łąka została źle zmielona, język odcięty – nic już nie zostanie ułożone w spójną myśl, nie zostanie powiedziane.
Rozstrzygające jest zakończenie:
Doktor prześwietlił i wiem już teraz
Co wnętrze mojej głowy zawiera:
śmierci i plewy, spróchniałe złoża
To za me grzechy jest kara boża.
„Doktor prześwietlił” – to raczej sama Natalia dokonała analizy swej psyche, zobaczyła śmierć i rozkład. Uznała, że destrukcja umysłu jest karą boską za popełnione zło.
W 1970 roku w ramach represji poetka została uznana za chorą umysłowo i osadzona w szpitalu psychiatrycznym w Kazaniu, potem w osławionym więzieniu na Butyrkach w Moskwie. Może w tym wierszu są też echa jej cierpień?
W każdym razie początek i koniec utworu doskonale do mnie pasują. Nie potrafię wykreować myśli, zatapia mnie pustka, albo też tylko pojedyncze słowa wirują pod moją czaszką jak wściekłe osy. Tłukę się po mieszkaniu jak obłąkana, mówię do siebie. Przejechałam do rodziców – na moim pięterku czynię to samo.
Doktor mnie badał, ale wiele lat temu, nie wykrył nic – niekiedy myślę, że mam guza mózgu albo schizofrenię. A raczej to wczesna demencja – nieuleczalna.
Noszę w mojej głowie śmierć i próchno. Może to naprawdę kara boska za grzechy. Znajdzie się się ich dość. Jeśli w ogóle Bóg istnieje, i jeśli zniża się do wymierzania kary ludzkim efemerydom. A może to unicestwiają mnie cienie przeszłości, której nie mogę zmienić?
Nie wiem. Ciekawe, jak jeszcze długo utrzymam się na powierzchni. Nie pamiętam już niczego. Ach, cóż… Wsiądę na rower, zmęczę się, będę lepiej spała.
Natalia Gorbaniewska
Źle zbudowana jest moja głowa,
rodzi nie myśli, lecz tylko słowa,
choćby ich sama nie narodziła,
w tym rzecz, że sprawa jest zawiła
W rozmiękłą glebę ziarno rzucone
zamiast dojrzewać spokojnie, w stronę
światła, spod spodu zrywa się z siłą,
aby się przebić na wskroś, na wylot.
Gdy źle zmielona mąka, to w grudę
spieka się niby męczennik, z trudem
poszukujący tego, co znika
chcąc odciętego użyć języka
Doktor prześwietlił i wiem już teraz
Co wnętrze mojej głowy zawiera:
śmierci i plewy, spróchniałe złoża
To za me grzechy jest kara boża.
Przełożyła Katarzyna Krzyżewska
***
Komentarz Kornelii: Dziwny, smętkowy wiersz mającej także polskie obywatelstwo rosyjskiej poetki-poetki (1936-2013). Jak należy go interpretować? Niełatwo o odpowiedź. Wydawało mi się, że to studium obłędu, ale raczej obraz jakiejś neurozy, rozpadu osobowości, wewnętrznego chaosu. A może to obraz demencji?
Źle zbudowana jest moja głowa,
rodzi nie myśli, lecz tylko słowa,
choćby ich sama nie narodziła,
w tym rzecz, że sprawa jest zawiła
Bohaterka nie jest już zdolna do logicznego myślenia, w jej umyśle wirują słowa, burzy się nietwórczy zamęt. Sprawa zawiła – czyli wieloprzyczynowość tego stanu rzeczy.
Dwa następne czterowiersze to, moim zdaniem, także świadectwo mentalnych zaburzeń. Słowa zrywają się jak obłąkane ziarna, nie powstanie z nic nic dobrego. Nie ma nadziei, łąka została źle zmielona, język odcięty – nic już nie zostanie ułożone w spójną myśl, nie zostanie powiedziane.
Rozstrzygające jest zakończenie:
Doktor prześwietlił i wiem już teraz
Co wnętrze mojej głowy zawiera:
śmierci i plewy, spróchniałe złoża
To za me grzechy jest kara boża.
„Doktor prześwietlił” – to raczej sama Natalia dokonała analizy swej psyche, zobaczyła śmierć i rozkład. Uznała, że destrukcja umysłu jest karą boską za popełnione zło.
W 1970 roku w ramach represji poetka została uznana za chorą umysłowo i osadzona w szpitalu psychiatrycznym w Kazaniu, potem w osławionym więzieniu na Butyrkach w Moskwie. Może w tym wierszu są też echa jej cierpień?
W każdym razie początek i koniec utworu doskonale do mnie pasują. Nie potrafię wykreować myśli, zatapia mnie pustka, albo też tylko pojedyncze słowa wirują pod moją czaszką jak wściekłe osy. Tłukę się po mieszkaniu jak obłąkana, mówię do siebie. Przejechałam do rodziców – na moim pięterku czynię to samo.
Doktor mnie badał, ale wiele lat temu, nie wykrył nic – niekiedy myślę, że mam guza mózgu albo schizofrenię. A raczej to wczesna demencja – nieuleczalna.
Noszę w mojej głowie śmierć i próchno. Może to naprawdę kara boska za grzechy. Znajdzie się się ich dość. Jeśli w ogóle Bóg istnieje, i jeśli zniża się do wymierzania kary ludzkim efemerydom. A może to unicestwiają mnie cienie przeszłości, której nie mogę zmienić?
Nie wiem. Ciekawe, jak jeszcze długo utrzymam się na powierzchni. Nie pamiętam już niczego. Ach, cóż… Wsiądę na rower, zmęczę się, będę lepiej spała.
czwartek, 19 maja 2016
Kolejny dzień bez sensu
Modlitwa dziękczynna
Bohdan Zadura
Dzięki Ci Panie
za ten dar
kolejnego dnia
bez sensu.
Bohdan Zadura
Dzięki Ci Panie
za ten dar
kolejnego dnia
bez sensu.
środa, 18 maja 2016
Zimna obcięta ręka
Czaszka
Tasos G. Anagnostou
Żal mi tej czaszki
nie pochowanej w ziemi
wybielonej niepogodą.
Jakbym to ja był bez oczu
a w oczodołach nurzała się zimna
obcięta ręka
drążąc
lekceważoną duszę.
Poddana mojej ostatniej klęsce
Czaszka
dumna jeszcze – tak bardzo
z a m y ś l o n a
Przełożył z greckiego Nikos Chadzinikolau
Tasos G. Anagnostou
Żal mi tej czaszki
nie pochowanej w ziemi
wybielonej niepogodą.
Jakbym to ja był bez oczu
a w oczodołach nurzała się zimna
obcięta ręka
drążąc
lekceważoną duszę.
Poddana mojej ostatniej klęsce
Czaszka
dumna jeszcze – tak bardzo
z a m y ś l o n a
Przełożył z greckiego Nikos Chadzinikolau
wtorek, 17 maja 2016
Młode liście jak szarańcza
Wiosna
Gwyneth Lewis
Nim zdążyliśmy wrócić, załatwiły ulicę
stada szpaków, kompletnie zalane, a przy tym
agresywne. Żeby ich uniknąć, trzy razy
obeszłam kwaterę kamienic. Miejscowy
kocur robił demolkę. Drzewa w okolicy
wypuszczały ponownie liście jak owady:
urodzaj szarańczy, która chce się wedrzeć
do rozjarzonych na maślano wnętrz. Kalendarzyki
dawały nam nadzieję, że wiosenna gorączka i te rany
szybko znikną. Nie ma co pytać czemu, kiedy ptaki
samochodowych alarmów głoszą po niebie miłość
Ryba jak burzowa chmura połknęła nam księżyc.
Przełożyła Magda Heydel
***
Komentarz Kornelii: Lekko humorystyczny wiersz urodzonej w 1959 roku w Cardiff angielsko-walijskiej poetki. Nie jest zbyt gorzki, zatem zamieszczam poza kategorią. Przepisałam, ponieważ mam dziś dobry nastrój, pochmurno, chłodno, zimne szkwały spędzają ludzi z ulic. Ładnie zmokłam w lesie. Te kilka dni majowych chłodów pozwoliły mi odetchnąć. Wkrótce znowu słońce i gorąco, ale cieszę się z tego, co jest teraz.
Utwór znalazł moje uznanie, ponieważ, aczkolwiek nieco śmieszny, jest także antywiosenny. Także
Gwyneth Lewis ma najwidoczniej dosyć tej „najpiękniejszej pory roku”, kiedy przyroda rozkwita i zmusza ludzi przygnębionych trudami i bezsensem codziennej egzystencji do aktywności i sztucznej pogody ducha. Symbolem tej eksplozji są stada zawianych, agresywnych szpaków, zmuszające do ucieczki, jak również szalejące kocisko.
Młode liście drzew są jak szarańcza, wciskają się nawet do mieszkań, nie pozwalają na wytchnienie. Ratunkiem jest upływ czasu:
Kalendarzyki
dawały nam nadzieję, że wiosenna gorączka i te rany
szybko znikną.
Cóż, znikną, ale nie tak znowu szybko. Do listopada jeszcze wiele miesięcy. Trzeba trwać z zaciśniętymi zębami.
Nie ma co pytać czemu, kiedy ptaki
samochodowych alarmów głoszą po niebie miłość
Jak dla mnie te „ptaki samochodowych alarmów” to alegoria absurdu wiosennych zbliżeń fizycznych, na szybko, w autach. To przecież ciasnota i tylko alarmy wyją.
Zakończenie nie w pełni jest miłe:
Ryba jak burzowa chmura połknęła nam księżyc.
Ryba to symbol pozbawionego jakiegokolwiek znaczenia naszego bytowania. Poczucie tego bezsensu niszczy delikatne, kojące światło Księżyca, oznaczające uspokojenie i harmonię.
Cóż, właściwie można tylko przyklasnąć, wśród westchnień przepojonych rezygnacją. Ale dziś upajam się zimnem, deszczem i chmurami :)
Gwyneth Lewis
Nim zdążyliśmy wrócić, załatwiły ulicę
stada szpaków, kompletnie zalane, a przy tym
agresywne. Żeby ich uniknąć, trzy razy
obeszłam kwaterę kamienic. Miejscowy
kocur robił demolkę. Drzewa w okolicy
wypuszczały ponownie liście jak owady:
urodzaj szarańczy, która chce się wedrzeć
do rozjarzonych na maślano wnętrz. Kalendarzyki
dawały nam nadzieję, że wiosenna gorączka i te rany
szybko znikną. Nie ma co pytać czemu, kiedy ptaki
samochodowych alarmów głoszą po niebie miłość
Ryba jak burzowa chmura połknęła nam księżyc.
Przełożyła Magda Heydel
***
Komentarz Kornelii: Lekko humorystyczny wiersz urodzonej w 1959 roku w Cardiff angielsko-walijskiej poetki. Nie jest zbyt gorzki, zatem zamieszczam poza kategorią. Przepisałam, ponieważ mam dziś dobry nastrój, pochmurno, chłodno, zimne szkwały spędzają ludzi z ulic. Ładnie zmokłam w lesie. Te kilka dni majowych chłodów pozwoliły mi odetchnąć. Wkrótce znowu słońce i gorąco, ale cieszę się z tego, co jest teraz.
Utwór znalazł moje uznanie, ponieważ, aczkolwiek nieco śmieszny, jest także antywiosenny. Także
Gwyneth Lewis ma najwidoczniej dosyć tej „najpiękniejszej pory roku”, kiedy przyroda rozkwita i zmusza ludzi przygnębionych trudami i bezsensem codziennej egzystencji do aktywności i sztucznej pogody ducha. Symbolem tej eksplozji są stada zawianych, agresywnych szpaków, zmuszające do ucieczki, jak również szalejące kocisko.
Młode liście drzew są jak szarańcza, wciskają się nawet do mieszkań, nie pozwalają na wytchnienie. Ratunkiem jest upływ czasu:
Kalendarzyki
dawały nam nadzieję, że wiosenna gorączka i te rany
szybko znikną.
Cóż, znikną, ale nie tak znowu szybko. Do listopada jeszcze wiele miesięcy. Trzeba trwać z zaciśniętymi zębami.
Nie ma co pytać czemu, kiedy ptaki
samochodowych alarmów głoszą po niebie miłość
Jak dla mnie te „ptaki samochodowych alarmów” to alegoria absurdu wiosennych zbliżeń fizycznych, na szybko, w autach. To przecież ciasnota i tylko alarmy wyją.
Zakończenie nie w pełni jest miłe:
Ryba jak burzowa chmura połknęła nam księżyc.
Ryba to symbol pozbawionego jakiegokolwiek znaczenia naszego bytowania. Poczucie tego bezsensu niszczy delikatne, kojące światło Księżyca, oznaczające uspokojenie i harmonię.
Cóż, właściwie można tylko przyklasnąć, wśród westchnień przepojonych rezygnacją. Ale dziś upajam się zimnem, deszczem i chmurami :)
niedziela, 15 maja 2016
Palce zaciśnięte na prześcieradle
Odwiedzając umarłych
Ciarán Carson
Kiedy ją znaleziono,
Z dziąseł sterczał język;
Twarz była koścista,
Palce zaciśnięte na prześcieradle.
Teraz jej skóra wygładziła się
Jak uprana tkanina, na której zmarszczki nikną
Pod sykiem żelazka.
Ubrano ją w czysty len.
Pijemy herbatę z jej najlepszych filiżanek.
Na górze rozplątuje się sznur żałobników;
Schodzi ciotka, stara panna, szlochając miękko
W wykrochmaloną chusteczkę.
Kiedy znoszono jej ciało,
Trumna uwięzła na zakręcie schodów.
Zawahaliśmy się, niezdarni w naszych najlepszych garniturach,
Po czym ruszyliśmy na pomoc i uwolniliśmy ją.
Przełożył Piotr Sommer
Ciarán Carson
Kiedy ją znaleziono,
Z dziąseł sterczał język;
Twarz była koścista,
Palce zaciśnięte na prześcieradle.
Teraz jej skóra wygładziła się
Jak uprana tkanina, na której zmarszczki nikną
Pod sykiem żelazka.
Ubrano ją w czysty len.
Pijemy herbatę z jej najlepszych filiżanek.
Na górze rozplątuje się sznur żałobników;
Schodzi ciotka, stara panna, szlochając miękko
W wykrochmaloną chusteczkę.
Kiedy znoszono jej ciało,
Trumna uwięzła na zakręcie schodów.
Zawahaliśmy się, niezdarni w naszych najlepszych garniturach,
Po czym ruszyliśmy na pomoc i uwolniliśmy ją.
Przełożył Piotr Sommer
piątek, 13 maja 2016
Twój krzyk nie obudzi nikogo
**
Jean-Michel Maulpoix
Nigdzie nie znajdziesz stosownego nieba
Ani ziemi co czeka na twoje kości
Ani ciała które cię wyzwoli
Ani duszy w którą mógłbyś się ubrać
Żyjesz w szczelinie
Między garstką prochu a bogami
Włożyłeś palce między drzwi
Twój krzyk nie obudzi nikogo
Przełożyła Krystyna Rodowska
***
Komentarz Kornelii: Wstrząsający wiersz urodzonego w 1952 roku w Montbéliard francuskiego twórcy. Zdecydowanie gorzki, poznawiony nadziei.
Nie znajdziemy ukojenia ani w ziemi ani na niebie, nie przyniesie spokoju hołdowanie materii ani oddawanie się sprawom ducha.
Żyjesz w szczelinie
Między garstką prochu a bogami
Interpretuję to jako uznanie tragedii ludzkiej egzystencji, krótkiego, bezsensownego błysku świadomości między dwoma strefami mroku. Ci bogowie to tylko abstrakcja. Nawet, jeśli poeta uznaje ich istnienie, i tak nic nam nie pomogą, lodowo obojętni.
Włożyłeś palce między drzwi
Twój krzyk nie obudzi nikogo
Ten palec włożony między drzwi to alegoria bogatego w cierpienie ludzkiego życia. Jak dla mnie nie do końca słuszna – w końcu nikt nie wszedł w życie poprzez akt swej świadomości. Ten nasz palec, włożony między drzwi, został wepchnięty tam przez kogoś innego. Nie potrafię rozstrzygnąć, czy przez jakąś pozbawioną dobrego smaku, ironiczno-złośliwą Wyższą Inteligencję czy też na skutek zrządzenia ślepego losu. A może to włożenie oznacza jałowe trwanie przy życiu – tym razem już z własnej woli?
W każdym razie możemy wrzeszczeć, wyć, krzyczeć czy płakać – nic nas nie uratuje. Inne byty są bezradne lub obojętne, jeśli nie wrogie.
Cóż, mogę tylko powiedzieć, że całkowicie się z wymową tego wiersza zgadzam. Dochodzę do konkluzji, że nie ma sensu wyć z rozpaczy, to i tak nie przyniesie ulgi ni ratunku. Ale co pozostaje oprócz wycia?
Przyszło wreszcie trochę chmur, aczkolwiek, jak dla mnie, za mało. Ciśnienie spadło, czekam stęskniona na burze, ulewy i gradobicia.
Jean-Michel Maulpoix
Nigdzie nie znajdziesz stosownego nieba
Ani ziemi co czeka na twoje kości
Ani ciała które cię wyzwoli
Ani duszy w którą mógłbyś się ubrać
Żyjesz w szczelinie
Między garstką prochu a bogami
Włożyłeś palce między drzwi
Twój krzyk nie obudzi nikogo
Przełożyła Krystyna Rodowska
***
Komentarz Kornelii: Wstrząsający wiersz urodzonego w 1952 roku w Montbéliard francuskiego twórcy. Zdecydowanie gorzki, poznawiony nadziei.
Nie znajdziemy ukojenia ani w ziemi ani na niebie, nie przyniesie spokoju hołdowanie materii ani oddawanie się sprawom ducha.
Żyjesz w szczelinie
Między garstką prochu a bogami
Interpretuję to jako uznanie tragedii ludzkiej egzystencji, krótkiego, bezsensownego błysku świadomości między dwoma strefami mroku. Ci bogowie to tylko abstrakcja. Nawet, jeśli poeta uznaje ich istnienie, i tak nic nam nie pomogą, lodowo obojętni.
Włożyłeś palce między drzwi
Twój krzyk nie obudzi nikogo
Ten palec włożony między drzwi to alegoria bogatego w cierpienie ludzkiego życia. Jak dla mnie nie do końca słuszna – w końcu nikt nie wszedł w życie poprzez akt swej świadomości. Ten nasz palec, włożony między drzwi, został wepchnięty tam przez kogoś innego. Nie potrafię rozstrzygnąć, czy przez jakąś pozbawioną dobrego smaku, ironiczno-złośliwą Wyższą Inteligencję czy też na skutek zrządzenia ślepego losu. A może to włożenie oznacza jałowe trwanie przy życiu – tym razem już z własnej woli?
W każdym razie możemy wrzeszczeć, wyć, krzyczeć czy płakać – nic nas nie uratuje. Inne byty są bezradne lub obojętne, jeśli nie wrogie.
Cóż, mogę tylko powiedzieć, że całkowicie się z wymową tego wiersza zgadzam. Dochodzę do konkluzji, że nie ma sensu wyć z rozpaczy, to i tak nie przyniesie ulgi ni ratunku. Ale co pozostaje oprócz wycia?
Przyszło wreszcie trochę chmur, aczkolwiek, jak dla mnie, za mało. Ciśnienie spadło, czekam stęskniona na burze, ulewy i gradobicia.
czwartek, 12 maja 2016
Słońce nad parkingiem cierpienia
Ulotka
Tomas Tranströmer
Cicha wściekłość gryzmoli w głąb po ścianie.
Kwitnie sad, nawołuje kukułka.
To narkoza wiosny. A cicha wściekłość
maluje swe hasła na wspak w garażach.
Widzimy wszystko i nic, ale sterczący jak peryskopy
obsługiwane przez strachliwą załogę podziemia.
To wojna minut. Prażące słońce
stoi nad lazaretem, parkingiem cierpienia.
My żywe gwoździe powbijane w społeczeństwo!
Pewnego dnia oderwiemy się od wszystkiego.
Poczujemy powiew śmierci pod skrzydłami
i będziemy łagodniejsi i drapieżniejsi niż tutaj.
Przełożył Leonard Neuger
***
Komentarz Kornelii: Naprawdę wyborny wiersz wybitnego szwedzkiego poety, laureata Literackiej Nagrody Nobla. Zamieszczam bez kategorii, ponieważ zakończenie jest zbyt optymistyczne:
My żywe gwoździe powbijane w społeczeństwo!
Pewnego dnia oderwiemy się od wszystkiego.
Poczujemy powiew śmierci pod skrzydłami
i będziemy łagodniejsi i drapieżniejsi niż tutaj.
Oznacza to, że mimo wszelkich udręk i bólu naszej egzystencji śmierć skrzydlata przyniesie wybawienie lub ukojenie.
Cóż, pragnę, aby tak było, ale pewności przecież więc nie mogę. Niekiedy dręczy mnie wizja, że po tamtej stronie czeka naprawdę cuchnące bagno i trzeba będzie zapłacić za wszystko. Może również stać się tak, że aberracyjne życie zacznie się od podczątku.
Ale utwór Tomas Tranströmer znalazł moje uznanie, ponieważ zdał mi się jednoznacznie antywiosenny.
Cicha wściekłość gryzmoli w głąb po ścianie.
Kwitnie sad, nawołuje kukułka.
To narkoza wiosny. A cicha wściekłość
maluje swe hasła na wspak w garażach.
Czyli ten jakoby cudowny krzyk budzącej się do życia przyrody tak naprawdę wywołuje cierpienia, powoduje wściekłość i gniew. Garaże to symbol mrocznego smutku – hasła na wspak czyli wściekłość jest płonna i daremna. Jest cicha, ponieważ zdajemy sobie sprawę z jej daremności.
Widzimy wszystko i nic, ale sterczący jak peryskopy
obsługiwane przez strachliwą załogę podziemia.
Rozumiem to tak, że wiosenny czas burzy nam zmysły, zaburza percepcję, podsyca drzemiące w nas strachy i neurozy.
To wojna minut. Prażące słońce
stoi nad lazaretem, parkingiem cierpienia.
Wojna minut, czyli wiosną każda minuta może przyprawić o szaleństwo, skłonić do podjęcia ostatecznej decyzji. Prażące słońce nie daje wytchnienia, przekształca życie w jeden wielki lazaret chorób bolesnych i nieuleczalnych.
Cóż, mogę tylko po raz setny już chyba powiedzieć, że ja wiosną też chodzę wściekła, o wiele bardziej niż zwykle. Po prostu nie mogę znieść palącego kontrastu między tym słonecznym, kwiatowym, młodozielonym światem, a własną mroczną i gnijącą duszą. Tak, odczuwam swe bytowanie jak rozpalony parking cierpienia.
W zasadzie powinnam albo się powiesić albo zaprzestać tych godnych ubolewania jeremiad.
A może rytualne lamenty chronią mnie przed stryczkową solucją? Nie wiem.
Dziś znowu koszmarne słońce. Czuję się jak na Saharze. Podobno mają przyjść chmury i deszcz, ale jak dotąd wciąż tylko ten torturujący blask. Kupiłam wielki barometr i usiłuję wywołać wzrokiem spadek ciśnienia.
Tomas Tranströmer
Cicha wściekłość gryzmoli w głąb po ścianie.
Kwitnie sad, nawołuje kukułka.
To narkoza wiosny. A cicha wściekłość
maluje swe hasła na wspak w garażach.
Widzimy wszystko i nic, ale sterczący jak peryskopy
obsługiwane przez strachliwą załogę podziemia.
To wojna minut. Prażące słońce
stoi nad lazaretem, parkingiem cierpienia.
My żywe gwoździe powbijane w społeczeństwo!
Pewnego dnia oderwiemy się od wszystkiego.
Poczujemy powiew śmierci pod skrzydłami
i będziemy łagodniejsi i drapieżniejsi niż tutaj.
Przełożył Leonard Neuger
***
Komentarz Kornelii: Naprawdę wyborny wiersz wybitnego szwedzkiego poety, laureata Literackiej Nagrody Nobla. Zamieszczam bez kategorii, ponieważ zakończenie jest zbyt optymistyczne:
My żywe gwoździe powbijane w społeczeństwo!
Pewnego dnia oderwiemy się od wszystkiego.
Poczujemy powiew śmierci pod skrzydłami
i będziemy łagodniejsi i drapieżniejsi niż tutaj.
Oznacza to, że mimo wszelkich udręk i bólu naszej egzystencji śmierć skrzydlata przyniesie wybawienie lub ukojenie.
Cóż, pragnę, aby tak było, ale pewności przecież więc nie mogę. Niekiedy dręczy mnie wizja, że po tamtej stronie czeka naprawdę cuchnące bagno i trzeba będzie zapłacić za wszystko. Może również stać się tak, że aberracyjne życie zacznie się od podczątku.
Ale utwór Tomas Tranströmer znalazł moje uznanie, ponieważ zdał mi się jednoznacznie antywiosenny.
Cicha wściekłość gryzmoli w głąb po ścianie.
Kwitnie sad, nawołuje kukułka.
To narkoza wiosny. A cicha wściekłość
maluje swe hasła na wspak w garażach.
Czyli ten jakoby cudowny krzyk budzącej się do życia przyrody tak naprawdę wywołuje cierpienia, powoduje wściekłość i gniew. Garaże to symbol mrocznego smutku – hasła na wspak czyli wściekłość jest płonna i daremna. Jest cicha, ponieważ zdajemy sobie sprawę z jej daremności.
Widzimy wszystko i nic, ale sterczący jak peryskopy
obsługiwane przez strachliwą załogę podziemia.
Rozumiem to tak, że wiosenny czas burzy nam zmysły, zaburza percepcję, podsyca drzemiące w nas strachy i neurozy.
To wojna minut. Prażące słońce
stoi nad lazaretem, parkingiem cierpienia.
Wojna minut, czyli wiosną każda minuta może przyprawić o szaleństwo, skłonić do podjęcia ostatecznej decyzji. Prażące słońce nie daje wytchnienia, przekształca życie w jeden wielki lazaret chorób bolesnych i nieuleczalnych.
Cóż, mogę tylko po raz setny już chyba powiedzieć, że ja wiosną też chodzę wściekła, o wiele bardziej niż zwykle. Po prostu nie mogę znieść palącego kontrastu między tym słonecznym, kwiatowym, młodozielonym światem, a własną mroczną i gnijącą duszą. Tak, odczuwam swe bytowanie jak rozpalony parking cierpienia.
W zasadzie powinnam albo się powiesić albo zaprzestać tych godnych ubolewania jeremiad.
A może rytualne lamenty chronią mnie przed stryczkową solucją? Nie wiem.
Dziś znowu koszmarne słońce. Czuję się jak na Saharze. Podobno mają przyjść chmury i deszcz, ale jak dotąd wciąż tylko ten torturujący blask. Kupiłam wielki barometr i usiłuję wywołać wzrokiem spadek ciśnienia.
poniedziałek, 9 maja 2016
Zgliszcza, dym i popiół
Świadomie
Roza Stamouli
Są chwile, w których myślę, że się uratowałam.
Jednak mylę pamięć z wydarzeniami,
pragnienie ze słowami,
upór z cichym cierpieniem.
Twoją śmierć z radością.
Płomień gaśnie, pamięć pęcznieje.
Są chwile, w których oblężenie trwa,
wszędzie pożar, zgliszcza, dym i popiół.
Są chwile, w których moje wycie
przypomina przerażone echo
zranionego wilka próbującego wyleczyć ranę,
stanąć na nogach, w swojej samotności.
Są tylko chwile…
A myślałam, że się uratowałam.
Przełożył Nikos Chadzinikolau
***
Komentarz Kornelii: Gorzki wiersz nowogreckiej poetki, o której żadnych informacji nie potrafiłam odszukać. Przepisałam z tomiku „Amulet” z 1980 roku, zawierającego wiersze oraz tłumaczenia Nikosa Chadzinikolau. Właściwie poprzedni utwór, pióra Henri Michaux, doskonale, bezlitośnie i dramatycznie mówi wszystko, zamierzałam zatem na nim poprzestać. Cóż mogę bowiem do tego dodać?
Wszystko zostało już powiedziane.
Ostatecznie zdecydowałam, że wstawię jeszcze kilka wierszy, blog będzie jednak stopniowo wygaszany. Nikt nie czyta, ja tylko się starzeję i powtarzam lamentacje z poprzednich wpisów.
Niedobrze przyjmuję te eksplozje wiosny. Miesiąc kwitnących bzów to prawdziwe pasmo tortur. Każdego roku coraz bardziej boli. A przecież w młodości w ogóle nie zauważałam pór roku, żadnych związanych z nimi emocji nie pamiętam. Zapewne obecne pasmo nieszczęść, fobii i neuroz zaczęło się od tej okropnie spływającej materią defloracji. Brrrrr…..
No i jestem sobie neurotyczno-depresyjną wiosenną wdową. Na domiar złego nigdy nie kochałam i nie tęsknię. I nie pamiętam. Ale bryndza.
Wiersz helleńskiej poetki bardzo mi się podoba. Wspaniałe studium cierpienia, samotności, śmierci i daremnych nadziei na ocalenie. Ale iluzje rozwiewają się i pozostaje tylko rozpaczliwe wycie. Tym niemniej ja nigdy nie mam złudzeń, że się uratowałam. Jestem już stracona i tylko trwam, żeby opóźnić.
„mylę twoją śmierć z radością”.
Cóż, raczej nie mylę, wiem, że nie żyją. Nie wierzę, że to naprawdę się stało, ale wystarczy podążyć na cmentarz. Zapewne podświadomie miałam dość tych toksycznych zresztą związków i tak runęła lawina. Czy podświadomie odczuwałam radość, że to już koniec? Nie mogę sobie przypomnieć. Płacz nad otwartym grobem wyszedł mi koncertowo.
Są chwile, w których moje wycie
przypomina przerażone echo
zranionego wilka próbującego wyleczyć ranę,
stanąć na nogach, w swojej samotności.
Cóż, ja też mam chęć sobie powyć, jak już wcześniej wspominałam, tylko, że moje wycie to tylko świadectwo bezgranicznej rozpaczy i lęku, a nie jakiejś próby powstania.
Leżę bezsilnie i obserwuję ziarenka piasku przesypującego się w klepsydrze, powoli lecz nieubłaganie.
No to sobie przynajmniej wirtualne wycie urządzę:
AUUUUUU!! AUUUU!!! AUUUUU!!!
Jak cudnie…
Roza Stamouli
Są chwile, w których myślę, że się uratowałam.
Jednak mylę pamięć z wydarzeniami,
pragnienie ze słowami,
upór z cichym cierpieniem.
Twoją śmierć z radością.
Płomień gaśnie, pamięć pęcznieje.
Są chwile, w których oblężenie trwa,
wszędzie pożar, zgliszcza, dym i popiół.
Są chwile, w których moje wycie
przypomina przerażone echo
zranionego wilka próbującego wyleczyć ranę,
stanąć na nogach, w swojej samotności.
Są tylko chwile…
A myślałam, że się uratowałam.
Przełożył Nikos Chadzinikolau
***
Komentarz Kornelii: Gorzki wiersz nowogreckiej poetki, o której żadnych informacji nie potrafiłam odszukać. Przepisałam z tomiku „Amulet” z 1980 roku, zawierającego wiersze oraz tłumaczenia Nikosa Chadzinikolau. Właściwie poprzedni utwór, pióra Henri Michaux, doskonale, bezlitośnie i dramatycznie mówi wszystko, zamierzałam zatem na nim poprzestać. Cóż mogę bowiem do tego dodać?
Wszystko zostało już powiedziane.
Ostatecznie zdecydowałam, że wstawię jeszcze kilka wierszy, blog będzie jednak stopniowo wygaszany. Nikt nie czyta, ja tylko się starzeję i powtarzam lamentacje z poprzednich wpisów.
Niedobrze przyjmuję te eksplozje wiosny. Miesiąc kwitnących bzów to prawdziwe pasmo tortur. Każdego roku coraz bardziej boli. A przecież w młodości w ogóle nie zauważałam pór roku, żadnych związanych z nimi emocji nie pamiętam. Zapewne obecne pasmo nieszczęść, fobii i neuroz zaczęło się od tej okropnie spływającej materią defloracji. Brrrrr…..
No i jestem sobie neurotyczno-depresyjną wiosenną wdową. Na domiar złego nigdy nie kochałam i nie tęsknię. I nie pamiętam. Ale bryndza.
Wiersz helleńskiej poetki bardzo mi się podoba. Wspaniałe studium cierpienia, samotności, śmierci i daremnych nadziei na ocalenie. Ale iluzje rozwiewają się i pozostaje tylko rozpaczliwe wycie. Tym niemniej ja nigdy nie mam złudzeń, że się uratowałam. Jestem już stracona i tylko trwam, żeby opóźnić.
„mylę twoją śmierć z radością”.
Cóż, raczej nie mylę, wiem, że nie żyją. Nie wierzę, że to naprawdę się stało, ale wystarczy podążyć na cmentarz. Zapewne podświadomie miałam dość tych toksycznych zresztą związków i tak runęła lawina. Czy podświadomie odczuwałam radość, że to już koniec? Nie mogę sobie przypomnieć. Płacz nad otwartym grobem wyszedł mi koncertowo.
Są chwile, w których moje wycie
przypomina przerażone echo
zranionego wilka próbującego wyleczyć ranę,
stanąć na nogach, w swojej samotności.
Cóż, ja też mam chęć sobie powyć, jak już wcześniej wspominałam, tylko, że moje wycie to tylko świadectwo bezgranicznej rozpaczy i lęku, a nie jakiejś próby powstania.
Leżę bezsilnie i obserwuję ziarenka piasku przesypującego się w klepsydrze, powoli lecz nieubłaganie.
No to sobie przynajmniej wirtualne wycie urządzę:
AUUUUUU!! AUUUU!!! AUUUUU!!!
Jak cudnie…
środa, 4 maja 2016
Kornelia już nie może
Mdłości albo czy to śmierć nadchodzi
Henri Michaux
Poddaj się, moje serce.
Walczyliśmy już dość.
Zatrzymaj się, moje życie.
Nie byliśmy tchórzliwi,
Robiliśmy, co się dało.
O moja duszo,
Odchodzisz lub zostajesz, musisz się zdecydować.
Nie obmacuj mi tak narządów,
To z uwagą, to znów z roztargnieniem,
Odchodzisz lub zostajesz,
Musisz się zdecydować.
Ja już nie mogę.
Władcy śmierci,
Nie bluźniłem wam ani nie schlebiałem.
Zlitujcie się nade mną, podróżnym, który odbył już tyle podróży bez bagażu,
Bez pana również, bez bogactw, a sława poszła gdzie indziej.
Jesteście z pewnością potężni i komiczni nad wyraz,
Ulitujcie się nad tym obłąkańcem, który zanim przekroczy barierę, woła już do was
podając swoje nazwisko,
Schwytajcie go w locie,
niech się przystosuje, jeśli to możliwe, do waszych usposobień i waszych obyczajów,
A jeśliście łaskawi go wspomóc, wspomóżcie, proszę was o to.
Przełożył Julian Rogoziński
Henri Michaux
Poddaj się, moje serce.
Walczyliśmy już dość.
Zatrzymaj się, moje życie.
Nie byliśmy tchórzliwi,
Robiliśmy, co się dało.
O moja duszo,
Odchodzisz lub zostajesz, musisz się zdecydować.
Nie obmacuj mi tak narządów,
To z uwagą, to znów z roztargnieniem,
Odchodzisz lub zostajesz,
Musisz się zdecydować.
Ja już nie mogę.
Władcy śmierci,
Nie bluźniłem wam ani nie schlebiałem.
Zlitujcie się nade mną, podróżnym, który odbył już tyle podróży bez bagażu,
Bez pana również, bez bogactw, a sława poszła gdzie indziej.
Jesteście z pewnością potężni i komiczni nad wyraz,
Ulitujcie się nad tym obłąkańcem, który zanim przekroczy barierę, woła już do was
podając swoje nazwisko,
Schwytajcie go w locie,
niech się przystosuje, jeśli to możliwe, do waszych usposobień i waszych obyczajów,
A jeśliście łaskawi go wspomóc, wspomóżcie, proszę was o to.
Przełożył Julian Rogoziński
wtorek, 3 maja 2016
Blade włosy i szare twarze
Dolor
Theodore Roethke
Poznałem nieubłagany smutek ołówków
starannie ułożonych w pudełku, ból bibularza i przycisku,
całą nędzę papieru do pakowania i kleju,
samotność czystych miejsc użyteczności publicznej,
opuszczonych poczekalni, klozetu, tablicy rozdzielczej,
niezmienny patos miednicy i dzbanka,
rytuał maszyny rotacyjnej, spinacza, przecinka,
nie kończące się kopie życia i przedmiotów.
Widziałem kurz ze ścian instytucji,
drobniejszy niż mąka, bardziej niebezpieczny od krzemionki,
opadał prawie niewidoczny w długie popołudnia nudy,
zasnuwając cienką powłoką paznokcie i delikatne brwi,
wygładzając blade włosy, szare, przeciętne twarze.
Przełożył Tadeusz Rybowski
Theodore Roethke
Poznałem nieubłagany smutek ołówków
starannie ułożonych w pudełku, ból bibularza i przycisku,
całą nędzę papieru do pakowania i kleju,
samotność czystych miejsc użyteczności publicznej,
opuszczonych poczekalni, klozetu, tablicy rozdzielczej,
niezmienny patos miednicy i dzbanka,
rytuał maszyny rotacyjnej, spinacza, przecinka,
nie kończące się kopie życia i przedmiotów.
Widziałem kurz ze ścian instytucji,
drobniejszy niż mąka, bardziej niebezpieczny od krzemionki,
opadał prawie niewidoczny w długie popołudnia nudy,
zasnuwając cienką powłoką paznokcie i delikatne brwi,
wygładzając blade włosy, szare, przeciętne twarze.
Przełożył Tadeusz Rybowski
poniedziałek, 2 maja 2016
Zimna żarówka w więzieniu
Późne światła w Minnesota
Ted Kooser
Na końcu towarowego pociągu, który odjechał,
ręka kołysząca latarnię.
Jedyne światła zostawione w miasteczku
to zimno świecąca żarówka w więzieniu
i wysoko w jednym domu
latarka elektryczna na pięć baterii
ciągnąca w dół starą kobietę schodami do klozetu
pośród czerwonych oczu jej kotów.
Przełożył Czesław Miłosz
****
Komentarz Kornelii: Równie krótki jak smętny wiersz urodzonego w 1939 w Nebrasce amerykańskiego poety w wybornym przekładzie naszego noblisty. Wymowa piesni druzgocząco pesymistyczna.
Odjeżdżający pociąg towarowy to symbol przemijającego życia i straconych złudzeń.
ręka kołysząca latarnię
to pożegnanie z nadzieją. Pozostaje tylko zimno święcąca żarówka w więzieniu.
Wszyscy jesteśmy więźniami naszych ciał, czasu, w który zostaliśmy rzuceni, więźniami zazwyczaj szarych, często druzgoczących okoliczności. Zimne światło oznacza, że na mamy co liczyć na pocieszenie lub ratunek.
Kobieta w mroku z latarką i kotami to alegoria samotności. Zejście do klozetu to także zstąpienie do krainy śmierci lub nawet cuchnącego piekła. Czerwone oczy kotów przypominają o popełnionych przez nas złych uczynkach. Nie ma blasku, nie ma ocalenia.
Cóż, wcześniejszych moich lat nie pamiętam. Wydaje mi się, że byłam spokojniejsza, w przeciwnym wypadku bym pamiętała. Ale teraz jestem uwięziona w mrocznym mieście własnych fobii, lęków, uczuciowego lodu. Światło, jeśli jakieś jaśniało, odjechało w bezkres już dawno. Pozostaje tylko powolne, ale nieustanne, schodzenie do klozetu, czyli do śmierci, a może nawet do miejsca zasłużonej kary. Nie mogę uwierzyć, że przeżyłam i uczyniłam to wszystko. To przecież nie byłam ja. Nie chciałam tego. Nie chciałam.
Wiosna bezlitosna, na szczęście w miarę chłodno. Całą mocą mojej skołatanej duszy przyzywam chmury.
Ted Kooser
Na końcu towarowego pociągu, który odjechał,
ręka kołysząca latarnię.
Jedyne światła zostawione w miasteczku
to zimno świecąca żarówka w więzieniu
i wysoko w jednym domu
latarka elektryczna na pięć baterii
ciągnąca w dół starą kobietę schodami do klozetu
pośród czerwonych oczu jej kotów.
Przełożył Czesław Miłosz
****
Komentarz Kornelii: Równie krótki jak smętny wiersz urodzonego w 1939 w Nebrasce amerykańskiego poety w wybornym przekładzie naszego noblisty. Wymowa piesni druzgocząco pesymistyczna.
Odjeżdżający pociąg towarowy to symbol przemijającego życia i straconych złudzeń.
ręka kołysząca latarnię
to pożegnanie z nadzieją. Pozostaje tylko zimno święcąca żarówka w więzieniu.
Wszyscy jesteśmy więźniami naszych ciał, czasu, w który zostaliśmy rzuceni, więźniami zazwyczaj szarych, często druzgoczących okoliczności. Zimne światło oznacza, że na mamy co liczyć na pocieszenie lub ratunek.
Kobieta w mroku z latarką i kotami to alegoria samotności. Zejście do klozetu to także zstąpienie do krainy śmierci lub nawet cuchnącego piekła. Czerwone oczy kotów przypominają o popełnionych przez nas złych uczynkach. Nie ma blasku, nie ma ocalenia.
Cóż, wcześniejszych moich lat nie pamiętam. Wydaje mi się, że byłam spokojniejsza, w przeciwnym wypadku bym pamiętała. Ale teraz jestem uwięziona w mrocznym mieście własnych fobii, lęków, uczuciowego lodu. Światło, jeśli jakieś jaśniało, odjechało w bezkres już dawno. Pozostaje tylko powolne, ale nieustanne, schodzenie do klozetu, czyli do śmierci, a może nawet do miejsca zasłużonej kary. Nie mogę uwierzyć, że przeżyłam i uczyniłam to wszystko. To przecież nie byłam ja. Nie chciałam tego. Nie chciałam.
Wiosna bezlitosna, na szczęście w miarę chłodno. Całą mocą mojej skołatanej duszy przyzywam chmury.
sobota, 30 kwietnia 2016
Z łatwością umierają ptaki
W górach
Dagmar Nick
Z jakąż łatwością
umierają ptaki,
wtykają głowy
pod skrzydło północy,
głosy rozproszone,
niesłyszalne teraz
w okaleczonych lasach.
Z jakąż łatwością
rozstajemy się,
rozdeptujemy światła, ostatnie
pawiki, złotą pomarańczę,
upajający błękit,
pozbawieni gniazda.
Wczoraj odkryłam
pośród uderzeń siekiery również
mojego zbiegłego gryfa,
z okaleczonymi skrzydłami,
martwego w zaroślach.
Przełożyła Diana Koprowiak
Dagmar Nick
Z jakąż łatwością
umierają ptaki,
wtykają głowy
pod skrzydło północy,
głosy rozproszone,
niesłyszalne teraz
w okaleczonych lasach.
Z jakąż łatwością
rozstajemy się,
rozdeptujemy światła, ostatnie
pawiki, złotą pomarańczę,
upajający błękit,
pozbawieni gniazda.
Wczoraj odkryłam
pośród uderzeń siekiery również
mojego zbiegłego gryfa,
z okaleczonymi skrzydłami,
martwego w zaroślach.
Przełożyła Diana Koprowiak
piątek, 29 kwietnia 2016
i płacz we mnie wzbiera
***
Paavo Haavikko
Słyszę budzący się deszcz
i płacz we mnie wzbiera;
wsłuchałbym się w jego wybuch
i zapłakałbym,
nie byłbym przynajmniej sam.
Więdnie sen,
świece zapalają się piątkami.
Poprzez ciemność widzę
odlatujące żurawie,
ich kurłykanie wrzyna się w noc.
Te szare ptaki
przemierzają wody Północy
jak mgnienie oka.
O, miłości,
podpierasz tylko brodę
i nic nie widzisz,
nawet tego, że odlatują ptaki.
W ciemności kłębią się chmury
i deszcze -
żurawie, co widzą
i poprzez deszcz
słyszą płacz,
lecą na wschód.
Ptaki królewskie, żurawie,
one naprawdę
wiedzą, czym jest rozpacz.
Przełożyli z fińskiego Bożena Kłosek i Aleksander Nawrocki
Paavo Haavikko
Słyszę budzący się deszcz
i płacz we mnie wzbiera;
wsłuchałbym się w jego wybuch
i zapłakałbym,
nie byłbym przynajmniej sam.
Więdnie sen,
świece zapalają się piątkami.
Poprzez ciemność widzę
odlatujące żurawie,
ich kurłykanie wrzyna się w noc.
Te szare ptaki
przemierzają wody Północy
jak mgnienie oka.
O, miłości,
podpierasz tylko brodę
i nic nie widzisz,
nawet tego, że odlatują ptaki.
W ciemności kłębią się chmury
i deszcze -
żurawie, co widzą
i poprzez deszcz
słyszą płacz,
lecą na wschód.
Ptaki królewskie, żurawie,
one naprawdę
wiedzą, czym jest rozpacz.
Przełożyli z fińskiego Bożena Kłosek i Aleksander Nawrocki
środa, 27 kwietnia 2016
Nagrobek sypie na nagrobku
***
Viola Fischerová
Ogród biały zieleniejący
czule nagrobek sypie na nagrobku
kwiatów i liści
nagły szmaragd światło i śnieg
między płotami urwana
smuga widmo
przed laty w kwietniu
wyciętych jabłoni
Przełożył Franciszek Nastulczyk
Viola Fischerová
Ogród biały zieleniejący
czule nagrobek sypie na nagrobku
kwiatów i liści
nagły szmaragd światło i śnieg
między płotami urwana
smuga widmo
przed laty w kwietniu
wyciętych jabłoni
Przełożył Franciszek Nastulczyk
wtorek, 26 kwietnia 2016
Czeka tylko pusta stacja
W samotności przy oknie
Igor Hochel
zawsze
kiedy stoi przy oknie
boi się
żeby nie było to ostatnie spojrzenie na krajobraz
który rozpoznaje
nawet po szeleście skrzydeł nietoperzy
pod górą tory nagle skręcają
z domu
w którym mieszka
widzi właśnie ten zakręt
wagon za wagonem
znika na zakręcie
rzeczowo
milcząco
na pociąg czeka tylko pusta stacja
najbardziej wabi go wyobrażenie
że po śmierci każdy pojedzie gdzie indziej
Przełożył Franciszek Nastulczyk
Igor Hochel
zawsze
kiedy stoi przy oknie
boi się
żeby nie było to ostatnie spojrzenie na krajobraz
który rozpoznaje
nawet po szeleście skrzydeł nietoperzy
pod górą tory nagle skręcają
z domu
w którym mieszka
widzi właśnie ten zakręt
wagon za wagonem
znika na zakręcie
rzeczowo
milcząco
na pociąg czeka tylko pusta stacja
najbardziej wabi go wyobrażenie
że po śmierci każdy pojedzie gdzie indziej
Przełożył Franciszek Nastulczyk
sobota, 23 kwietnia 2016
Pozostała ci tylko ziemia
Opuszczony ogród
Gracja Spirou Depounti
Nie lamentuj z powodu ruin naokoło.
Są obojętne dla twojego bólu.
Nie myśl o pięknych dniach,
o czarownych nocach,
o najlepszych godzinach.
Wspomnienia są ruinami -
obojętne dla twojego bólu.
Przekop tylko swój opuszczony ogród…
Może znajdziesz w ziemi
właściwe ziele
i potrzebny nóż…
Tylko ziemia ci pozostała – nie płacz.
Przełożył Nikos Chadzinikolau
Gracja Spirou Depounti
Nie lamentuj z powodu ruin naokoło.
Są obojętne dla twojego bólu.
Nie myśl o pięknych dniach,
o czarownych nocach,
o najlepszych godzinach.
Wspomnienia są ruinami -
obojętne dla twojego bólu.
Przekop tylko swój opuszczony ogród…
Może znajdziesz w ziemi
właściwe ziele
i potrzebny nóż…
Tylko ziemia ci pozostała – nie płacz.
Przełożył Nikos Chadzinikolau
czwartek, 21 kwietnia 2016
Słony ból w sieciach
Przed sztormem
Nikos Chadzinikolau
Dzień zamyka przekrwione oczy.
Tympanony skał oznaczone czernią ptaków.
I twarze mrocznieją
chorobą samotności.
Wiatr ma smak sztormu,
Potyka się o swoje zmęczenie.
Wracają kutry ze słonym bólem w sieciach.
Nikos Chadzinikolau
Dzień zamyka przekrwione oczy.
Tympanony skał oznaczone czernią ptaków.
I twarze mrocznieją
chorobą samotności.
Wiatr ma smak sztormu,
Potyka się o swoje zmęczenie.
Wracają kutry ze słonym bólem w sieciach.
środa, 13 kwietnia 2016
Tchnący rozpaczą głos
Więzień
Miyoshi Toyoichirō
Przebudziłem się w środku nocy – nie było przy mnie nikogo…
Pies, gdy go coś zatrwoży, poczyna wyć… Podświadomie
odczułem, jakbym się jednym susem znalazł w szczytowej fazie snu.
Mój cały zmysł słuchu sprowadza się do łóżka,
a łóżko płynie w obłokach…
Zęby, przerażone samotnością, dostają napadu szału.
Tchnący rozpaczą głos unosi się wysoko i zaraz obsuwa się w dół.
Wtedy i ja cal po calu obsuwam się z łóżka.
Moje oczy to dwie dziury wywiercone w murze.
Moje rojenia senne zakrzepły jak fosforyczne światło na powierzchni stołu.
Na niebie płoną czerwono gwiazdy.
Na ziemi żałośnie wyje pies.
(Skądś niewyraźnie dochodzi do mnie powracające echo jego głosu…)
Znam jego tajemnicę!
To w więzieniu mojego serca wyje zaryglowany tam pies,
nie wyspany, wynędzniały pies mojego żywota…
Przełożyli Adachi Kazuko, Wiesław Kotański, Tadeusz Śliwiak
***
Komentarz Kornelii: Bez wątpienia gorzki wiersz utalentowanego japońskiego twórcy.
Miyoshi Toyoichirō (1920-1992) mieszkał w Tokio, był wydawcą legendarnego magazynu poetyckiego Arechi. Cóż, literaci z Nipponu znakomicie potrafią opowiadać o żałosności i absurdzie życia. Może dlatego, że życie pod górą Fudżi nie jest łatwe, tłok, ciasno, jednostkę krępuje przymus grupy, niewiasty są istotami mniej wartościowymi, a mężczyźni muszą pracować niemal jak niewolnicy. Jak zatem żyć, boski cesarzu? Poeta tego nie wie. Budzi się w samym środku sennego koszmaru. Nie umie odróżnić snu od jawy.
Zęby, przerażone samotnością, dostają napadu szału.
Protagonista jest sam, samotność przyprawia go o niewysłowione udręki.
Moje oczy to dwie dziury wywiercone w murze.
Przez dziury w murze nie spostrzeże już światła ani żadnej nadziei.
Na niebie płoną czerwono gwiazdy.
Na ziemi żałośnie wyje pies.
Czerwone gwiazdy na niebie symbolizują cierpienia życia. Wyjący pies przewija się przez cały utwór.
Znam jego tajemnicę!
To w więzieniu mojego serca wyje zaryglowany tam pies,
nie wyspany, wynędzniały pies mojego żywota…
Bohater rozumie więc, że ból zamknięty jest w nim samym, wyjący pies to jego udręczona dusza.
Pies jest niewyspany i wynędzniały. Protagonista cierpi więc nie tylko z powodu samotności, ale doskonale pojmuje nędzę, daremność i dławiący bezsens swej egzystencji. Pies jest zaryglowany, wolności, swobody narrator już nie doświadczy. Wilk wyje donośniej, niż pies, ale jest zwierzęciem szlachetnym. Pies zaś oznacza po prostu psi żywot.
Cóż, ja jestem samotna, ale dla mnie samotność to niemożliwość i brak emocjonalnej potrzeby utrzymywania więzi z innym człowiekiem, jak tu już wielokrotnie pisałam. Często budzę się w środku nocy, usiłuję oderwać świadomość od sennych majaków i też czuję, jak wyje w moim sercu wynędzniały pies mojego żywota. A raczej sama mam chęć zawyć całą mocą głosu, czy to w noc czy w dzień. Nie mogę uwierzyć, że to wszystko się zdarzyło i dzieje naprawdę. Zazwyczaj jednak wyję tylko bezgłośnie z obawy przed konsekwencjami.
Dni mijają coraz szybciej, wydaje mi się, jakby Sylwester był wczoraj przed południem. Wiosna targa mną bezlitośnie, młode listki odbierają mi oddech a rozkwitające kwiaty wypalają oczy. Na szczęście ostatnie dni przyniosły chmury, ale przecież z każdą godziną będzie gorzej.
Miyoshi Toyoichirō
Przebudziłem się w środku nocy – nie było przy mnie nikogo…
Pies, gdy go coś zatrwoży, poczyna wyć… Podświadomie
odczułem, jakbym się jednym susem znalazł w szczytowej fazie snu.
Mój cały zmysł słuchu sprowadza się do łóżka,
a łóżko płynie w obłokach…
Zęby, przerażone samotnością, dostają napadu szału.
Tchnący rozpaczą głos unosi się wysoko i zaraz obsuwa się w dół.
Wtedy i ja cal po calu obsuwam się z łóżka.
Moje oczy to dwie dziury wywiercone w murze.
Moje rojenia senne zakrzepły jak fosforyczne światło na powierzchni stołu.
Na niebie płoną czerwono gwiazdy.
Na ziemi żałośnie wyje pies.
(Skądś niewyraźnie dochodzi do mnie powracające echo jego głosu…)
Znam jego tajemnicę!
To w więzieniu mojego serca wyje zaryglowany tam pies,
nie wyspany, wynędzniały pies mojego żywota…
Przełożyli Adachi Kazuko, Wiesław Kotański, Tadeusz Śliwiak
***
Komentarz Kornelii: Bez wątpienia gorzki wiersz utalentowanego japońskiego twórcy.
Miyoshi Toyoichirō (1920-1992) mieszkał w Tokio, był wydawcą legendarnego magazynu poetyckiego Arechi. Cóż, literaci z Nipponu znakomicie potrafią opowiadać o żałosności i absurdzie życia. Może dlatego, że życie pod górą Fudżi nie jest łatwe, tłok, ciasno, jednostkę krępuje przymus grupy, niewiasty są istotami mniej wartościowymi, a mężczyźni muszą pracować niemal jak niewolnicy. Jak zatem żyć, boski cesarzu? Poeta tego nie wie. Budzi się w samym środku sennego koszmaru. Nie umie odróżnić snu od jawy.
Zęby, przerażone samotnością, dostają napadu szału.
Protagonista jest sam, samotność przyprawia go o niewysłowione udręki.
Moje oczy to dwie dziury wywiercone w murze.
Przez dziury w murze nie spostrzeże już światła ani żadnej nadziei.
Na niebie płoną czerwono gwiazdy.
Na ziemi żałośnie wyje pies.
Czerwone gwiazdy na niebie symbolizują cierpienia życia. Wyjący pies przewija się przez cały utwór.
Znam jego tajemnicę!
To w więzieniu mojego serca wyje zaryglowany tam pies,
nie wyspany, wynędzniały pies mojego żywota…
Bohater rozumie więc, że ból zamknięty jest w nim samym, wyjący pies to jego udręczona dusza.
Pies jest niewyspany i wynędzniały. Protagonista cierpi więc nie tylko z powodu samotności, ale doskonale pojmuje nędzę, daremność i dławiący bezsens swej egzystencji. Pies jest zaryglowany, wolności, swobody narrator już nie doświadczy. Wilk wyje donośniej, niż pies, ale jest zwierzęciem szlachetnym. Pies zaś oznacza po prostu psi żywot.
Cóż, ja jestem samotna, ale dla mnie samotność to niemożliwość i brak emocjonalnej potrzeby utrzymywania więzi z innym człowiekiem, jak tu już wielokrotnie pisałam. Często budzę się w środku nocy, usiłuję oderwać świadomość od sennych majaków i też czuję, jak wyje w moim sercu wynędzniały pies mojego żywota. A raczej sama mam chęć zawyć całą mocą głosu, czy to w noc czy w dzień. Nie mogę uwierzyć, że to wszystko się zdarzyło i dzieje naprawdę. Zazwyczaj jednak wyję tylko bezgłośnie z obawy przed konsekwencjami.
Dni mijają coraz szybciej, wydaje mi się, jakby Sylwester był wczoraj przed południem. Wiosna targa mną bezlitośnie, młode listki odbierają mi oddech a rozkwitające kwiaty wypalają oczy. Na szczęście ostatnie dni przyniosły chmury, ale przecież z każdą godziną będzie gorzej.
wtorek, 12 kwietnia 2016
Krew strumieniem biła w noc
Samotność
Jean Follain
W pobliżu wielkiego kielicha u stóp wody przejrzystej
powoli
zdjął maskę wykrojoną z drzewa.
Krew zwierząt
strumieniem biła w noc ze słodyczy i czaru.
I gdy nasłuchiwał
maska biała jak ciasto chlebne
próchniała od cieni po bokach.
Przełożył Julian Przyboś
Jean Follain
W pobliżu wielkiego kielicha u stóp wody przejrzystej
powoli
zdjął maskę wykrojoną z drzewa.
Krew zwierząt
strumieniem biła w noc ze słodyczy i czaru.
I gdy nasłuchiwał
maska biała jak ciasto chlebne
próchniała od cieni po bokach.
Przełożył Julian Przyboś
poniedziałek, 11 kwietnia 2016
Wznosi ramiona nad grobem
***
Ernst Meister
Dziecko, które maluje
maluje grób
i dziecko
w grobie
i maluje
olbrzymią kobietę która
wznosi ramiona
nad grobem
Przełożył L. Szwed
Ernst Meister
Dziecko, które maluje
maluje grób
i dziecko
w grobie
i maluje
olbrzymią kobietę która
wznosi ramiona
nad grobem
Przełożył L. Szwed
niedziela, 10 kwietnia 2016
Kora odrzuca swe życie
***
Louise Glück
W ciszy mojego sumienia pytam siebie:
Dlaczego przeklinam swe życie? I odpowiadam
Die Erde überwältigt mich:
Świat mnie zwycięża.
***
Komentarz Kornelii. Osobliwy, posępny wiersz urodzonej w 1943 zdolnej amerykańskiej autorki. Niestety, nie wiem, kto przełożył ten utwór. Louise Glück jest laureatką nagrody Pulitzera na polu poezji, wykładała na kilku uniwersytetach. Jej twórczość, w której wykorzystuje motywy mitologiczne, zazwyczaj ma mroczną barwę. Powyższy czterowiersz to fragment dłuższego poematu Landscape, jest często cytowany przez osoby melancholijne i skłonne do depresji. Poetka napisała jeden wers po niemiecku:
Die Erde überwältigt mich:
Zapewne dlatego, że niemiecki jest językiem bardziej druzgoczącym, przytłaczającym, okrutnym.
Nie podejmuję się przetłumaczyć całego Landscape, nie jestem tak biegła w języku Szekspira, jak w mowie Schillera. Przełożę jednak, raczej dosłownie, następujący fragment:
In the silence of consciousness I asked myself:
why did I reject my life? And I answer
Die Erde überwältigt mich:
the earth defeats me.
I have tried to be accurate in this description
in case someone else should follow me. I can verify
that when the sun sets in winter it is
incomparably beautiful and the memory of it
lasts a long time. I think this means
there was no night.
The night was in my head.
A teraz tłumaczenie:
***
W ciszy mojego sumienia zapytałam siebie
Dlaczego odrzucam swe życie? I odpowiadam
Die Erde überwältigt mich:
Ziemia mnie zwycięża
Starałam się być dokładna w tym opisie
na wypadek, gdyby ktoś zechciał podążyć moim śladem.
Mogę potwierdzić,
że gdy słońce zachodzi zimą, jest
niezrównanie piękne i pamięć o nim
trwa bardzo długo. Mniemam, że to oznacza
że nie było nocy.
Noc była w mojej głowie.
Przełożyła kora-kora-kora
Cóż, wiernie przetłumaczyłam Earth i Erde jako Ziemię, nie jako świat. Ziemia bardziej kojarzy mi się ze skalaniem materią. Moim zdaniem ten wiersz to manifest osoby śmiertelnie znużonej życiem, która nie może już sobie poradzić z mozołami codziennej egzystencji i ma dość okropnej prozy bytowania, zmagania się z materią.
Die Erde überwältigt mich
Można przetłumaczyć także jako: Ziemia mnie obezwładnia, ogarnia, przytłacza, ujarzmia, przemaga.
Można podziwiać piękne widoki, cuda natury:
Mogę potwierdzić,
że gdy słońce zachodzi zimą, jest
niezrównanie piękne i pamięć o nim
trwa bardzo długo.
Ale dla osoby, która ma smutek, mrok, noc w głowie, piękno przyrody, natury i życia nie przyniesie ukojenia.
Mniemam, że to oznacza
że nie było nocy.
Noc była w mojej głowie.
Cóż, także czuję się przytłoczona, ujarzmiona, zmiażdżona przez materialny świat. Nie mam już siły. Oczywiście lamentuję tak od długiego czasu i z pewnością nadal będę to czynić. Ale mam w głowie noc, której nic nie może rozjaśnić. Na szczęście dziś trochę deszczu spadło, dzień pochmurny, pójdę na spacer, zmęczę się, żeby za wiele nie myśleć.
Louise Glück
W ciszy mojego sumienia pytam siebie:
Dlaczego przeklinam swe życie? I odpowiadam
Die Erde überwältigt mich:
Świat mnie zwycięża.
***
Komentarz Kornelii. Osobliwy, posępny wiersz urodzonej w 1943 zdolnej amerykańskiej autorki. Niestety, nie wiem, kto przełożył ten utwór. Louise Glück jest laureatką nagrody Pulitzera na polu poezji, wykładała na kilku uniwersytetach. Jej twórczość, w której wykorzystuje motywy mitologiczne, zazwyczaj ma mroczną barwę. Powyższy czterowiersz to fragment dłuższego poematu Landscape, jest często cytowany przez osoby melancholijne i skłonne do depresji. Poetka napisała jeden wers po niemiecku:
Die Erde überwältigt mich:
Zapewne dlatego, że niemiecki jest językiem bardziej druzgoczącym, przytłaczającym, okrutnym.
Nie podejmuję się przetłumaczyć całego Landscape, nie jestem tak biegła w języku Szekspira, jak w mowie Schillera. Przełożę jednak, raczej dosłownie, następujący fragment:
In the silence of consciousness I asked myself:
why did I reject my life? And I answer
Die Erde überwältigt mich:
the earth defeats me.
I have tried to be accurate in this description
in case someone else should follow me. I can verify
that when the sun sets in winter it is
incomparably beautiful and the memory of it
lasts a long time. I think this means
there was no night.
The night was in my head.
A teraz tłumaczenie:
***
W ciszy mojego sumienia zapytałam siebie
Dlaczego odrzucam swe życie? I odpowiadam
Die Erde überwältigt mich:
Ziemia mnie zwycięża
Starałam się być dokładna w tym opisie
na wypadek, gdyby ktoś zechciał podążyć moim śladem.
Mogę potwierdzić,
że gdy słońce zachodzi zimą, jest
niezrównanie piękne i pamięć o nim
trwa bardzo długo. Mniemam, że to oznacza
że nie było nocy.
Noc była w mojej głowie.
Przełożyła kora-kora-kora
Cóż, wiernie przetłumaczyłam Earth i Erde jako Ziemię, nie jako świat. Ziemia bardziej kojarzy mi się ze skalaniem materią. Moim zdaniem ten wiersz to manifest osoby śmiertelnie znużonej życiem, która nie może już sobie poradzić z mozołami codziennej egzystencji i ma dość okropnej prozy bytowania, zmagania się z materią.
Die Erde überwältigt mich
Można przetłumaczyć także jako: Ziemia mnie obezwładnia, ogarnia, przytłacza, ujarzmia, przemaga.
Można podziwiać piękne widoki, cuda natury:
Mogę potwierdzić,
że gdy słońce zachodzi zimą, jest
niezrównanie piękne i pamięć o nim
trwa bardzo długo.
Ale dla osoby, która ma smutek, mrok, noc w głowie, piękno przyrody, natury i życia nie przyniesie ukojenia.
Mniemam, że to oznacza
że nie było nocy.
Noc była w mojej głowie.
Cóż, także czuję się przytłoczona, ujarzmiona, zmiażdżona przez materialny świat. Nie mam już siły. Oczywiście lamentuję tak od długiego czasu i z pewnością nadal będę to czynić. Ale mam w głowie noc, której nic nie może rozjaśnić. Na szczęście dziś trochę deszczu spadło, dzień pochmurny, pójdę na spacer, zmęczę się, żeby za wiele nie myśleć.
sobota, 9 kwietnia 2016
Nagłe pożegnanie z życiem
Dziewczyna
Lars Gustafsson
Pewnego razu życie
z łagodnym uśmiechem dziewczyny
stoi nagle na drugim brzegu strumienia
i pyta
(jak to ono gniewnie):
jak się tam dostałeś?
Przełożył Zbigniew Kruszyński
***
Komentarz Kornelii: Owiany tęsknotą wiersz urodzonego w 1936 roku poety i eseisty ze Szwecji. Pozornie nie jest mroczny, zamieszczam więc bez kategorii. Ale jak dla mnie utwór smutny, rozumiem go jako akwarelę w stylu realizmu magicznego, przedstawiającą przemijanie, śmierć.
Życie
stoi nagle na drugim brzegu strumienia
to znaczy, że niespodziewanie dobiegło kresu. Ten potok jest granicą dwóch światów, Styksem. Życie ma łagodny uśmiech dziewczyny, ale to tylko pozory. Pyta bowiem z gniewem:
jak się tam dostałeś?
Życie, jak zawsze, jest gniewne, co rozumiemy w ten sposób, że było nieszczęściem, karą udręką.
jak się tam dostałeś?
Możemy interpretować także jako: Dlaczego w ogóle byłeś? Dlaczego umarłeś? Czy wiesz, że to wszystko jest bez sensu?
Cóż, nawet miło, że życie-śmierć ma postać dziewczyny. Ostatnio kobiety podobają mi się bardziej (mam zaburzenia tożsamości genderowej, jak wiadomo), a ponadto ze strony niewiasty zazwyczaj (aczkolwiek nie zawsze) nie istnieje niebezpieczeństwo, że Korę przemocą spenetruje.
Zdaję sobie sprawę, że jeszcze kilka mrugnięć powieką i mnie nie będzie. Egzystencja jest dla mnie uciążliwym absurdem. Chciałabym rzucić się głową naprzód w czarny nurt Styksu, już czuję zgniły zapach tej posępnej wody. Dziś mam się trochę lepiej, przyszły chmury, aczkolwiek moje nadzieje na płoszący ludzi deszcz się nie spełniły. Zbliżający się nieubłaganie majowy paroksyzm wiosny, sprawia, że już teraz mam mdłości.
Lars Gustafsson
Pewnego razu życie
z łagodnym uśmiechem dziewczyny
stoi nagle na drugim brzegu strumienia
i pyta
(jak to ono gniewnie):
jak się tam dostałeś?
Przełożył Zbigniew Kruszyński
***
Komentarz Kornelii: Owiany tęsknotą wiersz urodzonego w 1936 roku poety i eseisty ze Szwecji. Pozornie nie jest mroczny, zamieszczam więc bez kategorii. Ale jak dla mnie utwór smutny, rozumiem go jako akwarelę w stylu realizmu magicznego, przedstawiającą przemijanie, śmierć.
Życie
stoi nagle na drugim brzegu strumienia
to znaczy, że niespodziewanie dobiegło kresu. Ten potok jest granicą dwóch światów, Styksem. Życie ma łagodny uśmiech dziewczyny, ale to tylko pozory. Pyta bowiem z gniewem:
jak się tam dostałeś?
Życie, jak zawsze, jest gniewne, co rozumiemy w ten sposób, że było nieszczęściem, karą udręką.
jak się tam dostałeś?
Możemy interpretować także jako: Dlaczego w ogóle byłeś? Dlaczego umarłeś? Czy wiesz, że to wszystko jest bez sensu?
Cóż, nawet miło, że życie-śmierć ma postać dziewczyny. Ostatnio kobiety podobają mi się bardziej (mam zaburzenia tożsamości genderowej, jak wiadomo), a ponadto ze strony niewiasty zazwyczaj (aczkolwiek nie zawsze) nie istnieje niebezpieczeństwo, że Korę przemocą spenetruje.
Zdaję sobie sprawę, że jeszcze kilka mrugnięć powieką i mnie nie będzie. Egzystencja jest dla mnie uciążliwym absurdem. Chciałabym rzucić się głową naprzód w czarny nurt Styksu, już czuję zgniły zapach tej posępnej wody. Dziś mam się trochę lepiej, przyszły chmury, aczkolwiek moje nadzieje na płoszący ludzi deszcz się nie spełniły. Zbliżający się nieubłaganie majowy paroksyzm wiosny, sprawia, że już teraz mam mdłości.
piątek, 8 kwietnia 2016
Chciałabym utonąć w bagnach
Lament wdowy na wiosnę
William Carlos Williams
Smutny jest mój trawnik,
gdzie świeża trawa
płonie jak płonęła
dawniej, ale nie
tym zimnym ogniem,
który zamyka mnie kołem w tym roku.
Trzydzieści pięć lat
żyłam z moim mężem.
Drzewo śliwy bieli się dziś
mnóstwem kwiatów.
Mnóstwo kwiatów
obciąża gałęzie wiśni
i barwi krzewy
żółtością i czerwienią,
ale ból w moim sercu
jest od nich silniejszy
i choć były kiedyś
moją radością, dziś patrzę na nie
i zapominam ledwie się odwrócę.
Dzisiaj mój syn powiedział mi,
że wśród łąk,
na skraju gęstego lasu
daleko stąd widział
drzewa okryte białymi kwiatami.
Chciałabym
pójść tam,
rzucić się w te kwiaty
i utonąć w bagnach pod nimi.
Przełożyła Julia Hartwig
William Carlos Williams
Smutny jest mój trawnik,
gdzie świeża trawa
płonie jak płonęła
dawniej, ale nie
tym zimnym ogniem,
który zamyka mnie kołem w tym roku.
Trzydzieści pięć lat
żyłam z moim mężem.
Drzewo śliwy bieli się dziś
mnóstwem kwiatów.
Mnóstwo kwiatów
obciąża gałęzie wiśni
i barwi krzewy
żółtością i czerwienią,
ale ból w moim sercu
jest od nich silniejszy
i choć były kiedyś
moją radością, dziś patrzę na nie
i zapominam ledwie się odwrócę.
Dzisiaj mój syn powiedział mi,
że wśród łąk,
na skraju gęstego lasu
daleko stąd widział
drzewa okryte białymi kwiatami.
Chciałabym
pójść tam,
rzucić się w te kwiaty
i utonąć w bagnach pod nimi.
Przełożyła Julia Hartwig
czwartek, 7 kwietnia 2016
Jak zawsze do nicości
Gruzy
Kateřina Rudčenková
To się zaczęło od schizofrenii.
Ukośne światło budziło ich codziennie.
Domem wstrząsało dudnienie tramwajów.
Już od czasu kiedy byliśmy mali.
Zadomowiamy się, godzina za godziną.
Tutaj w tej hałdzie żyliśmy z bratem.
Tutaj budził nas hałas.
Tu stała choinka
a obok w kuchni żyła babcia.
Brzmiały tu kroki,
pobrzękiwanie sztućców, puszczona woda, śmiech,
grzebień kładziony przed lustrem.
Miewałaś długie włosy.
Że będziesz z gruzów wyciągać książki, fotografie,
listy i kosztowności.
Że znajdziesz tam swoje dziecięce ręce, swoją głowę,
swój sen i strach.
Do czego lgniemy.
Do nicości jak zawsze.
Do czego wracamy.
Do ściany.
Kurz temu nie nie zaszkodzi,
już go nie wycieraj.
Przełożył Franciszek Nastulczyk
Kateřina Rudčenková
To się zaczęło od schizofrenii.
Ukośne światło budziło ich codziennie.
Domem wstrząsało dudnienie tramwajów.
Już od czasu kiedy byliśmy mali.
Zadomowiamy się, godzina za godziną.
Tutaj w tej hałdzie żyliśmy z bratem.
Tutaj budził nas hałas.
Tu stała choinka
a obok w kuchni żyła babcia.
Brzmiały tu kroki,
pobrzękiwanie sztućców, puszczona woda, śmiech,
grzebień kładziony przed lustrem.
Miewałaś długie włosy.
Że będziesz z gruzów wyciągać książki, fotografie,
listy i kosztowności.
Że znajdziesz tam swoje dziecięce ręce, swoją głowę,
swój sen i strach.
Do czego lgniemy.
Do nicości jak zawsze.
Do czego wracamy.
Do ściany.
Kurz temu nie nie zaszkodzi,
już go nie wycieraj.
Przełożył Franciszek Nastulczyk
wtorek, 5 kwietnia 2016
Kora nie może oddać moczu
baseny
Charles Bukowski
w szpitalach, w których byłem
mieli na ścianach krzyże
a za nimi cienkie liście palmowe
pożółkłe i ściemniałe.
to znak, żeby pogodzić się z nieuniknionym.
ale naprawdę ranią człowieka
baseny
wbijające się w dupę
umierasz
a przy tym chcą, żebyś usiadł
na tym czymś
i oddawał mocz
i kał
podczas gdy do łóżka
obok
pięcioosobowa rodzina przyszła
życzyć zdrowia
nieuleczalnemu przypadkowi
choroby serca
raka
albo ogólnego rozkładu.
basen to bezlitosna skała
potworne szyderstwo
bo nikt nie chce ciągnąć twojego słabnącego ciała
do sracza i z powrotem.
najchętniej by to człowiek wyrzucił,
ale oni podnieśli kraty:
jesteś w swoim łóżeczku
w swoim śmiertelnym łóżeczku
a kiedy siostra po półtorej godziny
wraca
a w basenie nie ma nic
mierzy cię bardzo
niechętnym spojrzeniem.
jak gdyby w obliczu śmierci
człowiek mógł robić
najzwyczajniejsze w świecie rzeczy
ciągle na nowo.
ale jeśli uważasz, że to nie w porządku
wyluzuj się
i wal
wszystko
w pościel
wtedy dostanie ci się
nie tylko od pielęgniarki
ale i od innych
pacjentów.
najgorsze w umieraniu
są te oczekiwania innych:
że wykorkujesz
jak rakieta wystrzelona
w nocne niebo.
czasami to się udaje
ale kiedy potrzebujesz kuli i pistoletu
patrzysz
i widzisz
że druty nad twoją głową
połączone przed laty
z guzikiem
zostały przecięte
porwane
zniszczone
stały się
bezużyteczne
tak jak
basen.
Przełożył Leszek Engelking
***
Komentarz Kornelii: Wyjątkowo fizjologiczny i turpistyczny wiersz. Charles Bukowski jest obecnie poetą, jak to się modnie mówi „kultowym”. Wielu uwielbia jego twórczość. Niestety, to także prowadzący rozwiązły tryb życia alkoholik wyglądający jak kozioł chory na padaczkę – zastanawiam się, jak znajdował te swoje wszystkie „partnerki”. Zdaję sobie jednak sprawę, że jestem mimo wszystko idealistką i oczekuję od mężczyzn, ale przede wszystkim od kobiet, zbyt wiele. Wiersze tego, pożal się Boże, kalifornijskiego „króla życia” to właściwie prymitywna, nasycona wulgaryzmami proza. Tym niemniej Charles Bukowski znakomicie potrafi pokazać całą nędzę, bezsens, obrzydliwe bagno ludzkiej egzystencji, dlatego niekiedy utwory jego zamieszczam.
Cóż, baseny, cała nędza rozpadu ludzkiego ciała, choroby, udręki w szpitalu, umierania. Na samą myśl dostaję mdłości. Teraz moi rodzice odgrywają festiwal umierania, moja Mama mówi, że strasznie boi się tego szpitalnego leżenia i ze strachu spać nie może.
Wcześniej byłam w prywatnym szpitalu, aby poddać się drobnemu zabiegowi. Zapłaciłam horrendalne pieniądze, aby zapewnić sobie własny pokój z łazienką, uniknąć państwowej służby zdrowia. Przed operacją męski personel gapił się na mnie, prawie kompletnie odsłoniętą, bezwstydnie i obleśnie, czego właściwie się spodziewałam nawet w prywatnej klinice. Bezpośrednio po operacji działały jeszcze środki znieczulające i czułam się radośnie, nawet euforycznie. Ale przebudzenie po nocy okazało się potworne – potworny ból w zaszytych miejscach cięcia. I jeszcze pełny pęcherz mnie dręczył, ale nie miałam siły wstać z łóżka. Na domiar złego nie było już rosłego pielęgniarza, który mnie wiózł na operację (i się gapił), lecz dyżur miała filigranowa pielęgniareczka. Powiedziała, że ona nie da rady zanieść mnie do łazienki, zazwyczaj po takich zabiegach pacjenci dochodzą jakoś sami, ale jeśli nie dam rady, to przyniesie mi basen.
Oczywiście nie miałam zamiaru sikać do basenu, może jeszcze na oczach tej zimnej siostry miłosierdzia. Przełykając łzy bólu dopełzłam do łazienki, podciągnęłam się i z nieopisanym westchnieniem ulgi usiadłam. Pielęgniarka, zapewne zgodnie z zasadami sztuki, czekała pod drzwiami.
Niestety, znów uśmiechnęło się moje życiowe antyszczęście. Miałam swoją łazienkę, ale obok znajdowała się łazienka innego pokoju, a ściany okazały się cienkie. Złośliwy los sprawił, że do tej sąsiedniej łazienki weszła pacjentka z pokoju obok, seniorka. Musiałam wszystko słyszeć. Potrzebuję do pewnych rzeczy intymności i ciszy, więc się spięłam i nie potrafiłam osiągnąć niczego. Pani w sąsiedniej toalecie nie nie miała wszakże żadnych problemów i odniosłam wrażenie, że spaceruję nad wodospadem Niagara. Jej pielęgniarka zapytała: „Czy wszystko w porządku!!?”
„Tak, ja tylko tak wolno oddaję mocz!” – odkrzyknęła dziarsko staruszka..
Spięłam się jeszcze bardziej, szwy podwójnie zabolały, wtedy moja siostra wrzasnęła przez drzwi: „Czy wszystko w porządku?!”
Normalnie egzystencjalna zgroza….
Po tych nieopisanych, upokarzających udrękach obiecałam sobie, że więcej do szpitala nie pójdę i, jak na razie, słowa dotrzymałam. Obawiam się jednak, jak to będzie później. Przez własne niedbalstwo nie zdobyłam do tej pory tabletek ostatecznego wyjścia, ale przecież powinnam wreszcie tym się zająć. Młodsza się nie staję, a perspektywa szpitalnych basenów to horror.
Rozpustny poeta z pewnością ma rację:
najgorsze w umieraniu
są te oczekiwania innych:
że wykorkujesz
jak rakieta wystrzelona
w nocne niebo.
Ale jak tu efektownie wykorkować, jak się leży w szpitali i trzeba… do basenu? Bukowski przyznaje, że nie dopełnił niezbędnych przygotowań:
ale kiedy potrzebujesz kuli i pistoletu
patrzysz
i widzisz
że druty nad twoją głową
połączone przed laty
z guzikiem
zostały przecięte
porwane
zniszczone
stały się
bezużyteczne
tak jak
basen.
Rzeczywiście, trudno starać się o pistolet, będąc już w stadium szpitalno-basenowo- agonalnym. Należy zdobyć narzędzia startowe do rakietowego lotu w zaświaty, dopóki jest na to czas.
Ta wiosna jest wprost odpychająca. Nie ma gdzie się ukryć. Noce sadystycznie krótkie. Może przestanę już tu pisać, aby nie powtarzać tych żałosnych lamentów.
Charles Bukowski
w szpitalach, w których byłem
mieli na ścianach krzyże
a za nimi cienkie liście palmowe
pożółkłe i ściemniałe.
to znak, żeby pogodzić się z nieuniknionym.
ale naprawdę ranią człowieka
baseny
wbijające się w dupę
umierasz
a przy tym chcą, żebyś usiadł
na tym czymś
i oddawał mocz
i kał
podczas gdy do łóżka
obok
pięcioosobowa rodzina przyszła
życzyć zdrowia
nieuleczalnemu przypadkowi
choroby serca
raka
albo ogólnego rozkładu.
basen to bezlitosna skała
potworne szyderstwo
bo nikt nie chce ciągnąć twojego słabnącego ciała
do sracza i z powrotem.
najchętniej by to człowiek wyrzucił,
ale oni podnieśli kraty:
jesteś w swoim łóżeczku
w swoim śmiertelnym łóżeczku
a kiedy siostra po półtorej godziny
wraca
a w basenie nie ma nic
mierzy cię bardzo
niechętnym spojrzeniem.
jak gdyby w obliczu śmierci
człowiek mógł robić
najzwyczajniejsze w świecie rzeczy
ciągle na nowo.
ale jeśli uważasz, że to nie w porządku
wyluzuj się
i wal
wszystko
w pościel
wtedy dostanie ci się
nie tylko od pielęgniarki
ale i od innych
pacjentów.
najgorsze w umieraniu
są te oczekiwania innych:
że wykorkujesz
jak rakieta wystrzelona
w nocne niebo.
czasami to się udaje
ale kiedy potrzebujesz kuli i pistoletu
patrzysz
i widzisz
że druty nad twoją głową
połączone przed laty
z guzikiem
zostały przecięte
porwane
zniszczone
stały się
bezużyteczne
tak jak
basen.
Przełożył Leszek Engelking
***
Komentarz Kornelii: Wyjątkowo fizjologiczny i turpistyczny wiersz. Charles Bukowski jest obecnie poetą, jak to się modnie mówi „kultowym”. Wielu uwielbia jego twórczość. Niestety, to także prowadzący rozwiązły tryb życia alkoholik wyglądający jak kozioł chory na padaczkę – zastanawiam się, jak znajdował te swoje wszystkie „partnerki”. Zdaję sobie jednak sprawę, że jestem mimo wszystko idealistką i oczekuję od mężczyzn, ale przede wszystkim od kobiet, zbyt wiele. Wiersze tego, pożal się Boże, kalifornijskiego „króla życia” to właściwie prymitywna, nasycona wulgaryzmami proza. Tym niemniej Charles Bukowski znakomicie potrafi pokazać całą nędzę, bezsens, obrzydliwe bagno ludzkiej egzystencji, dlatego niekiedy utwory jego zamieszczam.
Cóż, baseny, cała nędza rozpadu ludzkiego ciała, choroby, udręki w szpitalu, umierania. Na samą myśl dostaję mdłości. Teraz moi rodzice odgrywają festiwal umierania, moja Mama mówi, że strasznie boi się tego szpitalnego leżenia i ze strachu spać nie może.
Wcześniej byłam w prywatnym szpitalu, aby poddać się drobnemu zabiegowi. Zapłaciłam horrendalne pieniądze, aby zapewnić sobie własny pokój z łazienką, uniknąć państwowej służby zdrowia. Przed operacją męski personel gapił się na mnie, prawie kompletnie odsłoniętą, bezwstydnie i obleśnie, czego właściwie się spodziewałam nawet w prywatnej klinice. Bezpośrednio po operacji działały jeszcze środki znieczulające i czułam się radośnie, nawet euforycznie. Ale przebudzenie po nocy okazało się potworne – potworny ból w zaszytych miejscach cięcia. I jeszcze pełny pęcherz mnie dręczył, ale nie miałam siły wstać z łóżka. Na domiar złego nie było już rosłego pielęgniarza, który mnie wiózł na operację (i się gapił), lecz dyżur miała filigranowa pielęgniareczka. Powiedziała, że ona nie da rady zanieść mnie do łazienki, zazwyczaj po takich zabiegach pacjenci dochodzą jakoś sami, ale jeśli nie dam rady, to przyniesie mi basen.
Oczywiście nie miałam zamiaru sikać do basenu, może jeszcze na oczach tej zimnej siostry miłosierdzia. Przełykając łzy bólu dopełzłam do łazienki, podciągnęłam się i z nieopisanym westchnieniem ulgi usiadłam. Pielęgniarka, zapewne zgodnie z zasadami sztuki, czekała pod drzwiami.
Niestety, znów uśmiechnęło się moje życiowe antyszczęście. Miałam swoją łazienkę, ale obok znajdowała się łazienka innego pokoju, a ściany okazały się cienkie. Złośliwy los sprawił, że do tej sąsiedniej łazienki weszła pacjentka z pokoju obok, seniorka. Musiałam wszystko słyszeć. Potrzebuję do pewnych rzeczy intymności i ciszy, więc się spięłam i nie potrafiłam osiągnąć niczego. Pani w sąsiedniej toalecie nie nie miała wszakże żadnych problemów i odniosłam wrażenie, że spaceruję nad wodospadem Niagara. Jej pielęgniarka zapytała: „Czy wszystko w porządku!!?”
„Tak, ja tylko tak wolno oddaję mocz!” – odkrzyknęła dziarsko staruszka..
Spięłam się jeszcze bardziej, szwy podwójnie zabolały, wtedy moja siostra wrzasnęła przez drzwi: „Czy wszystko w porządku?!”
Normalnie egzystencjalna zgroza….
Po tych nieopisanych, upokarzających udrękach obiecałam sobie, że więcej do szpitala nie pójdę i, jak na razie, słowa dotrzymałam. Obawiam się jednak, jak to będzie później. Przez własne niedbalstwo nie zdobyłam do tej pory tabletek ostatecznego wyjścia, ale przecież powinnam wreszcie tym się zająć. Młodsza się nie staję, a perspektywa szpitalnych basenów to horror.
Rozpustny poeta z pewnością ma rację:
najgorsze w umieraniu
są te oczekiwania innych:
że wykorkujesz
jak rakieta wystrzelona
w nocne niebo.
Ale jak tu efektownie wykorkować, jak się leży w szpitali i trzeba… do basenu? Bukowski przyznaje, że nie dopełnił niezbędnych przygotowań:
ale kiedy potrzebujesz kuli i pistoletu
patrzysz
i widzisz
że druty nad twoją głową
połączone przed laty
z guzikiem
zostały przecięte
porwane
zniszczone
stały się
bezużyteczne
tak jak
basen.
Rzeczywiście, trudno starać się o pistolet, będąc już w stadium szpitalno-basenowo- agonalnym. Należy zdobyć narzędzia startowe do rakietowego lotu w zaświaty, dopóki jest na to czas.
Ta wiosna jest wprost odpychająca. Nie ma gdzie się ukryć. Noce sadystycznie krótkie. Może przestanę już tu pisać, aby nie powtarzać tych żałosnych lamentów.
sobota, 2 kwietnia 2016
Smutni jeźdźcy, nieme cienie
Konie śmierci
Endre Ady
W księżycowej dróg poświacie,
Nieboskłonu srebrną drogą
Pastuch chmurzysk gna tabuny,
Ku nam, ku nam… nie podkute
Konie śmierci mkną złowrogo.
Zbrodnią wieje od tych koni,
Unoszących jeźdźców widma;
Smutni jeźdźcy, nieme cienie
Przenikają księżyc drżeniem,
Gdy kłusują drogą widną.
Któż odgadnie, skąd tak gonią?…
(Świat już drzemie). Biegną, staną…
A strzemiona ich rozwiane,
A wciąż jeden z koni – wolny,
Jedno siodło wciąż bez pana.
A gdy koń przystanie przed kim,
W drogę z sobą go zabiera,
I z nim w grozie zespolona
Śmierć cwałuje, jak szalona,
Po nowego pasażera.
Przełożył Tadeusz Fangrat
Endre Ady
W księżycowej dróg poświacie,
Nieboskłonu srebrną drogą
Pastuch chmurzysk gna tabuny,
Ku nam, ku nam… nie podkute
Konie śmierci mkną złowrogo.
Zbrodnią wieje od tych koni,
Unoszących jeźdźców widma;
Smutni jeźdźcy, nieme cienie
Przenikają księżyc drżeniem,
Gdy kłusują drogą widną.
Któż odgadnie, skąd tak gonią?…
(Świat już drzemie). Biegną, staną…
A strzemiona ich rozwiane,
A wciąż jeden z koni – wolny,
Jedno siodło wciąż bez pana.
A gdy koń przystanie przed kim,
W drogę z sobą go zabiera,
I z nim w grozie zespolona
Śmierć cwałuje, jak szalona,
Po nowego pasażera.
Przełożył Tadeusz Fangrat
piątek, 1 kwietnia 2016
Pozostał tylko krzyk
Teraz
Gabriela Negreanu
Spróbuję się chwilkę
pobawić:
O tym, że istnieje otchłań, wiem.
Że jest głęboka, wiem.
Że nie jest wieczna, wiem.
Że mam przed sobą życie,
nieskończone jak koło bez wyjścia
i skazane na szczęście, wiem, wiem.
I o tym, że nic, nawet najmniejszej kropli krwi
nie traci się na próżno, wiem.
A teraz krzyczę.
Przełożyła Irena Harasimowicz
****
Komentarz Kornelii: Niezwykły wiersz wrażliwej, utalentowanej artystki z Rumunii, ostatnio niesłusznie nieco zapomnianej. Gabriela Negreanu (1947-1995 rok) nie umiała znieść paraliżującego absurdu istnienia. W końcu wyskoczyła z 9 piętra domu w Bukareszcie, w którym mieszkała. Podziwiam jej odwagę i zazdroszczę. Cóż, Gabriela z pewnością nie nabroiła w życiu tyle, co ja. Ostatecznie nie mam powodów, żeby się śpieszyć. To samo przyjdzie.
Znając tragiczny los poetki, można łatwiej interpretować jej utwór.
Otchłań to śmierć głęboka, ale przecież nie wieczna. Gabriela najwidoczniej wierzy w reinkarnację, której się boi i której nie chce.
wiem.
Że mam przed sobą życie,
nieskończone jak koło bez wyjścia
Sprzeciwia się obowiązującemu w świecie przymusowi szczęścia. Przyznawanie się do smutku jest przecież wysoce niestosowne.
i skazane na szczęście, wiem, wiem.
Gabrieli nie przynosi pocieszenia także głoszony przez wielu pogląd, że wszystko w rzeczywistości ma swój sens:
I o tym, że nic, nawet najmniejszej kropli krwi
nie traci się na próżno, wiem.
Ale absurd tej egzystencji, nawet pozornie szczęśliwej i sensownej, przejmuje młodą kobietę taką grozą, że zanosi się przeraźliwym wrzaskiem.
A teraz krzyczę.
Cóż, nigdy nie wierzyłam w reinkarnację, ale samo istnienie i świadomość, a także lęk przed być może wiecznym życiem, są dla mnie tak aberracyjne, że mam chęć na „scenę balkonową” (Kora wychodzi na balkon i wyje).
Cóż, skoczyć z wysokości nie mam odwagi, a wyć nie wypada, ponieważ można do zamkniętej instytucji trafić, w której cuchnie, brakuje papieru toaletowego i nie ma jak się przebierać. Może więc pójdę i naalkoholizuję się dziś jak nieboskie stworzenie. Albo dam się wysmagać Dominie. Lub też jedno i drugie. Na chwilę pomoże.
Gabriela Negreanu
Spróbuję się chwilkę
pobawić:
O tym, że istnieje otchłań, wiem.
Że jest głęboka, wiem.
Że nie jest wieczna, wiem.
Że mam przed sobą życie,
nieskończone jak koło bez wyjścia
i skazane na szczęście, wiem, wiem.
I o tym, że nic, nawet najmniejszej kropli krwi
nie traci się na próżno, wiem.
A teraz krzyczę.
Przełożyła Irena Harasimowicz
****
Komentarz Kornelii: Niezwykły wiersz wrażliwej, utalentowanej artystki z Rumunii, ostatnio niesłusznie nieco zapomnianej. Gabriela Negreanu (1947-1995 rok) nie umiała znieść paraliżującego absurdu istnienia. W końcu wyskoczyła z 9 piętra domu w Bukareszcie, w którym mieszkała. Podziwiam jej odwagę i zazdroszczę. Cóż, Gabriela z pewnością nie nabroiła w życiu tyle, co ja. Ostatecznie nie mam powodów, żeby się śpieszyć. To samo przyjdzie.
Znając tragiczny los poetki, można łatwiej interpretować jej utwór.
Otchłań to śmierć głęboka, ale przecież nie wieczna. Gabriela najwidoczniej wierzy w reinkarnację, której się boi i której nie chce.
wiem.
Że mam przed sobą życie,
nieskończone jak koło bez wyjścia
Sprzeciwia się obowiązującemu w świecie przymusowi szczęścia. Przyznawanie się do smutku jest przecież wysoce niestosowne.
i skazane na szczęście, wiem, wiem.
Gabrieli nie przynosi pocieszenia także głoszony przez wielu pogląd, że wszystko w rzeczywistości ma swój sens:
I o tym, że nic, nawet najmniejszej kropli krwi
nie traci się na próżno, wiem.
Ale absurd tej egzystencji, nawet pozornie szczęśliwej i sensownej, przejmuje młodą kobietę taką grozą, że zanosi się przeraźliwym wrzaskiem.
A teraz krzyczę.
Cóż, nigdy nie wierzyłam w reinkarnację, ale samo istnienie i świadomość, a także lęk przed być może wiecznym życiem, są dla mnie tak aberracyjne, że mam chęć na „scenę balkonową” (Kora wychodzi na balkon i wyje).
Cóż, skoczyć z wysokości nie mam odwagi, a wyć nie wypada, ponieważ można do zamkniętej instytucji trafić, w której cuchnie, brakuje papieru toaletowego i nie ma jak się przebierać. Może więc pójdę i naalkoholizuję się dziś jak nieboskie stworzenie. Albo dam się wysmagać Dominie. Lub też jedno i drugie. Na chwilę pomoże.
środa, 30 marca 2016
Zimna żarówka w więzieniu
Późne światła w Minnesota
Ted Kooser
Na końcu towarowego pociągu, który odjechał,
ręka kołysząca latarnię.
Jedyne światła zostawione w miasteczku
to zimno świecąca żarówka w więzieniu
i wysoko w jednym domu
latarka elektryczna na pięć baterii
ciągnąca w dół starą kobietę schodami do klozetu
pośród czerwonych oczu jej kotów.
Przełożył Czesław Miłosz
Ted Kooser
Na końcu towarowego pociągu, który odjechał,
ręka kołysząca latarnię.
Jedyne światła zostawione w miasteczku
to zimno świecąca żarówka w więzieniu
i wysoko w jednym domu
latarka elektryczna na pięć baterii
ciągnąca w dół starą kobietę schodami do klozetu
pośród czerwonych oczu jej kotów.
Przełożył Czesław Miłosz
wtorek, 29 marca 2016
I rozsypię się w pył
Wyzwolenie
Carol Rumens
Kiedy samolot po raz ostatni wzbije się w wilgotne, szare i czułe niebo,
Ponad małymi polami, ponad kształtną spiralą bruzd po sianokosach,
Gdy wzleci nad fryzyjskim bydłem rozsypanym jak kostki domina
Obok rdzawej obory, wezmę gwałtowny oddech
I natychmiast rozsypię się w pył, w proch tysiącletni,
Jak ta wieszczka nareszcie wolna od klątwy, która jej umrzeć nie dała.
Przełożył Jerzy Jarniewicz
****
Komentarz Kornelii: Niezwykły wiersz urodzonej w 1944 roku utalentowanej poetki z Wielkiej Brytanii. Utwór bynajmniej nie mroczny, wręcz przeciwnie, dlatego zamieszczam bez kategorii. Nie licuje z melancholijną czernią mojego blogu, ale także ja mam prawo do chwili słabości. Odczytuję wiersz jako opowieść o kojącej śmierci, przynoszącej wyzwolenie od bezsensownego, nużącego, pełnego cierpień bytu.
Samolot wznosi się po raz ostatni – to ostatni przebłysk sił życiowych, ostatni zryw konającego organizmu, często występujący przed zgonem. Umierający widzi jeszcze całą prozę życia, te fryzyjskie bydło i małe poletka i spirale bruz. Ale w obliczu śmierci wszystko traci znaczenie. Bydło wygląda jak kostki domina – troski i problemy już się nie liczą. I wreszcie następuje upragnione wyzwolenie z okowów ciała, łańcuchów istnienia:
…wezmę gwałtowny oddech
I natychmiast rozsypię się w pył, w proch tysiącletni,
Jak ta wieszczka nareszcie wolna od klątwy, która jej umrzeć nie dała.
Cóż, mam nadzieję, że właśnie tak się odbędzie – bezboleśnie i ostatecznie, bez nowych inkarnacji czy udręk bytu. Liczę, że jaźń po prostu zgaśnie jak wypalony znicz. Wlokę za sobą to koszmarne życie jak skazaniec wypalony znicz, nieustannie marzę o śnie i nie wiem, Jak długo jeszcze wytrzymam, jestem coraz bardziej zmęczona, a wiosna zabiera mi oddech.
Carol Rumens
Kiedy samolot po raz ostatni wzbije się w wilgotne, szare i czułe niebo,
Ponad małymi polami, ponad kształtną spiralą bruzd po sianokosach,
Gdy wzleci nad fryzyjskim bydłem rozsypanym jak kostki domina
Obok rdzawej obory, wezmę gwałtowny oddech
I natychmiast rozsypię się w pył, w proch tysiącletni,
Jak ta wieszczka nareszcie wolna od klątwy, która jej umrzeć nie dała.
Przełożył Jerzy Jarniewicz
****
Komentarz Kornelii: Niezwykły wiersz urodzonej w 1944 roku utalentowanej poetki z Wielkiej Brytanii. Utwór bynajmniej nie mroczny, wręcz przeciwnie, dlatego zamieszczam bez kategorii. Nie licuje z melancholijną czernią mojego blogu, ale także ja mam prawo do chwili słabości. Odczytuję wiersz jako opowieść o kojącej śmierci, przynoszącej wyzwolenie od bezsensownego, nużącego, pełnego cierpień bytu.
Samolot wznosi się po raz ostatni – to ostatni przebłysk sił życiowych, ostatni zryw konającego organizmu, często występujący przed zgonem. Umierający widzi jeszcze całą prozę życia, te fryzyjskie bydło i małe poletka i spirale bruz. Ale w obliczu śmierci wszystko traci znaczenie. Bydło wygląda jak kostki domina – troski i problemy już się nie liczą. I wreszcie następuje upragnione wyzwolenie z okowów ciała, łańcuchów istnienia:
…wezmę gwałtowny oddech
I natychmiast rozsypię się w pył, w proch tysiącletni,
Jak ta wieszczka nareszcie wolna od klątwy, która jej umrzeć nie dała.
Cóż, mam nadzieję, że właśnie tak się odbędzie – bezboleśnie i ostatecznie, bez nowych inkarnacji czy udręk bytu. Liczę, że jaźń po prostu zgaśnie jak wypalony znicz. Wlokę za sobą to koszmarne życie jak skazaniec wypalony znicz, nieustannie marzę o śnie i nie wiem, Jak długo jeszcze wytrzymam, jestem coraz bardziej zmęczona, a wiosna zabiera mi oddech.
poniedziałek, 28 marca 2016
Idzie jak widmo potępione
Anioł Pański
Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Na Anioł Pański biją dzwony,
niech będzie Maria pozdrowiona,
niech będzie Chrystus pozdrowiony…
Na Anioł Pański biją dzwony,
w niebiosach kędyś głos ich kona…
W wieczornym mroku, we mgle szarej,
idzie przez łąki i moczary,
po trzęsawiskach i rozłogach,
po zapomnianych dawno drogach,
zaduma polna, Osmętnica…
Idzie po polach, smutek sieje,
jako szron biały do księżyca…
Na wód topiele i rozchwieje,
na omroczone, śpiące gaje,
cień, zasępienie od niej wieje,
włóczą się za nią żal, tęsknica…
Hen, na cmentarzu ciemnym staje,
na grób dziewczyny młodej siada,
w świat się od grobu patrzy blada…
Na Anioł Pański biją dzwony,
niech będzie Maria pozdrowiona,
niech będzie Chrystus pozdrowiony…
Na Anioł Pański biją dzwony,
w niebiosach kędyś głos ich kona…
Na wodę ciche cienie schodzą,
tumany się po wydmach wodzą,
a rzeka szemrze, płynie w mrokach,
płynie i płynie coraz dalej…
A coś w niej wzdycha, coś zawodzi,
coś się w niej skarży, coś tak żali…
Płynie i płynie, aż gdzieś ginie,.
traci się w górach i w obłokach,
i już nie wraca nigdy fala,
co taka smutna stąd odchodzi,
przepada kędyś w mórz głębinie
i już nie wraca nigdy z dala…
Na Anioł Pański biją dzwony,
niech będzie Maria pozdrowiona,
niech będzie Chrystus pozdrowiony…
Na Anioł Pański biją dzwony,
w niebiosach kędyś głos ich kona…
Szare się dymy wolno wleką
nad ciemne dachy, kryte słomą -
wleką się, snują gdzieś daleko,
zawisną chwilę nieruchomo
i giną w pustym gdzieś przestworzu…
Może za rzeczną płynąc falą
polecą kędyś aż ku morzu…
A mrok się rozpościera dalą
i coraz szerzej idzie, szerzej,
i coraz cięższy, gęstszy leży,
zatopił lasy, zalał góry,
pochłonął ziemię do rubieży,
na niebie oparł się ponury…
Na Anioł Pański biją dzwony,
niech będzie Maria pozdrowiona,
niech będzie Chrystus pozdrowiony…
Na Anioł Pański biją dzwony,
w niebiosach kędyś głos ich kona…
Idzie samotna dusza polem,
idzie ze swoim złem i bólem,
po zbożnym łanie i po lesie,
wszędy zło swoje, swój ból niesie
i swoją dolę klnie tułacza,
i swoje losy klnie straszliwe,
z ogromną skargą i rozpaczą
przez zasępioną idzie niwę…
Idzie jak widmo potępione,
gwiżdże koło niej wiatr i tańczy -
w którą się kolwiek zwróci stronę,
wszędzie gościniec jej wygnańczy -
nigdzie tu miejsca nie ma dla niej,
nie ma spoczynku ni przystani…
Idzie przez pola umęczona,
łamiąc nad głową swą ramiona…
Na Anioł Pański biją dzwony,
niech będzie Maria pozdrowiona,
niech będzie Chrystus pozdrowiony…
Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Na Anioł Pański biją dzwony,
niech będzie Maria pozdrowiona,
niech będzie Chrystus pozdrowiony…
Na Anioł Pański biją dzwony,
w niebiosach kędyś głos ich kona…
W wieczornym mroku, we mgle szarej,
idzie przez łąki i moczary,
po trzęsawiskach i rozłogach,
po zapomnianych dawno drogach,
zaduma polna, Osmętnica…
Idzie po polach, smutek sieje,
jako szron biały do księżyca…
Na wód topiele i rozchwieje,
na omroczone, śpiące gaje,
cień, zasępienie od niej wieje,
włóczą się za nią żal, tęsknica…
Hen, na cmentarzu ciemnym staje,
na grób dziewczyny młodej siada,
w świat się od grobu patrzy blada…
Na Anioł Pański biją dzwony,
niech będzie Maria pozdrowiona,
niech będzie Chrystus pozdrowiony…
Na Anioł Pański biją dzwony,
w niebiosach kędyś głos ich kona…
Na wodę ciche cienie schodzą,
tumany się po wydmach wodzą,
a rzeka szemrze, płynie w mrokach,
płynie i płynie coraz dalej…
A coś w niej wzdycha, coś zawodzi,
coś się w niej skarży, coś tak żali…
Płynie i płynie, aż gdzieś ginie,.
traci się w górach i w obłokach,
i już nie wraca nigdy fala,
co taka smutna stąd odchodzi,
przepada kędyś w mórz głębinie
i już nie wraca nigdy z dala…
Na Anioł Pański biją dzwony,
niech będzie Maria pozdrowiona,
niech będzie Chrystus pozdrowiony…
Na Anioł Pański biją dzwony,
w niebiosach kędyś głos ich kona…
Szare się dymy wolno wleką
nad ciemne dachy, kryte słomą -
wleką się, snują gdzieś daleko,
zawisną chwilę nieruchomo
i giną w pustym gdzieś przestworzu…
Może za rzeczną płynąc falą
polecą kędyś aż ku morzu…
A mrok się rozpościera dalą
i coraz szerzej idzie, szerzej,
i coraz cięższy, gęstszy leży,
zatopił lasy, zalał góry,
pochłonął ziemię do rubieży,
na niebie oparł się ponury…
Na Anioł Pański biją dzwony,
niech będzie Maria pozdrowiona,
niech będzie Chrystus pozdrowiony…
Na Anioł Pański biją dzwony,
w niebiosach kędyś głos ich kona…
Idzie samotna dusza polem,
idzie ze swoim złem i bólem,
po zbożnym łanie i po lesie,
wszędy zło swoje, swój ból niesie
i swoją dolę klnie tułacza,
i swoje losy klnie straszliwe,
z ogromną skargą i rozpaczą
przez zasępioną idzie niwę…
Idzie jak widmo potępione,
gwiżdże koło niej wiatr i tańczy -
w którą się kolwiek zwróci stronę,
wszędzie gościniec jej wygnańczy -
nigdzie tu miejsca nie ma dla niej,
nie ma spoczynku ni przystani…
Idzie przez pola umęczona,
łamiąc nad głową swą ramiona…
Na Anioł Pański biją dzwony,
niech będzie Maria pozdrowiona,
niech będzie Chrystus pozdrowiony…
sobota, 26 marca 2016
Wiosenne odliczanie czasu
Światło się wdziera
Tomas Tranströmer
Za oknem długie zwierzę wiosny
przezroczysty smok-latawiec blasku słonecznego
przelewa się jak kolejka podmiejska
bez końca — nawet nie zdołaliśmy zobaczyć głowy.
Wille nadbrzeżne rozchodzą się na boki
są dumne jak kraby.
Słońce rozmruguje posągi.
Wściekłe morze ognia w przestrzeni
uziemia się w pieszczotę.
Rozpoczęło się odliczanie czasu.
Przełożył Leonard Neuger
Tomas Tranströmer
Za oknem długie zwierzę wiosny
przezroczysty smok-latawiec blasku słonecznego
przelewa się jak kolejka podmiejska
bez końca — nawet nie zdołaliśmy zobaczyć głowy.
Wille nadbrzeżne rozchodzą się na boki
są dumne jak kraby.
Słońce rozmruguje posągi.
Wściekłe morze ognia w przestrzeni
uziemia się w pieszczotę.
Rozpoczęło się odliczanie czasu.
Przełożył Leonard Neuger
piątek, 25 marca 2016
Sztylet w serce godzący
Zaułek
Federico García Lorca
Latarnia
wschodni wiatr nocny,
i sztylet
w serce godzący.
Ulicą
wstrząsa dreszcz
drżenia
struny napiętej,
dreszcz
wielkiego szerszenia.
Gdziekolwiek oczy,
ja
widzę sztylet
w serce godzący.
Przełożyła Irena Kuran Bogucka
Federico García Lorca
Latarnia
wschodni wiatr nocny,
i sztylet
w serce godzący.
Ulicą
wstrząsa dreszcz
drżenia
struny napiętej,
dreszcz
wielkiego szerszenia.
Gdziekolwiek oczy,
ja
widzę sztylet
w serce godzący.
Przełożyła Irena Kuran Bogucka
niedziela, 20 marca 2016
Ciemność wyciska ciemność
Pole
Alice Oswald
Wielkanoc, zimowe przesilenie myśli
stałam na wielkim polu za domem
w środku całej widzialnej ciemności
cegła ziemi, blok nieba,
tu leżał świat, sklinowany
między swoją przesłanką a konkluzją
jakaś gwiazda puściła drobny dźwięk na nitce
niemal północ – czułam jak ociekająca
ciemność ziemi wyciska i napełnia własną ciemność,
wszystko wiruje ku spazmowi północy
i przez chwilę to wysokie pole bez horyzontu
wisiało na niczym, szczekało, bo właściciela
grzebano, owdowiałe, bezksiężycowe, przesiąkające
szczawiem, trawą, drobnymi zawilcami, odpływami, przewodami
Przełożyła Magda Heydel
Alice Oswald
Wielkanoc, zimowe przesilenie myśli
stałam na wielkim polu za domem
w środku całej widzialnej ciemności
cegła ziemi, blok nieba,
tu leżał świat, sklinowany
między swoją przesłanką a konkluzją
jakaś gwiazda puściła drobny dźwięk na nitce
niemal północ – czułam jak ociekająca
ciemność ziemi wyciska i napełnia własną ciemność,
wszystko wiruje ku spazmowi północy
i przez chwilę to wysokie pole bez horyzontu
wisiało na niczym, szczekało, bo właściciela
grzebano, owdowiałe, bezksiężycowe, przesiąkające
szczawiem, trawą, drobnymi zawilcami, odpływami, przewodami
Przełożyła Magda Heydel
sobota, 19 marca 2016
Płacze w otchłani dusz
Wielka jest śmierć
Rainer Maria Rilke
Wielka jest śmierć.
Wciąż z naszych krtani
Słychać jej śmiech.
Gdy w pełni życia mamy ją za nic,
Płakać w otchłani
Dusz naszych śmie.
Przełożył Maciej Froński
Rainer Maria Rilke
Wielka jest śmierć.
Wciąż z naszych krtani
Słychać jej śmiech.
Gdy w pełni życia mamy ją za nic,
Płakać w otchłani
Dusz naszych śmie.
Przełożył Maciej Froński
środa, 16 marca 2016
Czarny welon legł na ziemię
Kołysanka
Vera Żybul
Śpij synku.
Przebiegł prusak po tynku,
Zaiskrzył kontakt wyrwany
Śpij mój kochany
Sąsiad – schizofrenik
Chce nam wybić szyby
Kamieniami,
Lecz nie martw się, chybi
Odgrodzisz się snami
Z podwórza słychać strzały.
Nie bój się mój mały.
Ktoś się do drzwi dobija.
Ktoś wszedł przez okno.
Morderca zabija.
Lecz to było dawno.
Trup już tam zimny leży.
Śpij jak należy.
Samoloty nad miastami
Z ognistymi ogonami,
Wbijają skrzydła w mogiły.
Skrzydła im będą gniły.
A na ulicach kule – wariaty,
Lecz nie z armaty,
A tak -
Wiatry je przynoszą.
Śpij mój miły nocą.
Czarny welon legł na ziemię.
Śpią ojcowie, matki,
Śpią siostry i bratki.
I tylko ja nie śpię.
Ktoś śpiewa w kąciku,
Zupełnie po cichu,
O tych co piją
Waleriankę,
Zębami dzwoniąc o szklankę
Dla ciebie kołysankę.
Dookoła wszystko się wali.
Las zamarł w czekaniu na drwali.
Dzwoneczek złoty w powietrzu dzwoni
Ktoś ostatnie chwile trwoni
Śpij a a a a
Przyśnię ci się ja
Przełożyła z białoruskiego Katarzyna Kwiatkowska
****
Komentarz Kornelii. Cudownie straszny wiersz urodzonej w 1977 roku białoruskiej poetki i krytyczki literackiej. Vera Żybul, żona wybitnego poety Wiktara Żybula, znana jest także jako Wiera Burlak.
W swych utworach nawiązuje do tradycji awangardy poetyckiej z początków XX wieku – futurystycznej, dadaistycznej, „transracjonalnej. Moim zdaniem to utwór o apokalipsie, rozkładzie porządku społecznego, upadku cywilizacji, końcu świata.
Robactwo, agresywny sąsiad, morderca, wojna, kule, trupy, bombardujące samoloty. Prawie wszyscy już stracili życie.
Czarny welon legł na ziemię.
Śpią ojcowie, matki,
Śpią siostry i bratki.
Nie ma nadziei, nie pomoże picie waleriany.
Dookoła wszystko się wali.
Las zamarł w czekaniu na drwali.
Dziecko zapewne też nie przeżyje. Nadchodzą ciemności.
Cóż, nie mam wątpliwości, że nasza cywilizacja podlega gniciu, przestanie istnieć. Powszechne ogłupienie w dobie mediów elektronicznych, wojny, napływ migrantów, pornografia zalewająca zachodni świat jak niepowstrzymana lawina smoły, wojowniczy islam, można wymieniać bez końca liczne i coraz bliższe zagrożenia. Wydaje mi się jednak, że tak szybko koniec jeszcze nie nastąpi. Świat, jaki znamy, potrwa jeszcze kilka dekad – co będzie później, w ogóle mnie nie obchodzi. Mogę interpretować ten wiersz także jako alegorię szaleństwa, obłędu, rozpadu trapionej przez różne fobie i lęki osobowości. Próbuję stawić czoła obłędowi, zachować integralność coraz bardziej zbolałej psychiki. Uciekam w pustkę i niczego już nie pamiętam. Nie wiem, jak długo to jeszcze może trwać.
Vera Żybul
Śpij synku.
Przebiegł prusak po tynku,
Zaiskrzył kontakt wyrwany
Śpij mój kochany
Sąsiad – schizofrenik
Chce nam wybić szyby
Kamieniami,
Lecz nie martw się, chybi
Odgrodzisz się snami
Z podwórza słychać strzały.
Nie bój się mój mały.
Ktoś się do drzwi dobija.
Ktoś wszedł przez okno.
Morderca zabija.
Lecz to było dawno.
Trup już tam zimny leży.
Śpij jak należy.
Samoloty nad miastami
Z ognistymi ogonami,
Wbijają skrzydła w mogiły.
Skrzydła im będą gniły.
A na ulicach kule – wariaty,
Lecz nie z armaty,
A tak -
Wiatry je przynoszą.
Śpij mój miły nocą.
Czarny welon legł na ziemię.
Śpią ojcowie, matki,
Śpią siostry i bratki.
I tylko ja nie śpię.
Ktoś śpiewa w kąciku,
Zupełnie po cichu,
O tych co piją
Waleriankę,
Zębami dzwoniąc o szklankę
Dla ciebie kołysankę.
Dookoła wszystko się wali.
Las zamarł w czekaniu na drwali.
Dzwoneczek złoty w powietrzu dzwoni
Ktoś ostatnie chwile trwoni
Śpij a a a a
Przyśnię ci się ja
Przełożyła z białoruskiego Katarzyna Kwiatkowska
****
Komentarz Kornelii. Cudownie straszny wiersz urodzonej w 1977 roku białoruskiej poetki i krytyczki literackiej. Vera Żybul, żona wybitnego poety Wiktara Żybula, znana jest także jako Wiera Burlak.
W swych utworach nawiązuje do tradycji awangardy poetyckiej z początków XX wieku – futurystycznej, dadaistycznej, „transracjonalnej. Moim zdaniem to utwór o apokalipsie, rozkładzie porządku społecznego, upadku cywilizacji, końcu świata.
Robactwo, agresywny sąsiad, morderca, wojna, kule, trupy, bombardujące samoloty. Prawie wszyscy już stracili życie.
Czarny welon legł na ziemię.
Śpią ojcowie, matki,
Śpią siostry i bratki.
Nie ma nadziei, nie pomoże picie waleriany.
Dookoła wszystko się wali.
Las zamarł w czekaniu na drwali.
Dziecko zapewne też nie przeżyje. Nadchodzą ciemności.
Cóż, nie mam wątpliwości, że nasza cywilizacja podlega gniciu, przestanie istnieć. Powszechne ogłupienie w dobie mediów elektronicznych, wojny, napływ migrantów, pornografia zalewająca zachodni świat jak niepowstrzymana lawina smoły, wojowniczy islam, można wymieniać bez końca liczne i coraz bliższe zagrożenia. Wydaje mi się jednak, że tak szybko koniec jeszcze nie nastąpi. Świat, jaki znamy, potrwa jeszcze kilka dekad – co będzie później, w ogóle mnie nie obchodzi. Mogę interpretować ten wiersz także jako alegorię szaleństwa, obłędu, rozpadu trapionej przez różne fobie i lęki osobowości. Próbuję stawić czoła obłędowi, zachować integralność coraz bardziej zbolałej psychiki. Uciekam w pustkę i niczego już nie pamiętam. Nie wiem, jak długo to jeszcze może trwać.
wtorek, 15 marca 2016
Oszukują nas wszystkie zegary
Medytacja pierwsza i ostatnia
Federico García Lorca
Czas
ma barwę nocy.
Cichej nocy.
Nad olbrzymimi księżycami
Wieczność
ustawiła się na dwunastce.
A Czas usnął na zawsze
w swej wieży
oszukują nas
wszystkie zegary.
Czas posiada już
horyzonty.
Przełożyła Zofia Szleyen
Federico García Lorca
Czas
ma barwę nocy.
Cichej nocy.
Nad olbrzymimi księżycami
Wieczność
ustawiła się na dwunastce.
A Czas usnął na zawsze
w swej wieży
oszukują nas
wszystkie zegary.
Czas posiada już
horyzonty.
Przełożyła Zofia Szleyen
poniedziałek, 14 marca 2016
Oczywiście, że musimy umrzeć
***
Charles Reznikoff
Oczywiście, że musimy umrzeć.
Jakże inaczej świat by się pozbył
starych numerów telefonicznych
których nie potrafimy zapomnieć?
Numerów
które niemądrze —
zupełnie bez sensu —
byłoby wykręcać.
Przełożył Piotr Sommer
Charles Reznikoff
Oczywiście, że musimy umrzeć.
Jakże inaczej świat by się pozbył
starych numerów telefonicznych
których nie potrafimy zapomnieć?
Numerów
które niemądrze —
zupełnie bez sensu —
byłoby wykręcać.
Przełożył Piotr Sommer
sobota, 12 marca 2016
Wina na ramionach zmarłych
Marie Lundquist
Złożyłam winę
na ramiona zmarłych
przenieśli ją
przez granicę
jak małą
zgubioną rękawiczkę
rozum zamknął
sen drzwiami z liści
na skobel z wikliny
Przełożył Zbigniew Kruszyński
****
Komentarz Kornelii: Pełen melancholii wiersz urodzonej w 1950 znakomitej szwedzkiej liryczki. Marie Lundquist przez 15 lat pracowała jako bibliotekarka, zanim zdecydowała się wysłać do redakcji duńskiego pisma literackiego swoje wiersze.
**
W wywiadzie dla magazynu „Kultura liberalna” Marie tak wyjaśniała swoją twórczość:
Słowo samotność znajduje się w tytułach dwóch moich książek. Nie jestem autorką rzeczy kolektywnych. W moich wierszach jest ja – ewentualnie jakieś ty.
Wina.
Po części posiadam silne, osobiste poczucie winy, ponieważ moja mama popełniła samobójstwo, kiedy byłam nastolatką. Z drugiej strony poczucie winy budzi we mnie współczesność. Wciąż przypomina o sobie, każe mnie – dobrze mającej się mieszkance Europy Zachodniej – porównywać moją sytuację z sytuacją tych, którzy nie są takimi szczęściarzami jak ja.
Śmierć.
Chciałabym wypisać się z tego słowa, ale zdaje się, że wszystko, co piszę, zawsze zwęszy śmierć, nawet jeśli dążę do czegoś innego. Śmierć jest i pozostanie czymś niezrozumiałym, co wciąż pragnę odkryć, na czym chcę się oprzeć, nigdy nie mogąc dotrzeć do jakiejkolwiek jasności w tej kwestii.
Rozmawiała Justyna Czechowska
***
Cóż, nie wiem, jak interpretować ten utwór. Czy złożenie winy na ramiona zmarłych oznacza oczekiwanie, że udzielą nam przebaczenia? A może, że w ogóle będzie nam przebaczone przez jakąś tajemniczą Najwyższą Instancję?
Zapewne właśnie przebaczenie ze strony zmarłych, za których śmierć w jakimś sensie ponosimy odpowiedzialność, oznaczają wersy:
przenieśli ją
przez granicę
jak małą
zgubioną rękawiczkę
zaś rozum powinien zamknąć, zablokować senne koszmary, ponieważ nie można zmienić tego, co się stało. Ale skobel z wikliny jest giętki, a drzwi z listowia delikatne, więc koszmary i wyrzuty sumienia powrócą.
Cóż, ja jestem jeszcze bardziej obciążona, niż Marie Lundquist. Zablokowana i pełna lęku, nie potrafię pisać. Ze strony moich zmarłych nie obawiam się potępienia, byli dobrzy, wielkoduszni, wrażliwi. Sami podjęli decyzję (aczkolwiek mój udział w dramacie jest niezaprzeczalny).
Nie mam poczucia winy wobec żyjących w nędzy Afrykanów czy uchodźców – świat materialny nie jest sprawiedliwy, zresztą, mimo ubóstwa, wielu z nich z pewnością jest szczęśliwszych ode mnie.
Odczuwam trwogę tylko przed końcem, jakimś abstrakcyjnym Sądem, bezsensownym bilansem mojego absurdalnego życia, bólem fizycznym.
Powinnam otrząsnąć się i iść naprzód, zamknąć blog, nie egzaltować się swoim tragizmem, jako, że to wszystko już się dokonało, a mogę mieć przed sobą jeszcze wiele lat (brrrr….).
Niekiedy udaje mi się zapomnieć, nawet na długo, staję się pustką. Ale skobel jest giętki, wciąż i wciąż uwalnia zamykane przez rozum lub mechanizmy obronne dławiące hologramy przeszłości.
Złożyłam winę
na ramiona zmarłych
przenieśli ją
przez granicę
jak małą
zgubioną rękawiczkę
rozum zamknął
sen drzwiami z liści
na skobel z wikliny
Przełożył Zbigniew Kruszyński
****
Komentarz Kornelii: Pełen melancholii wiersz urodzonej w 1950 znakomitej szwedzkiej liryczki. Marie Lundquist przez 15 lat pracowała jako bibliotekarka, zanim zdecydowała się wysłać do redakcji duńskiego pisma literackiego swoje wiersze.
**
W wywiadzie dla magazynu „Kultura liberalna” Marie tak wyjaśniała swoją twórczość:
Słowo samotność znajduje się w tytułach dwóch moich książek. Nie jestem autorką rzeczy kolektywnych. W moich wierszach jest ja – ewentualnie jakieś ty.
Wina.
Po części posiadam silne, osobiste poczucie winy, ponieważ moja mama popełniła samobójstwo, kiedy byłam nastolatką. Z drugiej strony poczucie winy budzi we mnie współczesność. Wciąż przypomina o sobie, każe mnie – dobrze mającej się mieszkance Europy Zachodniej – porównywać moją sytuację z sytuacją tych, którzy nie są takimi szczęściarzami jak ja.
Śmierć.
Chciałabym wypisać się z tego słowa, ale zdaje się, że wszystko, co piszę, zawsze zwęszy śmierć, nawet jeśli dążę do czegoś innego. Śmierć jest i pozostanie czymś niezrozumiałym, co wciąż pragnę odkryć, na czym chcę się oprzeć, nigdy nie mogąc dotrzeć do jakiejkolwiek jasności w tej kwestii.
Rozmawiała Justyna Czechowska
***
Cóż, nie wiem, jak interpretować ten utwór. Czy złożenie winy na ramiona zmarłych oznacza oczekiwanie, że udzielą nam przebaczenia? A może, że w ogóle będzie nam przebaczone przez jakąś tajemniczą Najwyższą Instancję?
Zapewne właśnie przebaczenie ze strony zmarłych, za których śmierć w jakimś sensie ponosimy odpowiedzialność, oznaczają wersy:
przenieśli ją
przez granicę
jak małą
zgubioną rękawiczkę
zaś rozum powinien zamknąć, zablokować senne koszmary, ponieważ nie można zmienić tego, co się stało. Ale skobel z wikliny jest giętki, a drzwi z listowia delikatne, więc koszmary i wyrzuty sumienia powrócą.
Cóż, ja jestem jeszcze bardziej obciążona, niż Marie Lundquist. Zablokowana i pełna lęku, nie potrafię pisać. Ze strony moich zmarłych nie obawiam się potępienia, byli dobrzy, wielkoduszni, wrażliwi. Sami podjęli decyzję (aczkolwiek mój udział w dramacie jest niezaprzeczalny).
Nie mam poczucia winy wobec żyjących w nędzy Afrykanów czy uchodźców – świat materialny nie jest sprawiedliwy, zresztą, mimo ubóstwa, wielu z nich z pewnością jest szczęśliwszych ode mnie.
Odczuwam trwogę tylko przed końcem, jakimś abstrakcyjnym Sądem, bezsensownym bilansem mojego absurdalnego życia, bólem fizycznym.
Powinnam otrząsnąć się i iść naprzód, zamknąć blog, nie egzaltować się swoim tragizmem, jako, że to wszystko już się dokonało, a mogę mieć przed sobą jeszcze wiele lat (brrrr….).
Niekiedy udaje mi się zapomnieć, nawet na długo, staję się pustką. Ale skobel jest giętki, wciąż i wciąż uwalnia zamykane przez rozum lub mechanizmy obronne dławiące hologramy przeszłości.
piątek, 11 marca 2016
Dogasa ogień życia
Płomyczek
Claude Roy
Skromny jest płomień świecy
w mroku już bez tchu
Palić się prosto Wypalić
Wosk pachnie spokojem
I bez protestu zasnąć
Knot dymi jeszcze przez chwilę
Niczego już nie chłonę
Wszechświat mnie pochłania
3 lipca 1983
Przełożyła z francuskiego Krystyna Rodowska
Claude Roy
Skromny jest płomień świecy
w mroku już bez tchu
Palić się prosto Wypalić
Wosk pachnie spokojem
I bez protestu zasnąć
Knot dymi jeszcze przez chwilę
Niczego już nie chłonę
Wszechświat mnie pochłania
3 lipca 1983
Przełożyła z francuskiego Krystyna Rodowska
czwartek, 10 marca 2016
Wstrętne kształty duszy
Na końcu
Marian Milčák
na końcu wszystkiego będzie stało lustro
najpierw nie będziesz się chciał w nim rozpoznać
lecz przed ostatecznym podobieństwem podobno nie można uciec
a prawdziwy obraz demoniczne oczy garb nos skąpca
pożądliwie zwisająca dolna warga toporne rysy twarzy
ohydne i nieopisanie wstrętne kształty duszy
złagodzi tylko odwaga przyznania się do siebie
wstyd i szczere pragnienie żeby coś jeszcze zmienić
lecz przede wszystkim pokora i miłość która będzie się do ciebie
delikatnie przedzierać nawet poprzez najohydniejszą formę
w lustrze za sobą w końcu zobaczysz jednym okiem
jeziora dzieci i kwitnące łąki swoich bliskich
którzy odeszli dawnych przyjaciół i znajomych
śmiejących się śpiewających lub grających dżez
a tym drugim ciche opuszczone pustynie
gdzie z powodu kosmicznych odległości nie ma żywej istoty
tylko pycha tam ożywia pamięć lustra w wiecznym
tchórzostwie
Przełożył ze słowackiego Franciszek Nastulczyk
****
Komentarz Kornelii: Eschatologiczny wiersz znakomitego poety ze Słowacji. Marian Milčák
urodził się w 1960 roku, pracował jako lektor na polskich uniwersytetach. Zdaniem krytyków, jego
twórczość to filozoficzno-medytacyjna poezja, w której wewnętrzny świat autora jest konfrontowany z egzystencjalnymi stanami ludzkiego życia, relatywizacją bycia, sceptycyzmem lub starożytnymi mitami. Wiersz oczywiście o śmierci i Sądzie. Bohater umiera i staje przed bezlitosnym lustrem. Widzi całą brzydotę swej ziemskiej egzystencji, wszystkie swoje występki i przywary, skąpstwo, pożądliwość, egoizm.
demoniczne oczy garb nos skąpca
pożądliwie zwisająca dolna warga toporne rysy twarzy
ohydne i nieopisanie wstrętne kształty duszy
Ale utwór nie jest pełen beznadziejności, dlatego zamieszczam bez kategorii. W wizji poety przed potępieniem mogą ocalić:
wstyd i szczere pragnienie żeby coś jeszcze zmienić
lecz przede wszystkim pokora i miłość która będzie się do ciebie
delikatnie przedzierać nawet poprzez najohydniejszą formę
I nawet po śmierci ma się wybór między kwiecistymi łąkami, szczęściem wśród przyjaciół i bliskich grających dżez, a bezkresnymi pustyniami, na które wypędzi dusze pycha.
Cóż, przewidywanie, że po drugiej stronie każdy zobaczy prawdę o sobie, często występuje w traktatach teologicznych, wierszach („Ustawią tam ekrany”, Miłosza).
Bez wątpienia jak zobaczę wtedy sama siebie, to dostanę mdłości. Ten nos Kory-skąpiradła, i jeszcze te grzechy popełnione ciałem, brak jakiejkolwiek empatii, a już najgorsze to….
Cóż, nie ja jedna zobaczę w tym zaświatowym zwierciadle obrzydliwe monstrum, aczkolwiek wydaje mi się, że tak bezuczuciowych, zimnych potworów na mój wzór nie ma wielu.
Wizja Mariana Milčáka bardzo mi odpowiada – nie ma płomieni i bólu. Bez wątpienia przed ostatnim lustrem będę karminowa ze wstydu. Ale nie wiem, czy potrafiłabym nawet w takim momencie zdobyć się na na pokorę, a zwłaszcza na miłość. Jestem zimna i pusta. Nie mam też pewności, że czy chciałabym znaleźć się na kwiecistych łąkach, wśród śmiejących się ludzi. Nie lubię hałasu. Nie wiem, czy chciałabym spotkać osoby, które były mi jakoś bliskie, chociaż z pewnością wybaczyłyby mi to wszystko, co się stało, ponieważ miały dobry charakter i nie uczyniłam tego w pełni świadomie. Ale te
ciche opuszczone pustynie
gdzie z powodu kosmicznych odległości nie ma żywej istoty
wcale nie są takie straszne. Zawsze byłam trawiona przez pychę, także z powodu swej wyjątkowości. Przez lata odznaczałam się tchórzostwem, uciekałam, kiedy tylko mogłam. Na takiej cichej pustyni wytrzymam bez trudu. Ale mocno liczę i jestem prawie pewna, że nie ma innego życia ani istnienia. Mam dość obecnego – naprawdę wystarczy.
Marian Milčák
na końcu wszystkiego będzie stało lustro
najpierw nie będziesz się chciał w nim rozpoznać
lecz przed ostatecznym podobieństwem podobno nie można uciec
a prawdziwy obraz demoniczne oczy garb nos skąpca
pożądliwie zwisająca dolna warga toporne rysy twarzy
ohydne i nieopisanie wstrętne kształty duszy
złagodzi tylko odwaga przyznania się do siebie
wstyd i szczere pragnienie żeby coś jeszcze zmienić
lecz przede wszystkim pokora i miłość która będzie się do ciebie
delikatnie przedzierać nawet poprzez najohydniejszą formę
w lustrze za sobą w końcu zobaczysz jednym okiem
jeziora dzieci i kwitnące łąki swoich bliskich
którzy odeszli dawnych przyjaciół i znajomych
śmiejących się śpiewających lub grających dżez
a tym drugim ciche opuszczone pustynie
gdzie z powodu kosmicznych odległości nie ma żywej istoty
tylko pycha tam ożywia pamięć lustra w wiecznym
tchórzostwie
Przełożył ze słowackiego Franciszek Nastulczyk
****
Komentarz Kornelii: Eschatologiczny wiersz znakomitego poety ze Słowacji. Marian Milčák
urodził się w 1960 roku, pracował jako lektor na polskich uniwersytetach. Zdaniem krytyków, jego
twórczość to filozoficzno-medytacyjna poezja, w której wewnętrzny świat autora jest konfrontowany z egzystencjalnymi stanami ludzkiego życia, relatywizacją bycia, sceptycyzmem lub starożytnymi mitami. Wiersz oczywiście o śmierci i Sądzie. Bohater umiera i staje przed bezlitosnym lustrem. Widzi całą brzydotę swej ziemskiej egzystencji, wszystkie swoje występki i przywary, skąpstwo, pożądliwość, egoizm.
demoniczne oczy garb nos skąpca
pożądliwie zwisająca dolna warga toporne rysy twarzy
ohydne i nieopisanie wstrętne kształty duszy
Ale utwór nie jest pełen beznadziejności, dlatego zamieszczam bez kategorii. W wizji poety przed potępieniem mogą ocalić:
wstyd i szczere pragnienie żeby coś jeszcze zmienić
lecz przede wszystkim pokora i miłość która będzie się do ciebie
delikatnie przedzierać nawet poprzez najohydniejszą formę
I nawet po śmierci ma się wybór między kwiecistymi łąkami, szczęściem wśród przyjaciół i bliskich grających dżez, a bezkresnymi pustyniami, na które wypędzi dusze pycha.
Cóż, przewidywanie, że po drugiej stronie każdy zobaczy prawdę o sobie, często występuje w traktatach teologicznych, wierszach („Ustawią tam ekrany”, Miłosza).
Bez wątpienia jak zobaczę wtedy sama siebie, to dostanę mdłości. Ten nos Kory-skąpiradła, i jeszcze te grzechy popełnione ciałem, brak jakiejkolwiek empatii, a już najgorsze to….
Cóż, nie ja jedna zobaczę w tym zaświatowym zwierciadle obrzydliwe monstrum, aczkolwiek wydaje mi się, że tak bezuczuciowych, zimnych potworów na mój wzór nie ma wielu.
Wizja Mariana Milčáka bardzo mi odpowiada – nie ma płomieni i bólu. Bez wątpienia przed ostatnim lustrem będę karminowa ze wstydu. Ale nie wiem, czy potrafiłabym nawet w takim momencie zdobyć się na na pokorę, a zwłaszcza na miłość. Jestem zimna i pusta. Nie mam też pewności, że czy chciałabym znaleźć się na kwiecistych łąkach, wśród śmiejących się ludzi. Nie lubię hałasu. Nie wiem, czy chciałabym spotkać osoby, które były mi jakoś bliskie, chociaż z pewnością wybaczyłyby mi to wszystko, co się stało, ponieważ miały dobry charakter i nie uczyniłam tego w pełni świadomie. Ale te
ciche opuszczone pustynie
gdzie z powodu kosmicznych odległości nie ma żywej istoty
wcale nie są takie straszne. Zawsze byłam trawiona przez pychę, także z powodu swej wyjątkowości. Przez lata odznaczałam się tchórzostwem, uciekałam, kiedy tylko mogłam. Na takiej cichej pustyni wytrzymam bez trudu. Ale mocno liczę i jestem prawie pewna, że nie ma innego życia ani istnienia. Mam dość obecnego – naprawdę wystarczy.
wtorek, 8 marca 2016
Przyjedzie, żeby nas skasować
Gdzie teraz jesteś, Batmanie?
Brian Patten
Gdzie teraz jesteś, Batmanie? Teraz, gdy Ciotka Heriot doniosła o zniknięciu Robina,
A Superman kimnął w sześciopensowym rzędzie dla dzieci?
Gdzie teraz jesteś, gdy SHAZAM! Kapitana Marvella odbija się echem o ściany widowni?
Nie słyszą go magicy, na pewno są głusi… lub martwi…
Purpurowy Potwór, który przybył z Purpurowej Planety przebrany za człowieka,
Wałęsa się bez celu po ulicach,
Nie mając drogi powrotu.
Sir Galahada udusiły Żywe Niebywałe Drzewa,
Zorro zginął od własnej szpady.
Blackhawk pochował ostatniego kompana
Na złomowisku w nieużywanym hangarze.
Rocketmanowi nad Londynem skończyło się paliwo.
Potwór i Małpolud nadal ze sobą walczą
W pokoju, w którym kurczą się ściany,
Choć nikt już nie ogląda ich walki.
Nawet Flash Gordon został na lodzie,
Wędruje po gwiazdach i opłakuje robota, którego pokochał pół wszechświata temu.
Moi celuloidowi towarzysze, minęło raptem kilka lat,
Od kiedy was poznałem, a już w nas coś zgasło.
Zabiliśmy was tym, że przyszło nam dorosnąć?
My, którzyśmy was stworzyli niewymyślną wyobraźnią,
Naszym śmiesznym kieszonkowym,
I sześciopensówkami otrzymanymi w nagrodę, że udawaliśmy aniołków?
Wyciągani z miniaturowych czynszówek w sobotnie poranki
Trzymaliśmy za was kciuki od klęski do klęski,
Nie dopuszczając nawet myśli, że Zły Duch, ten Zażarty Wróg,
O imieniu Starość, złapie was w śmiertelną pułapkę
I przyjdzie, żeby was skasować,
Z karabinem, przeżartym przez czas.
Przełożył Jerzy Jarniewicz
Brian Patten
Gdzie teraz jesteś, Batmanie? Teraz, gdy Ciotka Heriot doniosła o zniknięciu Robina,
A Superman kimnął w sześciopensowym rzędzie dla dzieci?
Gdzie teraz jesteś, gdy SHAZAM! Kapitana Marvella odbija się echem o ściany widowni?
Nie słyszą go magicy, na pewno są głusi… lub martwi…
Purpurowy Potwór, który przybył z Purpurowej Planety przebrany za człowieka,
Wałęsa się bez celu po ulicach,
Nie mając drogi powrotu.
Sir Galahada udusiły Żywe Niebywałe Drzewa,
Zorro zginął od własnej szpady.
Blackhawk pochował ostatniego kompana
Na złomowisku w nieużywanym hangarze.
Rocketmanowi nad Londynem skończyło się paliwo.
Potwór i Małpolud nadal ze sobą walczą
W pokoju, w którym kurczą się ściany,
Choć nikt już nie ogląda ich walki.
Nawet Flash Gordon został na lodzie,
Wędruje po gwiazdach i opłakuje robota, którego pokochał pół wszechświata temu.
Moi celuloidowi towarzysze, minęło raptem kilka lat,
Od kiedy was poznałem, a już w nas coś zgasło.
Zabiliśmy was tym, że przyszło nam dorosnąć?
My, którzyśmy was stworzyli niewymyślną wyobraźnią,
Naszym śmiesznym kieszonkowym,
I sześciopensówkami otrzymanymi w nagrodę, że udawaliśmy aniołków?
Wyciągani z miniaturowych czynszówek w sobotnie poranki
Trzymaliśmy za was kciuki od klęski do klęski,
Nie dopuszczając nawet myśli, że Zły Duch, ten Zażarty Wróg,
O imieniu Starość, złapie was w śmiertelną pułapkę
I przyjdzie, żeby was skasować,
Z karabinem, przeżartym przez czas.
Przełożył Jerzy Jarniewicz
poniedziałek, 7 marca 2016
Świat czarnych żył
Dreszcze przyszłości
László Nagy
Och, sto tysięcy okien pękło dziś,
na bruk firanką każde z nich szasta.
Jadło, napoju, muszę od was iść,
oto świat czarnych żył teraz nastał.
Przyszłość w poczwarkę nie umie się już
związać, gdzie pójdziesz – dygocze drżąca,
słoneczne plecy na pysk padłych muz
chmurne, i topór świeci miast słońca!
Przełożył Bogdan Zadura
****
Komentarz Kornelii: Piołunowy wiersz utalentowanego ulubieńca Muz z węgierskiej puszty. László Nagy (1925-1978) urodził się w rodzinie wieśniaczej. Krytycy chwalą jego bogactwo metafor, wrażliwość moralną, otwarcie na perspektywę metafizyczną. Tłumacz Tadeusz Nowak napisał: „László był przecież całą ogromną instytucją, ostateczną ucieczką, wyrocznią tego wszystkiego, co węgierskie, narodowe, ludowe, najbardziej ludzkie i ludziom przyjazne”.
Jak dla mnie utwór o lęku przed przyszłością, która nie może przynieść niczego dobrego.
Och, sto tysięcy okien pękło dziś
Czyli doszło do smętnego życiowego przełomu, druzgoczącego nieszczęścia.
Jadło, napoju, muszę od was iść,
oto świat czarnych żył teraz nastał.
Czas pożegnać doczesne przyjemności, nadchodzące dni, miesiące i lata będą czarne i ponure.
Przyszłość w poczwarkę nie umie się już
związać, gdzie pójdziesz – dygocze drżąca
Można więc spodziewać się tylko bólu i cierpienia. Wcześniej umiało się jeszcze jakoś przetrwać, obronić, zwinąć w kłębek. Teraz został tylko lęk i drżenie ze strachu.
i topór świeci miast słońca
Metafora jednoznaczna. Nie będzie już świtu, lecz ostrze spadnie na nasze szyje.
Cóż, jak też miałam w życiu kilka niszczących przełomów. Jadła i napoju się nie wyrzekam. Spożyłam ostatnio w restauracji chorwacką zupę rybną, popiłam białym winem.
Ale to tylko próżna ucieczka przed światem czarnych żył. Chowam się pod kołdrą i drżę ze strachu.
Boję się przyszłości – jak pisałam już kilkakrotnie.
Same smoliste wizje.
Rodzice umierają i nie umiem urządzić pogrzebu.
Jeden rodzic umiera i muszę wrócić do domu – nie poradzę sobie z tym domem.
Dostaję wylewu i leżę sparaliżowana, aż w końcu umieram z pragnienia.
Dochodzi do ostatecznej utraty pamięci, wyrzucają mnie z pracy i umieram z głodu – tego lękam się może najbardziej.
Muzy upadły na pysk – nie potrafię osiągnąć dobrodziejstw eskapizmu nawet w teatrze, tylko picie jeszcze jakoś pomaga.
Ech, topór bez wątpienia opadnie na szyję, nie wiadomo tylko, kiedy to się stanie. Przyszłość w poczwarkę nie umie się już związać. Wcześniej radziłam sobie lepiej. Ale bryndza…
László Nagy
Och, sto tysięcy okien pękło dziś,
na bruk firanką każde z nich szasta.
Jadło, napoju, muszę od was iść,
oto świat czarnych żył teraz nastał.
Przyszłość w poczwarkę nie umie się już
związać, gdzie pójdziesz – dygocze drżąca,
słoneczne plecy na pysk padłych muz
chmurne, i topór świeci miast słońca!
Przełożył Bogdan Zadura
****
Komentarz Kornelii: Piołunowy wiersz utalentowanego ulubieńca Muz z węgierskiej puszty. László Nagy (1925-1978) urodził się w rodzinie wieśniaczej. Krytycy chwalą jego bogactwo metafor, wrażliwość moralną, otwarcie na perspektywę metafizyczną. Tłumacz Tadeusz Nowak napisał: „László był przecież całą ogromną instytucją, ostateczną ucieczką, wyrocznią tego wszystkiego, co węgierskie, narodowe, ludowe, najbardziej ludzkie i ludziom przyjazne”.
Jak dla mnie utwór o lęku przed przyszłością, która nie może przynieść niczego dobrego.
Och, sto tysięcy okien pękło dziś
Czyli doszło do smętnego życiowego przełomu, druzgoczącego nieszczęścia.
Jadło, napoju, muszę od was iść,
oto świat czarnych żył teraz nastał.
Czas pożegnać doczesne przyjemności, nadchodzące dni, miesiące i lata będą czarne i ponure.
Przyszłość w poczwarkę nie umie się już
związać, gdzie pójdziesz – dygocze drżąca
Można więc spodziewać się tylko bólu i cierpienia. Wcześniej umiało się jeszcze jakoś przetrwać, obronić, zwinąć w kłębek. Teraz został tylko lęk i drżenie ze strachu.
i topór świeci miast słońca
Metafora jednoznaczna. Nie będzie już świtu, lecz ostrze spadnie na nasze szyje.
Cóż, jak też miałam w życiu kilka niszczących przełomów. Jadła i napoju się nie wyrzekam. Spożyłam ostatnio w restauracji chorwacką zupę rybną, popiłam białym winem.
Ale to tylko próżna ucieczka przed światem czarnych żył. Chowam się pod kołdrą i drżę ze strachu.
Boję się przyszłości – jak pisałam już kilkakrotnie.
Same smoliste wizje.
Rodzice umierają i nie umiem urządzić pogrzebu.
Jeden rodzic umiera i muszę wrócić do domu – nie poradzę sobie z tym domem.
Dostaję wylewu i leżę sparaliżowana, aż w końcu umieram z pragnienia.
Dochodzi do ostatecznej utraty pamięci, wyrzucają mnie z pracy i umieram z głodu – tego lękam się może najbardziej.
Muzy upadły na pysk – nie potrafię osiągnąć dobrodziejstw eskapizmu nawet w teatrze, tylko picie jeszcze jakoś pomaga.
Ech, topór bez wątpienia opadnie na szyję, nie wiadomo tylko, kiedy to się stanie. Przyszłość w poczwarkę nie umie się już związać. Wcześniej radziłam sobie lepiej. Ale bryndza…
sobota, 5 marca 2016
Zatracona w szczelinach dnia
* * *
Valerio Magrelli
A gdyby tak zabrakło mnie samemu sobie,
oto mój niepokój.
Obawiam się, że wyparuję powoli,
zatracę w szczelinach dnia
zapominając własną myśl.
Czasami odkrywam się w ciszy
przedmiotów które mam dokoła,
rzecz wśród innych rzeczy,
zaludniony rzeczami.
Ból jest więc metamorfozą
a jego przyczyny splatają się
niewidoczne ukazują się
tym czym nie są.
To właśnie jest największym strapieniem.
Okulary powinno się więc nosić
pomiędzy okiem a mózgiem,
bo tam właśnie tkwi, wśród gęstwiny
i plantacji nerwów
błąd widzenia.
Tu gubi się wzrok
i w swoim podążaniu do umysłu
psuje się i kończy.
Jak gdyby na swej drodze
płacił co krok
daninę ciała.
Przełożyła Jolanta Dygul
****
Komentarz Kornelii: Przedziwny, ale przecież melancholijny wiersz utalentowanego autora z Italii. Urodzony w 1957 roku w Rzymie poeta, eseista i tłumacz z języka francuskiego Valerio Magrelli pisze utwory precyzyjne i czyste. Jak mówią krytycy, to artysta obserwacji na zewnątrz i do środka, wejrzenia w głąb siebie. Jej dramaturgia rozgrywa się pomiędzy tym, co widziane i odczuwane a fenomenologią odbierania świata. Obraz jest w niej równie ważny, co sytuacja tego, który patrzy: jego stan wewnętrzny, położenie, punkt widzenia i rozpoznanie możliwości percepcyjnych człowieka w ogóle. Magrelli obiera niekiedy za przedmiot swoich wierszy skrajne stany człowieczeństwa – choroba, kruchość, bezbronność, wstręt.
Jak dla mnie utwór o lęku. Poeta obawia się, że utraci osobowość w labiryncie tajemniczego, złożonego świata.
A gdyby tak zabrakło mnie samemu sobie,
oto mój niepokój.
Obawiam się, że wyparuję powoli,
zatracę w szczelinach dnia
zapominając własną myśl.
Człowiek, niedoskonała istota z materii, nie potrafi zrozumieć, pojąć, doświadczyć rzeczywistości. Czuje się zagubiony, jak nonsensowny przedmiot wśród innych aberracyjnych, niepotrzebnych rzeczy.
Ból jest więc metamorfozą
a jego przyczyny splatają się
niewidoczne ukazują się
tym czym nie są.
Zagadka, jaką jest świat, sprawia wszakże ból, niekiedy pozornie bez przyczyny. Dla mnie przyczyną tego cierpienia jest samo bycie, pozbawione jakiegokolwiek sensu czy uzasadnienia, krótki błysk świadomości między dwoma bezkresnymi oceanami czarnej pustki, nicości.
Artysta rozumie absurd cielesności, która zniekształca percepcję otoczenia.
Okulary powinno się więc nosić
pomiędzy okiem a mózgiem,
bo tam właśnie tkwi, wśród gęstwiny
i plantacji nerwów
błąd widzenia.
Tu gubi się wzrok
i w swoim podążaniu do umysłu
psuje się i kończy.
Odwieczny problem filozofów, nie możemy powiedzieć, jaki jest świat. Nie wiemy, czy dwoje spośród nas widzi, doświadcza tego samego. Wzrok przekształca, modeluje zewnętrzność, podobnie jak czynią to inne zmysły. Winą za to jest cielesność, której musimy każdego dnia na różne sposoby składać daninę. Np. skończył mi się dziś papier toaletowy, wypadałoby wyjść, ale znużenie i niechęć wręcz przykuwają do łóżka.
Ech, gdybym nie była senna, napisałaby, że płakać się chce.
Cóż, ja też odczuwam lęk, że wkrótce moja osobowość ostatecznie rozpadnie się, jestestwo Kory przestanie istnieć, nawet, jeśli cielesna powłoka przetrwa jeszcze długo. Nie wiem, dlaczego tracę pamięć i zdolności intelektualne – demencja, wypalenie, wyparcie przeszłości, autodestrukcja umysłu w obronie przed daremnością istnienia? Jeśli aktywizuję myślenie, to tylko w pracy, żeby przetrwać jak najdłużej. Ale nie wiem, jak długo utrzymam integralność jaźni.
Zmobilizuję się i przejadę do mamusi na obiad („niedługo ci się skończą tę obiady, bo wkrótce umrę”). Dostałam sygnał, że kartofle już obrane.
Valerio Magrelli
A gdyby tak zabrakło mnie samemu sobie,
oto mój niepokój.
Obawiam się, że wyparuję powoli,
zatracę w szczelinach dnia
zapominając własną myśl.
Czasami odkrywam się w ciszy
przedmiotów które mam dokoła,
rzecz wśród innych rzeczy,
zaludniony rzeczami.
Ból jest więc metamorfozą
a jego przyczyny splatają się
niewidoczne ukazują się
tym czym nie są.
To właśnie jest największym strapieniem.
Okulary powinno się więc nosić
pomiędzy okiem a mózgiem,
bo tam właśnie tkwi, wśród gęstwiny
i plantacji nerwów
błąd widzenia.
Tu gubi się wzrok
i w swoim podążaniu do umysłu
psuje się i kończy.
Jak gdyby na swej drodze
płacił co krok
daninę ciała.
Przełożyła Jolanta Dygul
****
Komentarz Kornelii: Przedziwny, ale przecież melancholijny wiersz utalentowanego autora z Italii. Urodzony w 1957 roku w Rzymie poeta, eseista i tłumacz z języka francuskiego Valerio Magrelli pisze utwory precyzyjne i czyste. Jak mówią krytycy, to artysta obserwacji na zewnątrz i do środka, wejrzenia w głąb siebie. Jej dramaturgia rozgrywa się pomiędzy tym, co widziane i odczuwane a fenomenologią odbierania świata. Obraz jest w niej równie ważny, co sytuacja tego, który patrzy: jego stan wewnętrzny, położenie, punkt widzenia i rozpoznanie możliwości percepcyjnych człowieka w ogóle. Magrelli obiera niekiedy za przedmiot swoich wierszy skrajne stany człowieczeństwa – choroba, kruchość, bezbronność, wstręt.
Jak dla mnie utwór o lęku. Poeta obawia się, że utraci osobowość w labiryncie tajemniczego, złożonego świata.
A gdyby tak zabrakło mnie samemu sobie,
oto mój niepokój.
Obawiam się, że wyparuję powoli,
zatracę w szczelinach dnia
zapominając własną myśl.
Człowiek, niedoskonała istota z materii, nie potrafi zrozumieć, pojąć, doświadczyć rzeczywistości. Czuje się zagubiony, jak nonsensowny przedmiot wśród innych aberracyjnych, niepotrzebnych rzeczy.
Ból jest więc metamorfozą
a jego przyczyny splatają się
niewidoczne ukazują się
tym czym nie są.
Zagadka, jaką jest świat, sprawia wszakże ból, niekiedy pozornie bez przyczyny. Dla mnie przyczyną tego cierpienia jest samo bycie, pozbawione jakiegokolwiek sensu czy uzasadnienia, krótki błysk świadomości między dwoma bezkresnymi oceanami czarnej pustki, nicości.
Artysta rozumie absurd cielesności, która zniekształca percepcję otoczenia.
Okulary powinno się więc nosić
pomiędzy okiem a mózgiem,
bo tam właśnie tkwi, wśród gęstwiny
i plantacji nerwów
błąd widzenia.
Tu gubi się wzrok
i w swoim podążaniu do umysłu
psuje się i kończy.
Odwieczny problem filozofów, nie możemy powiedzieć, jaki jest świat. Nie wiemy, czy dwoje spośród nas widzi, doświadcza tego samego. Wzrok przekształca, modeluje zewnętrzność, podobnie jak czynią to inne zmysły. Winą za to jest cielesność, której musimy każdego dnia na różne sposoby składać daninę. Np. skończył mi się dziś papier toaletowy, wypadałoby wyjść, ale znużenie i niechęć wręcz przykuwają do łóżka.
Ech, gdybym nie była senna, napisałaby, że płakać się chce.
Cóż, ja też odczuwam lęk, że wkrótce moja osobowość ostatecznie rozpadnie się, jestestwo Kory przestanie istnieć, nawet, jeśli cielesna powłoka przetrwa jeszcze długo. Nie wiem, dlaczego tracę pamięć i zdolności intelektualne – demencja, wypalenie, wyparcie przeszłości, autodestrukcja umysłu w obronie przed daremnością istnienia? Jeśli aktywizuję myślenie, to tylko w pracy, żeby przetrwać jak najdłużej. Ale nie wiem, jak długo utrzymam integralność jaźni.
Zmobilizuję się i przejadę do mamusi na obiad („niedługo ci się skończą tę obiady, bo wkrótce umrę”). Dostałam sygnał, że kartofle już obrane.
czwartek, 3 marca 2016
Serce bije i krwawi
Zatracona ulica
Heinz Piontek
Noc powleka sadyby
sadzą szarawobiałą.
Koło zajazdu bruzdy
w uliczny lód się wgryzają.
Drzewa – mit i milczenie -
jarzą się w reflektorach,
okiście na starych gałęziach:
kiedyś je Friedrich malował.
Ćmi za zbutwiałą altaną
gościniec do szpitala -
czarnym mrozem rażona
zniknęła z życia wiara,
huczącymi dieslami,
swojskim frachtem wstrząśnięta.
Serce bije i krwawi,
skłębionej nocy się lęka.
Przełożył Andrzej Lam
****
Komentarz Kornelii: Gorzki wiersz urodzonego w Kluczborku niemieckiego poety. Heinz Piontek (1925-2003) przyszedł na świat w rodzinie rolników. Zanim został poetą i krytykiem, walczył w Wehrmachcie, dostał się do amerykańskiej niewoli, potem trudził się jako robotnik w kamieniołomach. W latach siedemdziesiątych krytykowano go za to, że uprawia czystą poezję, analizującą ludzką psychikę, ale unika zaangażowania w sprawy społeczne i polityczne. Cóż, wolę czystą poezję, niż polityczne ody, których autorzy po latach często się wstydzą. Nasza noblistka Wisława Szymborska z pewnością postąpiła by roztropniej, gdyby nie stworzyła tego haniebnego wiersza o Stalinie.
Utwór barda z Kluczborka w oczywisty sposób posępny.
Noc powleka sadyby
sadzą szarawobiałą.
Noc jest alegorią smutku, który przepełnia ludzkie życie. Sadza szarobiała to proza pozbawionego smaku i sensu bytowania.
Friedrich to Caspar David Friedrich, sławny niemiecki artysta-malarz okresu romantyzmu, twórca pełnych melancholii obrazów.
Altana jest zbutwiała – nasze życiowe osiągnięcia są nic nie warte. Gościniec prowadzi do szpitala, wszelkie wysiłki i poczynania ludzi-marionetek skończą się chorobą i śmiercią. Sam Heinz Piontek przez ostatnie lata swego życia wegetował w domu opieki.
czarnym mrozem rażona
zniknęła z życia wiara,
huczącymi dieslami,
swojskim frachtem wstrząśnięta.
Swojski fracht to trudy codziennego życia, które w końcu prowadzą do znużenia i poczucia beznadziejności. Huczące diesle, czyli zgiełk społeczeństwa przemysłowego zagłusza muzykę duszy i zew natury. Czarny mróz to także depresja. Pod takim ciężarem nie można wierzyć w szczęście, lepszą przyszłość czy zbawienie.
Pozostał tylko lęk, egzystencjalny, przed bezsensem życia, przemijaniem, śmiercią, Sądem Ostatecznym.
Serce bije i krwawi,
skłębionej nocy się lęka.
Tak naprawdę całe nasze życie to zatracona ulica.
Cóż, stworzony przez poetę krajobraz perfekcyjnie licuje ze światem moich myśli. Nie boję się już tak bardzo, jak dwa lata temu, ale i tak porywy trwogi są straszne. Gdyby nie to, że mam pracę, nie wychodziłabym z domu. W ramach egzorcyzmowania własnych demonów mam wybrać się dziś do kina, ale nie wiem, czy się odważę.
Nie mogę zwalczyć infekcji. Nie leżę wprawdzie tygodniami, jak bohaterka poprzedniego wiersza „Grypa”, nie byłam w pracy tylko przez dwa dni. Ale w mojej głowie błyskają pulsary bólu. Mozolę się za biurkiem z posępną zaciekłością, podnosząc swoim wysiłkiem zyski nienasyconej korporacji tudzież produkt krajowy brutto naszej udręczonej ojczyzny Tyle mnie cieszy, że zima wróciła, jest ponuro, wilgotno i ciemno. Wczesna wiosna przyprawiłaby mnie o bezdenną rozpacz. Do zmiany czasu na letni będzie w miarę dobrze, potem trudno sobie to wszystko wyobrazić.
Heinz Piontek
Noc powleka sadyby
sadzą szarawobiałą.
Koło zajazdu bruzdy
w uliczny lód się wgryzają.
Drzewa – mit i milczenie -
jarzą się w reflektorach,
okiście na starych gałęziach:
kiedyś je Friedrich malował.
Ćmi za zbutwiałą altaną
gościniec do szpitala -
czarnym mrozem rażona
zniknęła z życia wiara,
huczącymi dieslami,
swojskim frachtem wstrząśnięta.
Serce bije i krwawi,
skłębionej nocy się lęka.
Przełożył Andrzej Lam
****
Komentarz Kornelii: Gorzki wiersz urodzonego w Kluczborku niemieckiego poety. Heinz Piontek (1925-2003) przyszedł na świat w rodzinie rolników. Zanim został poetą i krytykiem, walczył w Wehrmachcie, dostał się do amerykańskiej niewoli, potem trudził się jako robotnik w kamieniołomach. W latach siedemdziesiątych krytykowano go za to, że uprawia czystą poezję, analizującą ludzką psychikę, ale unika zaangażowania w sprawy społeczne i polityczne. Cóż, wolę czystą poezję, niż polityczne ody, których autorzy po latach często się wstydzą. Nasza noblistka Wisława Szymborska z pewnością postąpiła by roztropniej, gdyby nie stworzyła tego haniebnego wiersza o Stalinie.
Utwór barda z Kluczborka w oczywisty sposób posępny.
Noc powleka sadyby
sadzą szarawobiałą.
Noc jest alegorią smutku, który przepełnia ludzkie życie. Sadza szarobiała to proza pozbawionego smaku i sensu bytowania.
Friedrich to Caspar David Friedrich, sławny niemiecki artysta-malarz okresu romantyzmu, twórca pełnych melancholii obrazów.
Altana jest zbutwiała – nasze życiowe osiągnięcia są nic nie warte. Gościniec prowadzi do szpitala, wszelkie wysiłki i poczynania ludzi-marionetek skończą się chorobą i śmiercią. Sam Heinz Piontek przez ostatnie lata swego życia wegetował w domu opieki.
czarnym mrozem rażona
zniknęła z życia wiara,
huczącymi dieslami,
swojskim frachtem wstrząśnięta.
Swojski fracht to trudy codziennego życia, które w końcu prowadzą do znużenia i poczucia beznadziejności. Huczące diesle, czyli zgiełk społeczeństwa przemysłowego zagłusza muzykę duszy i zew natury. Czarny mróz to także depresja. Pod takim ciężarem nie można wierzyć w szczęście, lepszą przyszłość czy zbawienie.
Pozostał tylko lęk, egzystencjalny, przed bezsensem życia, przemijaniem, śmiercią, Sądem Ostatecznym.
Serce bije i krwawi,
skłębionej nocy się lęka.
Tak naprawdę całe nasze życie to zatracona ulica.
Cóż, stworzony przez poetę krajobraz perfekcyjnie licuje ze światem moich myśli. Nie boję się już tak bardzo, jak dwa lata temu, ale i tak porywy trwogi są straszne. Gdyby nie to, że mam pracę, nie wychodziłabym z domu. W ramach egzorcyzmowania własnych demonów mam wybrać się dziś do kina, ale nie wiem, czy się odważę.
Nie mogę zwalczyć infekcji. Nie leżę wprawdzie tygodniami, jak bohaterka poprzedniego wiersza „Grypa”, nie byłam w pracy tylko przez dwa dni. Ale w mojej głowie błyskają pulsary bólu. Mozolę się za biurkiem z posępną zaciekłością, podnosząc swoim wysiłkiem zyski nienasyconej korporacji tudzież produkt krajowy brutto naszej udręczonej ojczyzny Tyle mnie cieszy, że zima wróciła, jest ponuro, wilgotno i ciemno. Wczesna wiosna przyprawiłaby mnie o bezdenną rozpacz. Do zmiany czasu na letni będzie w miarę dobrze, potem trudno sobie to wszystko wyobrazić.
środa, 24 lutego 2016
Kora jest chora
Grypa
Sinéad Morrissey
Kiedy tamtej zimy dopadła nas grypa, chorowałam wiele tygodni.
Nawet oczy miałam zainfekowane. Leżałam i majaczyłam -
okno w dachu było jak cielesny balon; a jego twarz, gdy przyszedł
pobudzony goryczą, była przeżartym na wskroś księżycem
albo kością udową… Potem spałam
albo przeglądałam Stulecie rosyjskiej fotografii.
Czekoladowe brwi Anastazji. Lenin na stogu siana.
Lili Brik z końskim uzębieniem i w chustce na głowie.
A potem liczne strony nieczytelnych scen,
których nie potrafiłam zrozumieć, jak skupiska ziarna
w czasopiśmie, a w nich na przykład warownia,
albo Tyrannosaurus rex, jeśli zmienisz ostrość.
Najcichsze były popołudnia.
Ulice za oknem przetrzymywały śnieg i skrzynki na listy.
Przełożył Jerzy Jarniewicz
Sinéad Morrissey
Kiedy tamtej zimy dopadła nas grypa, chorowałam wiele tygodni.
Nawet oczy miałam zainfekowane. Leżałam i majaczyłam -
okno w dachu było jak cielesny balon; a jego twarz, gdy przyszedł
pobudzony goryczą, była przeżartym na wskroś księżycem
albo kością udową… Potem spałam
albo przeglądałam Stulecie rosyjskiej fotografii.
Czekoladowe brwi Anastazji. Lenin na stogu siana.
Lili Brik z końskim uzębieniem i w chustce na głowie.
A potem liczne strony nieczytelnych scen,
których nie potrafiłam zrozumieć, jak skupiska ziarna
w czasopiśmie, a w nich na przykład warownia,
albo Tyrannosaurus rex, jeśli zmienisz ostrość.
Najcichsze były popołudnia.
Ulice za oknem przetrzymywały śnieg i skrzynki na listy.
Przełożył Jerzy Jarniewicz
wtorek, 23 lutego 2016
Czarne ciotki czyniły żałobę
Śmierć w domu
Frank Ormsby
Była jakaś stosowność w ich nocnym czuwaniu,
W cichym smutku pokoju, w którym zmarł.
Żal był intymnym rytmem, właściwym obrządkiem
Starych smutnych sióstr, płaczących przy świecach.
Czarne ciotki czyniły żałobę po tym, co umarł we śnie.
Przynajmniej tak to widzieliśmy, usadowieni poważnie jak wrony
Na gałęziach w sadzie. Szczyty domu majaczyły
Ponuro, jak należy, chude, prezbiteriańskie
Drzwi z kołatką. Pogrzebani za życia
W tym domu, wytworni zmarli, będą już zawsze nosili żałobę.
A ciotki w woalkach, spotkane na drodze,
Zachowają w sobie ciszę tej godziny, siostry –
Zapach wosku, dyskrecję koronek,
A śmierć, śmierć będzie wonią dzikich jabłek,
Mchem na drzewach; zieloni jak liście pokrzywy
Skacząc jak zające przemknęliśmy do domu.
Przełożył Jarosław Anders
Frank Ormsby
Była jakaś stosowność w ich nocnym czuwaniu,
W cichym smutku pokoju, w którym zmarł.
Żal był intymnym rytmem, właściwym obrządkiem
Starych smutnych sióstr, płaczących przy świecach.
Czarne ciotki czyniły żałobę po tym, co umarł we śnie.
Przynajmniej tak to widzieliśmy, usadowieni poważnie jak wrony
Na gałęziach w sadzie. Szczyty domu majaczyły
Ponuro, jak należy, chude, prezbiteriańskie
Drzwi z kołatką. Pogrzebani za życia
W tym domu, wytworni zmarli, będą już zawsze nosili żałobę.
A ciotki w woalkach, spotkane na drodze,
Zachowają w sobie ciszę tej godziny, siostry –
Zapach wosku, dyskrecję koronek,
A śmierć, śmierć będzie wonią dzikich jabłek,
Mchem na drzewach; zieloni jak liście pokrzywy
Skacząc jak zające przemknęliśmy do domu.
Przełożył Jarosław Anders
niedziela, 21 lutego 2016
Mleko od starej, głuchej krowy
Czytanka dla przedszkolaków
Jewhen Brusłynowski
kro-wa
Krowa stara.
Krowa głupia.
Krowa głucha.
Krowa bezroga.
My pijemy mleko od starej,
głupiej, głuchej,
bezrogiej krowy.
Innej u nas nie ma.
Przełożył Bohdan Zadura
****
Komentarz Kornelii: Druzgocząco pesymistyczny wiersz melancholijnego lirnika z Ukrainy. Urodzony w 1963 roku w Steciwce (obwód czerkaski) poeta, prozaik i dziennikarz Jewhen Brusłynowski uważany za jednego z nielicznych przedstawicieli konceptualizmu w swym osobliwym kraju. Wymowa jednoznacznie posępna. Już przedszkolaki zdają sobie sprawę, że nie czeka życiu wiele dobrego. Jedyna krowa jest stara, głupia, głucha i bezroga. To alegoria powszechnej nędzy, ubóstwa i beznadziejności. Także w przyszłości niczego lepszego nie należy się spodziewać.
Można analizować ten wiersz jako odzwierciedlenie smętnej, ukraińskiej rzeczywistości. Gospodarka w stanie opłakanym, korupcja kwitnie, politycy się kłócą i jeszcze konflikt z Rosją i faktyczna utrata Donbasu. Kto może, ucieka do Polski, aby murować (panowie) albo sprzątać (panie). Wcześniej wynajęłam sobie kilka razy Ukrainkę, żeby wyszorowała mi wannę… Gdy Natalia mozoliła się w łazience, czułam się jak królowa Persji..
Ale możliwa jest także interpretacja bardziej uniwersalna. Nasza egzystencja jest żałosna już od przedszkola (powiedziałabym – od powicia, a nawet od odpoczęcia). Życie smakuje gorzko jak mleko od sędziwej, głuchej krowy, zaś na lepsze nie ma co liczyć. Jest tylko jedna krowa, czyli ten jeden aberracyjny świat. Słodkie mleko, a więc szczęśliwa, a przynajmniej spokojna egzystencja, nie będzie nam dane…
Po 11-godzinnym śnie dziwnie znużona wypełzłam spod kołdry, aby odbyć spacer po lesie. Miła pochmurna pogoda, niestety, za ciepło. Spostrzegłam bazie, nabrzmiałe pąki, a nawet pierwsze listki, zieleniejące na brunatnym poszyciu. Dni coraz dłuższe. Idzie wiosna. Nie ma dokąd uciec.
Jewhen Brusłynowski
kro-wa
Krowa stara.
Krowa głupia.
Krowa głucha.
Krowa bezroga.
My pijemy mleko od starej,
głupiej, głuchej,
bezrogiej krowy.
Innej u nas nie ma.
Przełożył Bohdan Zadura
****
Komentarz Kornelii: Druzgocząco pesymistyczny wiersz melancholijnego lirnika z Ukrainy. Urodzony w 1963 roku w Steciwce (obwód czerkaski) poeta, prozaik i dziennikarz Jewhen Brusłynowski uważany za jednego z nielicznych przedstawicieli konceptualizmu w swym osobliwym kraju. Wymowa jednoznacznie posępna. Już przedszkolaki zdają sobie sprawę, że nie czeka życiu wiele dobrego. Jedyna krowa jest stara, głupia, głucha i bezroga. To alegoria powszechnej nędzy, ubóstwa i beznadziejności. Także w przyszłości niczego lepszego nie należy się spodziewać.
Można analizować ten wiersz jako odzwierciedlenie smętnej, ukraińskiej rzeczywistości. Gospodarka w stanie opłakanym, korupcja kwitnie, politycy się kłócą i jeszcze konflikt z Rosją i faktyczna utrata Donbasu. Kto może, ucieka do Polski, aby murować (panowie) albo sprzątać (panie). Wcześniej wynajęłam sobie kilka razy Ukrainkę, żeby wyszorowała mi wannę… Gdy Natalia mozoliła się w łazience, czułam się jak królowa Persji..
Ale możliwa jest także interpretacja bardziej uniwersalna. Nasza egzystencja jest żałosna już od przedszkola (powiedziałabym – od powicia, a nawet od odpoczęcia). Życie smakuje gorzko jak mleko od sędziwej, głuchej krowy, zaś na lepsze nie ma co liczyć. Jest tylko jedna krowa, czyli ten jeden aberracyjny świat. Słodkie mleko, a więc szczęśliwa, a przynajmniej spokojna egzystencja, nie będzie nam dane…
Po 11-godzinnym śnie dziwnie znużona wypełzłam spod kołdry, aby odbyć spacer po lesie. Miła pochmurna pogoda, niestety, za ciepło. Spostrzegłam bazie, nabrzmiałe pąki, a nawet pierwsze listki, zieleniejące na brunatnym poszyciu. Dni coraz dłuższe. Idzie wiosna. Nie ma dokąd uciec.
Subskrybuj:
Posty (Atom)